Masterton Graham - Ciemnia.doc

(1101 KB) Pobierz
Graham Masterton

Graham Masterton

Ciemnia

Rozdział 1

Tak się śmiali, że Bobby omal nie spadł z drewnianych schodków prowadzących na taras plażowego domku i dwa razy upuścił klucz do drzwi salonu. Byli podnieceni, ale także zdenerwowani, a Bobby czuł upajające działanie czterech pina colada i dwóch piw oraz długiego, głębokiego macha z jointa, którego dał mu Freddy Price: „Abyś był nie do pokonania, stary”.

W końcu Bobby’emu udało się otworzyć drzwi. Wieczorny wiatr wyciągnął firankę na zewnątrz, ażurowa tkanina wydęła się i owinęła ich jak całun. Bobby objął dłońmi twarz Sary i pocałował dziewczynę; kiedy całował ją ponownie, znowu o mało nie stracił równowagi.

– Wiesz co, Saro Miller? Jesteś... księżniczką. Księżniczką w różu. I czerwieni!

Z żółtymi

plamkami...

– Ty też nie jesteś najgorszy, Bobby Tubbsie. Pocałowała go żartobliwie w czubek nosa, potem w brwi i na koniec w usta. Owinięci „całunem” z firanki, obejmowali się mocno i patrzyli na siebie szeroko otwartymi oczami, jakby chcieli sprawdzić, które z nich pierwsze się roześmieje. Sto metrów od domku, w szarpanym bryzą mroku, fale oceanu z chlupotem uderzały o pirs tak mocno, że zacumowane tam jachty i łodzie waliły o siebie burtami, wydając głuche dźwięki, przypominające stukot zderzających się trumien.  – Niesamowite... – mruknął Bobby.

– Co jest niesamowite?

– Los. To, co człowieka spotyka. Tego dnia, kiedy po raz pierwszy wparowałaś do klasy w obcisłym białym T-shircie i dżinsowej mini, pomyślałem sobie: „Ale laska!”.  – Naprawdę tak pomyślałeś?

– Dokładnie tak. Nigdy bym jednak nie uwierzył, nawet za milion lat, że...

Sara uśmiechnęła się i przyłożyła Bobby’emu dwa palce do ust.

– Ciii... musisz uwierzyć, inaczej się nie stanie.

– Jasne – odparł Bobby. – Jeżeli w coś nie wierzymy, to po prostu... nie istnieje, tak?

– Chodź do środka – powiedziała Sara, wyplątując się z firanki. – Twoi starzy mają coś mocniejszego?

– Żartujesz sobie? Moi starzy mają w żyłach nie krew, a martini. W lodówce zawsze jest mnóstwo towaru. Wino, piwo, rum. Ojciec uwielbia rum. Twierdzi, że dzięki rumowi rosną włosy na klatce i ma się głos jak Johnny Cash. To znaczy taki, jaki miał Johnny Cash. No wiesz, zanim się wy-cash-ował.

– W takim razie poproszę o wino. Jest tu jakieś światło?  Bobby potknął się o fotel, zrzucił na podłogę mosiężną popielnicę i w ostatniej chwili uchronił przed upadkiem stojącą przy fotelu lampę. Po chwili udało mu się znaleźć kontakt.

– Proszę bardzo. Witam w moim skromnym mieszkanku. No... w skromnym mieszkanku rodziców.

Ściany plażowego domu rodziców Bobby’ego były zrobione z bielonych bali, a podłoga z szerokich, wyblakłych od wiatru i deszczu desek. W salonie stały obite surowym płótnem krzesła, fotele i kanapy, a na podłodze leżały luźno plecione maty. Wszędzie wisiały ryciny w dębowych ramach, przedstawiające żaglowce i sztormy, a między nimi kompasy, mapy i posplatane w marynarskie węzły liny.

– Mój ojciec twierdzi, że gdyby nie został księgowym studia filmowego, byłby kapitanem trzymasztowego szkunera. Kapitan trzymasztowego szkunera, też coś... dostaje choroby morskiej, kiedy myje włosy.

– A mój zawsze chciał zostać zawodowym szulerem karcianym – powiedziała Sara. –

Powinieneś go zobaczyć, jak gra z przyjaciółmi w pokera. Zawsze ma wtedy na głowie zielony plastikowy daszek, rękawy koszuli spina gumkami, a w kąciku ust trzyma cygaro.  Żałosne. Jeżeli tak bardzo chciał zostać szulerem, dlaczego nie pojechał do Las Vegas i nim nie został?

Bobby wszedł do kuchni i zapalił światło.

– Coś ci powiem: ja zostanę dokładnie tym, kim chcę – oświadczył. – Zero kompromisów.

Otworzył lodówkę i wyjął butelkę chardonnay Stag’s Leap. Była otwarta, ale w

trzech

czwartych pełna. Wyciągnął zębami korek.

– A kim chcesz zostać? – spytała Sara.

– Sokolnikiem.

– Kim?

– Takim facetem, który chodzi z sokołem na dłoni. – Bobby uniósł rękę i ułożył

w odpowiedniej pozycji.

Sara zmarszczyła czoło.

– Są w tym jakieś pieniądze?

– Nie wiem, ale podoba mi się pomysł, żeby coś takiego robić. Podbiega do ciebie z jazgotem czyjś pies, chce ugryźć cię, w kostkę, a ty wtedy musisz tylko ściągnąć sokołowi kaptur. Sokół pikuje na psa – niiiuuuuu – wzbija się w powietrze, trzymając go w dziobie, przez chwilę szybuje dwadzieścia metrów nad ziemią, po czym wrzuca psa do najbliższego śmietnika.

Wzzziuuummm-plach-bach!

Sara pokiwała głową, nic jednak nie powiedziała. Bobby nie był jedynym uczniem Drugiej Specjalnej z nieco ekstrawaganckimi pomysłami na temat tego, co będzie robić po skończeniu szkoły. David Robinson nie żartował, mówiąc, iż byłby dobrym papieżem, a Sally Broxman zamierzała tresować miniaturowe kucyki, z których pomocy korzystaliby niewidomi.  Ona sama chciała zostać masażystką gwiazd filmowych. Kiedy przyjmowano ją do szkoły, napisała w formularzu w rubryce dotyczącej przyszłego zawodu: MASAŻYSTKĄ GWIAZD.  Bobby napełnił dwa duże kieliszki wina.

– Za to, co istnieje – powiedział.

– Za to, w co wierzymy – odpowiedziała Sara.

Do tej pory nie zwracała zbytniej uwagi na Bobby’ego – aż do dzisiejszego wieczoru. Był wysoki i chudy, a jego kończyny tak luźno poruszały się w stawach, że przypominał marionetkę o rozmiarach człowieka – marionetkę o zadziwiająco błękitnych oczach, z postawionymi na sztorc włosami o rozjaśnionych końcach. Stale sprawiał wrażenie, że wszystko go bawi. Nawet gdy pytał, czy może wyjść do toalety, robił to tak, jakby mówił dowcip: „Proszę pani...  naprawdę... uczciwie... muszę...” – i cała klasa zrywała boki.  Kiedy w ostatni czwartek czytał partię z Hamleta i doszedł do słów: „Gdyby nie to, że strach przed czymś po śmierci, że nieznany ów kraj, z którego nie powrócił żaden wędrowiec...”* [*Z monologu Hamleta, przełożył Władysław Tarnawski.] – wszyscy płakali ze śmiechu, łącznie z nauczycielką, która przyszła na zastępstwo, panią Lakenheath.  Dziś wieczorem poszli w trzynaście osób do Papa Picciolino’s Pizza House świętować dziewiętnaste urodziny Kerry’ego Lansinga i Bobby – bez żadnego szczególnego powodu, może poza tym, że siedział naprzeciwko niej – ściągnął na siebie uwagę Sary. Nagle dostrzegła, jaki jest przyjacielski i jak bardzo się stara, by wszyscy dobrze się bawili. Do każdego się uśmiechał, z każdego trochę kpił, obdarowywał wszystkich śmiesznymi komplementami, a kiedy któraś z dziewczyn zostawała sama, podchodził i przez chwilę z nią rozmawiał. Sprawiał, że każdy czuł się szczęśliwy. Sara uznała, że jest dość przystojny – oczywiście jeżeli komuś nie przeszkadzają spiczaste nosy.

Nie umawiała się z nikim od zerwania z Bradem Moorcockiem, co nastąpiło w czasie ferii zimowych. Chciało się z nią umawiać wielu chłopaków, bo należała do najładniejszych dziewczyn West Grove Community College. Była drobna i żywa, miała szopę ciemnych włosów i brązowe oczy, wielkie jak u postaci z kreskówek, zawsze nosiła ogromne kolczyki, a na rękach bransoletki. Miała też figurę, która sprawiała, że chłopcy wpadali na latarnie.  Ale po Bradzie straciła ochotę na poważniejsze związki. Brad był przystojny – co do tego nie było najmniejszej wątpliwości – miał szerokie ramiona, mocną, lekko wysuniętą szczękę i kręcone włosy i był kapitanem najlepszej drużyny futbolowej, jaką kiedykolwiek miała West Grove. Był jednak także próżny i obsesyjnie zazdrosny – do tego stopnia, że Sara nie mogła porozmawiać z żadnym innym chłopakiem, bo Brad natychmiast wpychał się między nich i groził, że połamie tamtemu nogi w pięćdziesięciu czterech miejscach. Ciągle jeszcze czuła ulgę, że się od niego uwolniła.

– Puśćmy muzykę – zaproponował Bobby. – Na co miałabyś ochotę? Na „Największe gnioty Perry’ego Como” czy „Pieśni harpunników”?

– Dlaczego sami czegoś nie zagramy? – spytała Sara, obejmując go.

– Masz na myśli coś w rodzaju duetu?

– Aha... duecik...

Znów się pocałowali – tym razem trwało to tak długo, że Bobby musiał odstawić kieliszek, aby nie rozlać wina. Potem bez słowa wziął Sarę za rękę i zaprowadził ją do głównej sypialni.

Także i tu było pełno morskich motywów – wielkie mosiężne loże przykryto granatową narzutą w mewy, na ścianach wisiały obrazy przedstawiające uśmiechające się uwodzicielsko syreny z nagimi piersiami o niebieskich sutkach, otoczone rozpalonymi pożądaniem, wymachującymi szczypcami homarami.

– Przepraszam cię za te obrazy – powiedział Bobby. – To wyobrażenie mojego ojca o porno.

Krewetkowe porno.

Opadł plecami na łóżko, a Sara położyła się obok niego. Pocałowała go, potem

jeszcze raz

i jeszcze raz. Podciągnęła różowy T-shirt i ściągnęła go przez głowę. Miała

biustonosz

z prześwitującej białej koronki. Bobby zamknął oczy.

– Co się stało? – spytała.

– Zamykam oczy na wypadek, gdyby to się nie działo naprawdę.

Roześmiała się, znów go pocałowała i zaczęła rozpinać mu pasek w spodniach.

– Powinieneś otworzyć oczy. Wtedy niczego nie stracisz.

Popatrzył na nią i oboje uśmiechnęli się do siebie.

– Masz rację. Kogo obchodzi, czy to się dzieje naprawdę? W każdym razie takie sprawia wrażenie. Nic poza tym się nie liczy, prawda?

– Nie. Jesteśmy tylko ty, ja i to wielkie niebieskie łóżko.

– O Boże! – krzyknął Bobby, gwałtownie usiadł i rozejrzał się. – Moi rodzice!

– Co „moi rodzice”? Nie pojechali na weekend do Phoenix?

– Pojechali, ale chodzi o to łóżko! Robili w nim... no-wiesz-co...

– Co?

– No-wiesz-co. Rozumiesz? To, co rodzice w dalszym ciągu robią, choć trudno w to uwierzyć.

– Co to cię obchodzi? Gdybyśmy poszli do hotelu, byłoby jeszcze gorzej. Tam leżelibyśmy w łóżku, w którym no-wiesz-co robili całkiem obcy ludzie. Setki całkiem obcych ludzi. Ludzi; obok których nawet byś nie usiadł w autobusie. Bobby popatrzył na granatową narzutę.

– Chyba masz rację.

– Chodź... – wymruczała Sara. Usiadła okrakiem na kolanach Bobby’ego i pchnęła go na materac. – Sądziłam, że zamierzasz mi pokazać, iż życie nie kończy się na Bradzie Moorcocku.

Bobby wyciągnął ręce i rozpiął haftki jej biustonosza. Zaczął pieścić ciało dziewczyny, delikatnie gryzł ją w ucho i pociągał zębami kolczyki.

– Pokażę ci, jak wspaniale dzięki tobie się czuję – szepnął jej do ucha. –

Sprawiasz, że czuję się jak król Bobby Pierwszy... – Przetoczył ją na materac obok siebie, pogłaskał ją po włosach i sięgnął do kieszeni. – Prezerwatywa – powiedział, pokazując Sarze malutką paczuszkę. –

Trzymałem ją na wypadek, gdybym miał zostać zauważony przez najwspanialszą

dziewczynę

w Drugiej Specjalnej.

– Tylko w Drugiej Specjalnej?

– Przepraszam... w całym wszechświecie.

Wymacał suwak z boku jej krótkiej białej spódniczki, ale kiedy miał go otworzyć,

nagle

uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.

– Co się stało?

– Nie wiem... zdawało mi się, że coś słyszałem.

– To pewnie tylko wiatr. Albo zasłony. Zostawiłeś drzwi otwarte?  Bobby wytężył słuch. Z oddali dobiegał cichy poszum oceanu, kłapanie wody o nabrzeże i stukot łódek, był jednak pewien, że słyszy coś jeszcze. Cichy, terkoczący dźwięk, jakby wytwarzany przez owada. Kerr-czikk – a potem długa cisza. Znów go usłyszał.  Kerr-czikk.

– Nie słyszysz? – spytał, patrząc na Sarę. – Chyba to jakiś owad.  Dziewczyna wsłuchiwała się, ściskając go mocno za rękę. Tym razem cisza była znacznie dłuższa, ale po chwili dziwny odgłos rozległ się ponownie. Kerr-czikk. Znacznie bliżej.

– To kapanie kranu w kuchni – powiedziała Sara.

– Nie sądzę. Jestem pewien, że to jakiś owad.

Sara objęła Bobby’ego i zaczęła podskakiwać na łóżku.

– Czy to ważne? Jeżeli to owad, to tylko owad, a jeśli kapiący kran, to tylko kapiący kran!

Kerr-czikk. Tym razem brzmiało to tak, jakby dźwięk dochodził zza drzwi

sypialni. Bobby

złapał Sarę za nadgarstki i syknął:

– Ciii!

– Daj spokój... – zaprotestowała. – Nic tam nie ma...

– Ktoś jest w salonie.

Sara natychmiast złapała T-shirt i zakryła piersi.

– Żartujesz, prawda?

– Nie jestem pewien... ciii...

Minęło kilkadziesiąt sekund. Ocean nadal klaskał – KLAP, KLAP, KLAP – ale po chwili chlupot wody został przerwany przez kolejne kerr-czikk. Tym razem odgłos był nieco inny – przypominał ciche brzęczenie jakiegoś precyzyjnego mechanizmu. Na pewno nie był to owad.

– Hej! – wrzasnął Bobby. – To teren prywatny i jeżeli go natychmiast nie opuścisz, mam prawo strzelać!

Czekali. Nie było odpowiedzi. Sara przytuliła się do Bobby „ego i mruknęła:

– Chyba nikogo tam nie ma. Na pewno tylko wiatr czymś porusza. Może sprawdzisz?

– Już idę – odparł Bobby, ale się nie poruszył.

– No to idź. Sprawdź, co się dzieje. Założę się, że to tylko klosz lampy albo coś w tym stylu.

– Pewnie masz rację – mruknął Bobby.

Właśnie zamierzał wstać z łóżka, kiedy dziwny dźwięk rozległ się ponownie.

Kerr-czikk.

Gdy zamilkł, nagle zgasło światło.

– Kto tam?! – krzyknął Bobby. Jego głos zabrzmiał znacznie bardziej piskliwie, niżby sobie życzył.

Przez chwilą panowała cisza, po czym chłopak spróbował ponownie:

– Kto tam?! Ostrzegam, mam broń! Jeżeli natychmiast nie opuścisz domu, będę strzelał!

Znów nie było odpowiedzi. Sypialnię spowijała nieprzenikniona ciemność. Bobby

ścisnął

dłoń Sary.

– Idę zapalić światło – powiedział cicho.

– Nie idź! – zawołała Sara, nagle przerażona. – Może zadzwoń na policję...  Bobby przepełzł po łóżku i wymacał nocną szafkę. Przesuwał ręką wokół budzika, aż natrafił na telefon. Podniósł słuchawkę, ale gdy to zrobił, rozległo się kolejne kerr-czikk i sygnał zamilkł.

– Telefon jest odcięty... – szepnął.

– Nie masz komórki?

– Zostawiłem w kuchni. Masz swoją?

– W torebce. Jest w salonie.

– Cholera!

W sypialni było tak ciemno, że Bobby’emu zaczęły krążyć przed oczami czerwone plamy.

Wyglądały jak wypływające z głębin oceanu mątwy i meduzy, zamieszkujące czarne otchłanie, do których nigdy nie dociera słońca i gdzie ciśnienie jest tak wielkie, że człowiek w ułamku sekundy zamieniłby się tam w bezkształtną, spłaszczoną masę. Macając rękami, Bobby wrócił do Sary, odnalazł jej bark, a potem plecy.

– W dalszym ciągu nie sądzę, aby ktoś tam był – powiedziała szeptem. – Po prostu wyłączono prąd, i tyle.

– Jeśli uważasz, że nikogo nie ma, to dlaczego szepczesz?

– Na wypadek, gdyby to nie była przerwa w dostawie prądu... ale nie, to tylko

jakiś problem

z prądem.

– Idą poszukać kontaktu.

– Bądź ostrożny...

Bobby wymacał skraj łóżka, złapał za mosiężną poręcz, po czym zaczął machać drugą ręką, próbując wymacać ewentualne przeszkody.

– Dlaczego jest tak ciemno? – zdziwiła się Sara. – Z zewnątrz powinno wpadać choć trochę światła z drogi.

– Jestem już prawie przy drzwiach – poinformował ją Bobby. – Czuję framugę.  Czuję...  włącznik...

Pstryknął kilka razy, ale nic się nie wydarzyło. Płazowy domek w dalszym ciągu tonął w ciemnościach, przez zamknięte okiennice nie przebijała się nawet najmniejsza smuga światła.

Zazwyczaj nocne niebo rozjaśniały lampy sodowe oświetlające Pacific Coast

Highway, dziś

jednak było inaczej.

– Może nawaliło coś w instalacji?

– Jeśli nie ma światła w całej okolicy, musi to być wina elektrowni...  Kerr-czikk, Dziwny odgłos był teraz naprawdę blisko – zaledwie centymetry od Bobby’ego.

– Ostrzegam cię! – wrzasnął chłopak. – Mam broń i kiedy doliczę do trzech, strzelam!

– Jeśli to owad, nie masz co na niego krzyczeć – stwierdziła Sara.

– To nie owad! Nie wiem, co to takiego, ale jest tutaj! Tuż przede mną!

Zamachał dziko rękami, niczego jednak nie wyczuł.

– Nic tu nie ma! Niech to jasna cholera... nic tu nie ma!

– Przestań! – krzyknęła Sara. – Przestań, straszysz mnie! Bobby cofnął się dwa albo trzy kroki i wpadł na łóżko.

Macając mosiężne obramowania, obszedł łóżko i wgramolił się na materac. Poszukał ręki Sary. Ciężko dyszał z przerażenia.

– Jeżeli niczego nie ma, to nie mamy się czego bać – oświadczyła Sara, nie

zabrzmiało to

jednak przekonująco.

– Coś tam jest, ale jest niczym.

– Co to znaczy?

– Nie wiem. Ale wiem, że tam jest. Słyszymy to, prawda? Nawet jeżeli nie możemy tego dotknąć.

Odczekali kolejną minutę. Należałoby się spodziewać, że ich oczy przyzwyczają się do ciemności, ale nawet po tak długim czasie nadal nic nie widzieli. Kompletnie nic. Czuli się niemal jak zakopani żywcem.

– Co się dzieje z tą elektrownią? – syknął Bobby. – Dlaczego nie włączają światła?

W tym momencie ujrzeli w otwartych drzwiach niewyraźny, migoczący kształt.  Przesuwał się i falował, jakby znajdował się za taflą płynącej wody.  – Co to jest? – szepnęła Sara. – Wygląda jak ćma. Bobby uważnie wpatrywał się w dziwny kształt. Po jego obu stronach widział białe plamy, które najpierw wziął za skrzydła, ale po chwili stwierdził, że to oczodoły. Migoczący kształt był ludzką twarzą – wyglądającą jak negatyw – z białymi włosami i czarną skórą.

– O mój Boże... – jęknęła Sara. – Co to jest? Chyba nie duch?  – Hej ty, kimkolwiek jesteś! – zawołał Bobby najgroźniejszym tonem, na jaki było go stać. –

Widzę cię teraz, jasne? Masz się stąd wynosić! Ta posiadłość należy do pana Johna D. Tubbsa i pani Tubbs i nie masz prawa tu przebywać. Natychmiast odejdź!  Nikt mu nie odpowiedział, ale po chwili rozległo się ciche kerr-czikk i nagle twarz znalazła się znacznie bliżej. Ponieważ patrzyli na negatyw, nie potrafili określić, czy jest to (warz kogoś młodego, czy starego, ale białe oczy były szeroko otwarte i wpatrywały się w nich uważnie, a czarne zęby szczerzyły się groźnie.

Sara tak mocno ściskała dłoń Bobby’ego, że jej doklejane paznokcie wbijały mu się w skórę.

– Co to jest – wymamrotała. – Boże, przegoń to...

Bobby nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Negatywowa twarz przypomniała mu koszmary nocne, które budziły go, gdy był młodszy. Była to twarz wszystkiego, co straszne i co chowało się za dnia, by wyjść z ukrycia po zapadnięciu zmroku.

Wszystkiego, co czaiło się w głębi ciemnego zaułka, wewnątrz starego, zardzewiałego zbiornika na wodę. Były to twarze dziwnych ludzi, patrzących na niego z przejeżdżających autobusów albo odbijających się w oknach sklepowych wystaw. Gdy się odwracał, znikały; może tak naprawdę wcale ich nie było, budziły jednak przerażenie i paraliżowały myśli, ponieważ ci ludzie go znali, wiedzieli, gdzie go znaleźć i czego najbardziej się boi.

Rozległo się kolejne kerr-czikk i twarz doskoczyła do łóżka. Bobby odruchowo szarpnął się do tyłu. Serce waliło mu jak przestraszonemu królikowi.  – Idź sobie! – wrzasnęła Sara. – Odejdź i zostaw nas w spokoju!  Twarz nie poruszyła się, białe oczy uważnie się w nich wpatrywały. Po chwili rozległ się bełkotliwy, stłumiony głos, jakby ktoś mówił zza ściany:

... żebyście mogli odejść, tak? Nikt nie odejdzie... nie żałując. Nie płacąc...

– O czym ty gadasz? – spytał Bobby. – Nawet cię nie znamy!

Znacie mnie lepiej, niż się wam wydaje... i teraz to odcierpicie...

– Czego chcesz? Powiedz tylko, czego chcesz. Pieniędzy? Moi rodzice mają

pieniądze. Weź,

co chcesz, i idź sobie.

Wiesz, czego chcę. Chce zobaczyć, jak płacicie cenę.

– Cenę? Jaką cenę? Co takiego zrobiliśmy?

Cenę za brak lojalności, moi drodzy. Cenę za pogardę.

W bełkotliwym głosie dziwacznej zjawy było coś, co Bobby’emu wydało się znajome.

Jeszcze uważniej przyjrzał się negatywowej twarzy, po czym kucnął na piętach.

– To jakaś sztuczka, prawda? To cholerna magiczna sztuczka!

– Jaka sztuczka? – spytała Sara.

– Oszukali nas. – Bobby zamachał dłonią przed twarzą, ale białe oczy nawet nie mrugnęły. –

Założę się, że Dudley to zorganizował. Obserwują nas teraz i prawdopodobnie leją

w majtki

z radości. „Cenę za... pogardę”. Ale numer...

– Mówisz poważnie? To tylko żart?

– Oczywiście.

– A skąd wiedzieli, że będziemy dziś razem? Skąd wiedzieli, że tu przyjedziemy?

I jak udało

im się sprawić, żeby było tak ciemno?

– Nie mam pojęcia, ale na pewno się tego dowiem, kiedy usiądę Dudleyowi na głowie.

Myślisz, że to sztuczka? – spytała negatywowa twarz.

– Owszem, tak właśnie myślę. A to z tej prostej przyczyny, że nie wierzę w duchy

ani

demony, ani twarze unoszące się nad łóżkami. Słyszysz mnie, Dudley? Ostrzegam

cię, zrobię

sobie z twoich bebechów torbę na kije golfowe!

Myślisz, że to żart? – spytała ponownie twarz.

– Jasne.

W takim razie uśmiechnij się.

Bobby otworzył usta, ale w tym momencie cały świat gwałtownie pobielał.  Sypialnia eksplodowała intensywnym, oślepiającym światłem, jakby wybuchła w niej bomba wodorowa.

Chłopak poczuł zalewającą go falę niesamowitego gorąca, a kiedy się odwrócił, ujrzał ostatnią rzecz w swoim życiu – Sarę z płonącymi włosami i zwęglającą się twarzą.

Rozdział 2

Jim wszedł do Drugiej Specjalnej, nawet nie patrząc na piętnastu uczniów

siedzących

z opartymi o ławki stopami, rzucających papierowymi samolocikami, słuchających

walącej ze

słuchawek garażowej muzyki, piszących SMS-y do kolegów i koleżanek z innych

klas,

czytających komiksy X-Men, poprawiających błyszczyk na ustach i ćwiczących kroki

modnych

tańców.

Usiadł za biurkiem i położył obie dłonie na blacie, wnętrzem do dołu, niczym barowy pianista, który nie jest w stanie sobie wyobrazić, że jeszcze raz uda mu się zagrać Strangers In The Night. Wyglądał na zmęczonego i był wymizerowany, a jego policzki i brodę pokrywała nie golona od dwóch dni szczecina. Jego myszowate włosy były potargane, jakby od dawna ich nie czesał, a błękitna koszula wygnieciona. Na lewej nogawce jasnobrązowych sztruksowych spodni miał plamę, która mogła pochodzić od różnych produktów – od keczupu po kocią karmę.

Rozwiązał sznurek trzymający zepsuty zamek teczki. Wyjął książkę z pozaginanymi

rogami,

otworzył ją i zaczął w milczeniu czytać. Po chwili uczniowie uświadomili sobie

jego obecność

i choć nie wszyscy przerwali to, co akurat robili, odwrócili się ku niemu i

zaczęli mówić nieco

ciszej, a ćwiczący taneczne kroki powoli zamierali.

Minęło dziesięć minut, zanim Jim się odezwał.

– Dziś porozmawiamy o czasie – oświadczył i zdjął pełne odcisków palców okulary.

Zastanowimy się, czym jest czas, co z nami robi i jak wyrażamy wobec niego swoje emocje.

– Najwyższy czas – powiedział Freddy Price i cała klasa się roześmiała.  – No cóż, przepraszam... spóźniłem się dwa tygodnie – powiedział Jim. – Mam nadzieję, że pani Lakenheath pozwalała wam się dobrze bawić. Prawdę mówiąc, wcale się nie spodziewałem, że tu wrócę, ale czasem tak bywa. Wyruszamy w przyszłość, pogwizdując pod nosem, i zanim zdążymy się zorientować, z powrotem jesteśmy tam, skąd wyruszyliśmy.  Sonny Powell uniósł swoją długą czarną rękę.

– Proszę wybaczyć, proszę pana, ale nie wygląda pan na szczególnie szczęśliwego z tego powrotu. – Sonny miał dwa metry wzrostu i wszyscy wołali na niego „Cień” z powodu jego obsesji na punkcie butów sportowych Saucony Shadow* [*Shadow (ang.) – cień.], a także dlatego, że wszyscy uczniowie Drugiej Specjalnej zawsze stali w jego cieniu. –

Jeśli nie ma pan

ochoty niczego nas uczyć, to chcielibyśmy dalej robić to, co robimy. Nie

wywołujmy wilka

z lasu, że tak powiem – dodał i dla podkreślenia swoich słów trzy lub cztery

razy odbił piłkę do

koszykówki o podłogę.

Jim wstał i podszedł do okna.

– Przyznam, że to nęcąca propozycja, problem jednak w tym, że wróciłem do West Grove Community College, ponieważ muszę dowiedzieć się czegoś o sobie. Chyba jeszcze pilniej niż wy potrzebuję nauki. Być może nikt z was nie jest zainteresowany nauczeniem się czegokolwiek i jeśli mam być szczery, nie bardzo mnie to wzrusza. Jeżeli chcecie pozostać ignorantami i półanalfabetami, to wasz wybór, ja jednak muszę się czegoś nauczyć. Przykro mi, jeśli to dla was niezbyt wygodne, ale potrzebna mi do tego wasza pomoc....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin