7. Tam, gdzie nie chodzą anioły
Z pełnego krwi i słońca snu wyrwał Simona głos powtarzając w kółko jego imię.
- Simon – powiedział głos świszczącym szeptem. – Simon, wstawaj.
Simon zerwał się na równe nogi. Szybkość z jaką to zrobił ciągle go zaskakiwała. Rozejrzał się po celi.
- Samuel? – szepnął, wpatrując się w ciemność. – Samuel, to ty?
- Simon, odwróć się – w dziwnie znajomym głosie w słychać było irytację. – Podejdź do okna.
Simon momentalnie rozpoznał ten głos i wyjrzał przez zakratowane okno. Na zewnątrz na trawie klęczał Jace i trzymał w ręku magiczny kamień. Przyglądał się Simonowi z napięciem.
- Co, myślałeś że to koszmar?
- Chyba tak.
Coś szumiało mu w uszach. Gdyby jego serce potrafiło bić pomyślałby, że to krew płynąca w jego żyłach, ale to było coś innego, coś mniej cielesnego.
Magiczne światło tańczyło po bladej twarzy Jace’a.
- Więc to tutaj cię wsadzili. Nie sądziłem, że jeszcze używają tych cel – rozejrzał się na boki. – Na początku pomyliłem okna i trochę wystraszyłem twojego sąsiada. Fajny facet, jak na kolesia z brodą i w łachmanach.
Simon wreszcie zdał sobie sprawę co tak uparcie brzęczało mu w uszach. Wściekłość. W jakimś odległym zakątku swojego umysłu zdawał sobie sprawę z tego, że odsłonił wargi a wysunięte kły musnęły jego dolną wargę.
- Fajnie że tak cię to śmieszy.
- Nie cieszysz się, że mnie widzisz? – spytał Jace. – Jestem zaskoczony. Zawsze mówiono mi że moja obecność rozświetla cały pokój. W tych wilgotnych ponurych celach to się chyba liczy podwójnie.
- Doskonale wiedziałeś co się stanie, prawda? Powiedziałeś, że odeślą mnie do Nowego Jorku. W porządku. Tyle że oni nigdy nie mieli zamiaru tego robić.
- Nie wiedziałem – Jace popatrzył na niego przez kraty. W jego spojrzeniu była szczerość. – Wiem, że i tak w to nie uwierzysz ale sądziłem, że mówię prawdę.
- Albo kłamiesz albo jesteś idiotą...
- W takim razie jestem idiotą.
- ...albo jedno i drugie – dokończył Simon. – Jestem skłonny uwierzyć w to drugie.
- Nie mam powodu żeby cię okłamywać. Nie teraz – spojrzenie Jace’a pozostało nieruchome. – I przestań lepiej szczerzyć te zęby. Zaczynasz mnie wkurzać.
- To dlatego, że pachniesz krwią – odciął się Simon.
- To moja nowa woda kolońska. Eau de Świeża Rana – Jace uniosł lewą rękę, która wyglądała jak rękawiczka z bandaży poplamiona na kostkach sączącą się krwią.
Simon uniósł brwi.
- Myślałem, że wasz gatunek nie odnosi żadnych obrażeń. Przynajmniej nie tych, które są długotrwałe.
- Rozbiłem nią okno – wyjaśnił Jace – a Alec najwidoczniej uznał, że lecząc mnie jak zwykłego człowieka, daje mi nauczkę. No, to powiedziałem ci co zaszło. I co, zadowolony?
- Nie. Mam większe problemy na głowie. Inkwizytor zadaje mi pytania na które nie mogę odpowiedzieć. Oskarża mnie o to, że dzięki Valentinowi zyskałem swoją zdolność Daylightera. Że szpieguję dla niego.
W oczach Jace’a pojawił się niepokój.
- Aldertree tak powiedział?
- To on to wszystko zasugerował Clave.
- To niedobrze. Jeśli zdecydują się uznać cię za szpiega, to Porozumienia na nic się tutaj nie zdadzą. Nie, jeśli sami siebie mogą przekonać, że złamałeś Prawo – Jace rozejrzał się szybko dookoła zanim spojrzał znów na Simona. – Lepiej stąd chodźmy.
- I co potem? – Simon ledwie mógł uwierzyć, że to powiedział. Tak bardzo chciał stąd wreszcie wyjść a jednak nie mógł powstrzymac słów cisnących się na usta. – Gdzie masz zamiar mnie ukryć?
- W Gardzie jest Portal. Jeśli go znajdziemy, odeślę cię do domu...
- A wtedy wszyscy się dowiedzą, że mi pomogłeś. Jace, nie tylko mnie Clave chce dopaść. W rzeczywistości wątpię czy oni w ogóle przejmują się tym co się stanie z Przyziemnymi. Na razie starają się udowodnić, że wasza rodzina ma powiązania z Valentinem. Że nigdy tak naprawdę nie nie opuścili Kręgu.
Nawet w ciemności mógł dostrzec, że Jace poczerwieniał na twarzy.
- To niedorzeczne. Oni walczyli z Valentinem – na statku – a Robert o mało przez to nie zginął...
- Inkwizytor sam siebie chce przekonać, że oni poświęcili innych Nefilim którzy walczyli na łodzi tylko po to, żeby zachowac pozory że są przeciwko niemu. Ale i tak naprawdę zależy mu tylko na Mieczu, który stracili. Chciałeś ostrzec Clave ale oni mają to gdzieś. Teraz Inkwizytor szuka kozła ofiarnego, na którego mógłby zwalić całą winę. Jeśli nazwą was zdrajcami, to wtedy nikt nie bedzie o nic obwiniał Clave, a Aldertree bedzie mógł robić co mu się żywnie podoba nie zważając na sprzeciwy.
Jace ukrył twarz w dłoniach, z roztargnieniem przeczesując włosy.
- Ale ja nie mogę cię tutaj zostawić. Jeśli Clary się o tym dowie...
- Powinienem był się domyślić, że tylko to cię będzie obchodzić – zaśmiał się zgrzytliwie Simon. – W takim razie nic jej nie mów. W końcu i tak jest w Nowym Jorku, dzięki Bo... – urwał nie kończąc myśli. – Miałeś rację – powiedział zamiast tego. – Cieszę się, że jej tu nie ma.
Jace podniósł głowę do góry.
- Co takiego?
- Członkowie Clave to szaleńcy. Bóg jeden wie co by jej zrobili, gdyby dowiedzieli się co takiego potrafi. Miałeś całkowitą rację – powtórzył Simon, a gdy Jace nie odpowiedział, dodał: Teraz już możesz skakać z radości, że to powiedziałem. To się pewnie już nigdy nie powtórzy.
Jace patrzył na niego z pustym wyrazem twarzy. Simona nagle nawiedziło przykre wspomnienie tego jak wyglądał na statku – zakrwawiony i umierający na metalowym pokładzie.
- Chcesz przez to powiedzieć, że wolisz tu zostać? – odezwał się w końcu Jace. – W więzieniu? Do kiedy?
- Dopóki nie wymyślimy lepszego sposobu – odparł Simon. – Ale jest pewna sprawa...
Jace uniósł brew.
- Co znowu?
- Krew. Głodząc mnie Inkwizytor chce mnie zmusić do mówienia. Jestem już słaby. Do jutra będę... hmm... no cóż, nie wiem jaki będę. Ale nie chcę mu niczego zdradzić. I nie wypiję już więcej twojej krwi ani niczyjej innej – dodał szybko, zanim Jace sam mu to zaoferował. – Zwierzęca krew powinna wystarczyć.
- Ta krew, którą ci dałem... – zawahał się. – Powiedziałeś Inkwizytorowi, że dałem ci się napić swojej krwi? Że cię uratowałem?
Simon potrząsnął przecząco głową. Oczy Jace’a rozbłysły odbitym światłem.
- Dlaczego?
- Nie chciałem żebyś miał jeszcze więcej kłopotów na głowie.
- Posłuchaj, wampirze – zaczął Jace. – Ochraniaj w ten sposób Lightwoodów. Ale nie mnie.
Simon uniósł głowę.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ... – powiedział Jace, a Simon przez chwilę miał wrażenie, że to on siedzi zamiast niego w celi – nie zasługuję na to.
Clary obudził dźwięk podobny do uderzającego o dach gradu. Usiadła gwałtownie na łóżku tocząc dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Dźwięk podobny do głuchego grzechotania powtórzył się znowu. Dobiegał od strony okna. Niechętnie odrzucając na bok koc, zwlokła się z łóżka i poszła to sprawdzić. Podmuch zimnego powietrza przeszył ją jak nóż gdy tylko otworzyła okno. Zadrżała i wychyliła się na zewnątrz.
Ktoś stał na dole w ogrodzie. Serce podskoczyło jej do góry. Przez moment jedyne co widziała to smukła chłopięca postać i zmierzwione włosy. A potem chłopak uniósł głowę i zobaczyła, że jego włosy są ciemne a nie jasne, i zdała sobie sprawę z tego, że już drugi raz miała nadzieję spotkać Jace’a a zamiast tego dostała Sebastiana.
W ręku trzymał garść kamyków. Uśmiechnął się gdy wystawiła głowę i wskazał palcem na siebie a potem na kratę pod oknem. Wejdę po niej na górę.
Potrząsnęła głową i pokazała ręką front domu. Spotkajmy się przy wejściu. Zamknęła okno i zbiegła szybko na dół. Był późny ranek – przez okna sączyły się złociste promienie słońca. Światła były pogaszone a dom tonął w ciszy. Pewnie Amatis jeszcze śpi.
Clary podeszła do drzwi, odryglowała je i otworzyła. Sebastian stał na schodach. Clary znów ogarnęło to dziwne uczucie, że już się kiedyś poznali, tylko teraz było słabsze niż na początku. Posłała mu słaby uśmiech.
- Rzucałeś kamieniami w moje okno. Myślałam, że ludzie robią tak tylko w filmach.
Odwzajemnił uśmiech.
- Fajna piżama. Obudziłem cię?
- Tak jakby.
- Przepraszam – powiedział, chociaż wcale nie wyglądał na skruszonego. – Ale to nie może czekać. Lepiej idź na górę i się ubierz. Spędzimy ten dzień razem.
- Wow, jesteś bardzo pewny siebie – odparła, chociaż z takim wyglądem Sebastian nie miał innego wyjścia jak być pewnym siebie. Potrząsnęła głową.
- Przykro mi, ale nie mogę. Nie mogę wyjść z domu. Nie dzisiaj.
Między brwiami Sebastiana pojwiła się pionowa zmarszczka.
- Jeszcze wczoraj mogłaś.
- Tak, wiem, ale to było zanim...
Zanim Amatis nie sprowadziła mnie na ziemię.
- ... po prostu nie mogę. I proszę cię, nie kłóćmy się z tego powodu, okej?
- Okej – zgodził się. – Nie będę się z tobą sprzeczał. Ale przynajmniej pozwól mi powiedzieć dlaczego tu przyszedłem. Potem obiecuję, że jeśli nadal będziesz chciała żebym sobie poszedł, to pójdę.
- W porządku. O co chodzi?
Podniósł głowę, a Clary nie mogła wyjść ze zdumienia, jak jego ciemne oczy mogą lśnić takim złocistym blaskiem.
- Wiem, gdzie możesz znaleźć Ragnora Fella.
Niecałą minutę zajęło jej wbiegnięcie na górę, ubranie się, nabazgranie pośpiesznej notki do Amatis i ponowne dołączenie do Sebastiana, który czekał na nią nad brzegiem kanału. Uśmiechnął się na jej widok, gdy podbiegła do niego zzajana i z płaszczem powiewającym na ramionach.
- Już jestem – rzuciła, wyhamowując w miejscu. – Możemy już iść?
Sebastian uparł się żeby poprawić jej płaszcz.
- Chyba jeszcze nikt nigdy nie pomagał mi założyć płaszcza – zauważyła, wyjmując włosy spod kołnierza. – No cóż, może poza kelnerami. Byłeś kiedyś kelnerem?
- Nie, ale wychowywała mnie Francuzka – przypomniał jej. – A to oznacza jeszcze surowszą dyscyplinę.
Clary uśmiechnęła się pomimo zdenerwowania. Z lekkim zdziwieniem zdała sobie sprawę z tego, że rozśmieszanie jej szło mu bardzo dobrze. Aż nazbyt dobrze.
- Dokąd idziemy? – spytała nagle. – Czy dom Fella jest w pobliżu?
- Tak naprawdę on to mieszka poza miastem – powiedział ruszając w stronę mostu. Clary podążyła za nim.
- Daleko to?
- Dość daleko. Za daleko żeby iść na piechotę. Dlatego ktoś nas podwiezie.
- Podwiezie? Kto? – Clary stanęła w miejscu. – Posłuchaj, musimy być ostrożni. Nikt nie może wiedzieć co robimy – co ja robię. To tajemnica.
Sebastian obrzucił ją wnikliwym spojrzenim swoich ciemnych oczu.
- Przysięgam na Anioła, że przyjaciel który nas podwiezie, nie powie ani słowa o tym co tu robimy.
- Jesteś pewien?
- Jestem bardziej niż pewien.
Ragnor Fell, pomyślała Clary gdy przedzierali się przez zatłoczone ulice. Zobaczę się z Ragnorem Fellem. Jej dziki entuzjazm osłabił nagły strach. Madaleine opisała go jako człowieka budzącego grozę. Co jeśli nie bedzie miał dla niej czasu? Co jeśli nie przekona go, że jest tym za kogo się podaje? Co jeśli on nawet nie pamięta jej matki?
Nie pomagało jej też, że za każdym razem gdy mijała jakiegoś blondyna lub dziewczynę o długich, ciemnych włosach, jej wnętrzności skręcały się jak gdyby rozpoznała w nich Jace’a albo Isabelle. Tyle że Isabelle pewnie by ją zignorowała, pomyślała ponuro, a Jace niewątpliwie wróciłby do Pehnallowów żeby obściskiwać się ze swoją nową dziewczyną.
- Boisz się, że ktoś nas może śledzić? – spytał Sebastian, zauważając że Clary rozglądała się na wszystkie strony w miarę jak oddalali się od centrum miasta.
- Po prostu mam wrażenie, że widzę tu ludzi których znam – przyznała. – Jace’a albo Lightwoodów.
- Nie sądzę żeby Jace opuścił dom Penhallowów. Przez większość czasu ukrywa się w swoim pokoju. Na dodatek wczoraj rozciął sobie paskudnie rękę...
- Zranił się w rękę? Jak? – zapominając patrzeć pod nogi, Clary potknęła się o wystający kamień. Powierzchnia drogi którą szli bez żadnego ostrzeżenia zmieniła się z kocich łbów w żwir.
- Ała.
- Jesteśmy na miejscu – oznajmił Sebastian, zatrzymując się przy wysokim drewnianym płocie. Wokół nie było żadnych domów. Dzielnica willowa nagle się skończyła a oni stali tu mając z jednej strony płot a z drugiej kamieniste zbocze ciągnące się do granicy lasu. W płocie była zamknięta na kłódkę furtka. Sebastian wyjął z kieszeni ciężki, metalowy klucz i otworzył ją.
- Zaraz wracam z naszą podwózką – powiedział i zamknął za sobą furtkę. Clary przyłożyła oko do drewnianych sztachet. W przerwach pomiędzy listwami dostrzegła coś co wyglądało na niski domek z czerwonych desek, mimo że nie miał ani drzwi ani okien z prawdziwego zdarzenia. Wrota budynku otwarły się i pojawił się w nich uśmiechnięty od ucha do ucha Sebastian. W jednej ręce trzymał lejce. Za nim kroczył stępa ogromny, szarobiały koń z gwiazdką na czole.
- Koń? Masz konia? – Clary gapiła się na niego ze zdumieniem. – Kto w dzisiejszych czasach ma konia?
Sebastian pogłaskał z czułością bok zwierzęcia.
- Mnóstwo Nocnych Łowców trzyma konie w stajniach w Alicante. Jak zdążyłaś chyba zuważyć, w Idris nie ma samochodów. Nie działają zbyt dobrze w pobliżu strażniczych wież – poklepał jasną skórę końskiego siodła ozdobioną herbem, który przedstawiał wodnego węża powstającego z jeziora. Poniżej, wypisane delikatym charakterem pisma, widniało nazwisko Verlac.
- Wsiadaj.
Clary cofnęła się o krok.
- Nigdy wcześniej nie jeździłam konno.
- Ja będę prowadził Wędrowca – zapewnił ją Sebastian. – Ty usiądziesz przede mną.
Koń zarżał łagodnie. Clary z przerażeniem zauważyła, że miał wielkie zęby. Wyobraziła sobie, jak te zęby wgryzają się w jej nogę, i pomyślała o tych wszystkich dziewczynach ze szkoły, które chciały mieć własne kucyki. Zastanawiała się czy przypadkiem nie były szalone.
Bądź dzielna, powiedziała sobie w duchu. Twoja matka na pewno by tak zrobiła.
Zrobiła głęboki wdech.
- W porządku. Jedźmy.
Jej postanowienie bycia dzielną trwało dokładnie tak długo ile Sebastianowi zajęło wskoczenie na konia i wsadzenie stóp w strzemiona, zanim nie pomógł jej przedtem wspiąć się na siodło. W chwilę póżniej Wędrowiec ruszył z kopyta, podskakując na żwirowanej drodze z taką siłą, że aż cała się trzęsła. Clary uczepiła się kurczowo skraju siodła. Jej paznokcie wbiły się w skórę zostawiając na niej ślady.
Droga którą jechali zwężała się w miarę jak wyjeźdżali z miasta. Teraz po obu jej stronach rosły drzewa o grubych pniach zasłaniając widok. Sebastian ściągnął wodze na co koń zareagował spowolnieniem swojego szalonego galopu. Gwałtowny trzepot serca Clary uspokajał się wraz z nim. Gdy wreszcie opuścił ją strach, niejasno zdała sobie sprawę z bliskości Sebastiana. Trzymał wodze po jej bokach a jego ramiona tworzyły coś na kształt klatki chroniącej jej przed upadkiem. Nagle z całą ostrością poczuła tę bliskość. Nie tylko siłę ramion które ją obejmowały, ale również fakt, że opierała się plecami o jego klatkę piersiową i z jakiegoś powodu wyczuwała zapach czarnego pieprzu. Ale nie w złym tego słowa znaczeniu – był ostry i przyjemny, całkiem różny od woni mydła i słońca którymi pachniał Jace. Nie żeby słońce miało zapach, ale gdyby go miało...
Zgrzytnęła zębami. Była tu z Sebastianem, jechała właśnie na spotkanie z potężnym czarownikiem, a potrafiła myśleć tylko o tym jak pachniał Jace. Zmusiła się żeby się rozejrzeć. Zielona ściana drzew przerzedziła się na tyle, że mogła dostrzec zarys okolicy. Była piękna w swojej surowości: przed nimi ścielił się dywan zieleni poprzecinany tu i ówdzie bliznami kamiennych szarych dróg lub graniami czarnych skał wyrastającymi z trawy. Skupiska delikatnych, białych kwiatów, tych samych które widziała na cmentarzu z Lukiem, porastały wzgórza jak rozrzucone przypadkowo zaspy śniegu.
- Jakim cudem dowiedziałeś się gdzie jest Ragnor? – zapytała, gdy Sebastian umiejętnie wyminął głęboką koleinę.
- Dzięki ciotce Elodie. Posiada całkiem sporą sieć informatorów. Wie o wszystkim co dzieje się w Idris, mimo że sama nigdy tu nie przyjeżdża. Niecierpi opuszczać Instytutu.
- A co z tobą? Często tu przyjeżdżasz?
- Niespecjalnie. Gdy byłem tu ostatnim razem miałem pięć lat. Od tamtego momentu nie widziałem też ciotki i wujka, więc cieszę się że jestem tu teraz. Dzięki temu mogę nadrobić stracony czas. Poza tym tęsknię za Idris gdy jestem gdzie indziej. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. Też to poczujesz i będziesz tęsknić gdy cię tu nie będzie.
- Jace też tęsknił – powiedziała. – Ale myślałam, że to dlatego, że mieszkał tu przez tyle lat. To tu się wychował.
- W rezydencji Waylandów – odparł Sebastian. – To wcale nie tak daleko od miejsca, w które jedziemy.
- Mam wrażenie jakbyś wiedział dosłownie wszystko.
- Ale nie wiem wszystkiego – powiedział ze śmiechem, którego wibracje poczuła na swoich plecach. – Idris potrafi oczarować każdego, nawet kogoś takiego jak Jace, kto ma swoje powody by nienawidzić tego miejsca.
- Czemu tak mówisz?
- No cóż, w końcu wychowywał go Valentine, prawda? To musiało być okropne.
- Nie mam pojęcia – powiedziała z wahaniem w głosie. – Prawda jest taka, że ma w związku z tym mieszane uczucia. Myślę, że Valentine był w pewnym sensie okropny jako ojciec, ale z drugiej strony te rzadkie momenty dobroci i miłości które mu okazywał, były jedynymi przejawami dobroci i miłości jakie Jace kiedykolwiek znał – gdy to powiedziała ogarnął ją smutek. – Myślę, że Jace przez dość długi czas darzył go uczuciem.
- Nie wierzę żeby Valentine okazywał Jace’owi miłość i dobroć. To potwór.
- Tak, ale Jace jest jego synem. A wtedy był zaledwie małym chłopcem. Wydaje mi się, że Valentine kochał go na swój sposób...
- Nie – głos Sebastiana był nieprzyjemnie ostry. – Obawiam się, że to niemożliwe.
Clary zamrugała ze zdziwienia i prawie odwróciła się żeby na niego spojrzeć, ale potem przemyślała jego słowa. Wszyscy Nocni Łowcy mieli świra na punkcie Valentine’a – pomyślała o Inkwizytorce i zadrżała od środka – i nie mogła ich za to winić.
- Pewnie masz rację.
- Jesteśmy na miejscu – przerwał jej szorstko – tak szorstko, że przez chwilę zastanawiała się czy nie obraziła go w jakiś sposób – a potem zeskoczył z końskiego grzbietu. Jednak gdy na nią spojrzał, na jego twarzy gościł uśmiech.
- Niezłe tempo – powiedział, przywiązując lejce do gałęzi pobliskiego drzewa. – Dotarliśmy tu szybciej niż się spodziewałem.
Gestem ręki zachęcił ja by zsiadła. Wahając się przez chwilę, Clary ześlizgnęła się z siodła prosto w jego ramiona. Przylgnęła do niego gdy tylko ją złapał. Po długiej jeździe nogi miała jak z waty.
- Przepraszam – powiedziała z zakłopotaniem. – Nie chciałam tak na ciebie wpaść.
- Akurat za to bym nie przepraszał.
Poczuła na szyi jego ciepły oddech i zadrżała. Przytrzymał ją dłużej niż było potrzeba po czym niechętnie wypuścił z objęć. To wszystko wcale nie pomagało jej odzyskać równowagi.
- Dzięki – mruknęła, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że się rumieni i całym sercem pragnęła, by jej jasna skóra nie robiła się tak łatwo czerwona.
- Więc... to tutaj?
Rozejrzała się dookoła. Stali w niewielkiej dolinie pomiędzy niskimi wzgórzami. Wokół polany rosły sękate drzewa. Ich powykręcane gałęzie przypominały rzeźby na tle jasnego nieba. Ale i tak...
- Przecież tu nic nie ma – powiedziała marszcząc brwi.
- Clary. Skup się.
- Chodzi o czar? Ale ja zazwyczaj nie muszę...
- Czary w Idris są o wiele potężniejsze niż gdziekolwiek indziej. Musisz się bardziej postarać – położył jej dłonie na ramionach i delikatnie obrócił. – Spójrz na polanę.
Clary w milczeniu stworzyła w swoim umyśle scenę, która pozwalała jej zdjąć czar z przedmiotów które maskował. Wyobraziła sobie siebie samą jak pociera terpentyną zamalowane płótno, starając się wydobyć spod warstw farby prawdziwy obraz. I wtedy go zobaczyła. Mały domek o kamiennych ścianach i spadzistym dachu i unoszące się z komina smugi dymu. Do domku prowadziła kręta ścieżka obsadzona kamieniami. Gdy tak patrzyła, dym z komina przybrał kształt wielkiego czarnego znaku zapytania.
Sebastian wybuchnął śmiechem.
- To chyba oznacza „Kto tam?”
Clary owinęła sie ciaśniej płaszczem. Mimo że wiatr nie był wcale zimny, poczuła się tak jakby jej kości wypełniał lód.
- Wygląda jak domek z bajki.
- Zimno ci? – spytał Sebastian i objął ją ramieniem. Dym unoszacy się z komina natychmiast przybrał kształt powykrzywianych serduszek. Clary odskoczyła od niego, czując się zarówno zakłopotana jak i winna, zupełnie jakby zrobiła coś złego. Pośpieszyła w stronę wejścia a Sebastian ruszył za nią. Byli w połowie drogi gdy drzwi otworzyły się szoroko.
Pomimo że była owładnięta myślą odnalezienia Ragnora Fella odkąd tylko Madeleine wypowiedziała jego imię, Clary nigdy nie poświęciła nawet chwili żeby wyobrazić sobie jak on może wyglądać. Gdyby kiedykolwiek to zrobiła, to automatycznie pomyślałaby o nim jako o wysokim, brodatym mężczyźnie z szerokimi barkami, który wyglądał jak wiking.
Tymczasem człowiek który ukazał się w drzwiach był wysoki i szczupły i miał najeżone krótkie ciemne włosy. Miał na sobie złoty siatkowy podkoszulek i jedwabne spodnie od piżamy. Spojrzał na Clary ze średnim zainteresowaniem wydmuchując kółeczka dymu ze swojej fantastycznej fajki. Rozpoznała go natychmiast, mimo że ani trochę nie przypominał wikinga.
Magnus Bane.
- Ale przecież... – zszokowana Clary spojrzała na Sebastiana, który wyglądał na równie zdumionego co ona. Gapił się na niego z otwartymi ustami i zaskoczonym wyrazem twarzy. W końcu wyjąkał:
- Ty jesteś... Ragnorem Fellem? Tym czarownikiem?
Magnus odjął fajkę od ust.
- No cóż, z całą pewnością nie jestem egzotycznym tancerzem Ragnorem Fellem.
- Ja... – Sebastianowi odjęło mowę. Clary nie była pewna czego się spodziewał ale Magnus zdecydowanie przerósł jego oczekiwania. – Mieliśmy nadzieję, że nam pomożesz. Jestem Sebastian Verlac a to jest Clarissa Morgenstern, jej matką jest Jocelyn Fairchild...
- Nie obchodzi mnie kto jest jej matką – przerwał mu Magnus. – Nie możecie się ze mną spotkać bez wcześniejszego umówienia się na wizytę. Przyjdźcie kiedy indziej. Na przykład za rok w marcu.
- W marcu? – Sebastian wyglądał na zszokowanego.
- Masz rację – zgodził się Magnus. – Za dużo deszczu. Co powiecie na czerwiec?
Sebastian zrobił krok do przodu.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego jakie to ważne...
- Przestań, to nic nie da – odezwała się zdegustowana Clary. – Tylko niepotrzebnie namiesza ci w głowie. I tak nam nie pomoże.
Sebastian wyglądał na jeszcze bardziej zagubionego niż przed chwilą.
- Nie widzę powodu, dla którego nie miałby....
gup1