Rozbieramy Króla Ducha.doc

(47 KB) Pobierz
Rozbieramy Króla Ducha

Rozbieramy Króla Ducha

Wprawdzie ktoś już kiedyś zauważył, że recenzent przypomina impotenta: wie, jak powinno być, ale sam nie potrafi - mimo to jednak nie opuszcza go pokusa, żeby kiedyś spróbować samemu. W zasadzie media opisują rzeczywistość, a dziennikarze - najwyżej komentują poczynania polityków. Niby tak powinno być, ale czegóż to nie robi z ludźmi ambicja? W końcu, kiedy tak się przyjrzeć wielu naszym politykom, to trudno oprzeć się pokusie, by ich zastąpić albo przynajmniej - wyręczyć. A któż częściej przygląda się politykom, jeśli nie dziennikarze? Często są to ludzie bardzo spostrzegawczy, więc trudno, żeby nie zauważyli, iż bywają inteligentniejsi od niejednego dygnitarza. Zresztą nawet gdyby któryś tego nie zauważył, to sami politycy naprowadziliby go na ten trop. Kadencyjność bowiem sprawia, że niektórzy z nich od czasu do czasu bywają wyrzucani na aut i wtedy, jeśli nie dostaną posady w jakiejś radzie nadzorczej - chwytają za pióro, żeby zarabiać na życie jako dziennikarz. Rezultaty często bywają opłakane, ale czasami zdarza się odwrotnie. Polityk uchodzący za fujarę, w dziennikarskim wcieleniu nagle staje się spostrzegawczy, błyskotliwy i głęboki. Nawet i ci, którzy za żadne fujary nie uchodzili, też mieli znacznie lepsze pomysły jako dziennikarze, niż jako politycy. Znakomitym przykładem jest choćby Leszek Balcerowicz. Jako szef Unii Wolności nie tylko nie miał specjalnych sukcesów, ale nawet pomysłów. Natomiast jako felietonista tygodnika "Wprost" zaskakiwał czytelników szerokością spojrzenia, niekonwencjonalnymi pomysłami i intelektualną odwagą. Co tu ukrywać, jako felietonista był zdecydowanie lepszy niż jako polityk!

W tej sytuacji trudno się dziwić, że wielu dziennikarzy uległo pokusie wyręczenia polityków, a jeśli nawet nie wyręczenia - to chociaż wynajęcia się politykom do robienia polityki w ich imieniu i zastępstwie. Teoretycznej podbudowy dostarczył, jak zresztą do wszystkiego, wiecznie żywy Lenin, który wśród niezliczonych pism, w rodzaju "Rewolucja proletariacka a renegat Kautsky", sprokurował i to o "organizatorskiej funkcji prasy". Za pierwszej komuny Lenina musiał czytać każdy z razwiedczyków, bo zaliczenie do tzw. rezerwy kadrowej łączyło się z edukacją na wieczorowym uniwersytecie marksizmu-leninizmu, gdzie oprócz zgłębiania tajemnic "burżuazji kompradorskiej" zajmowano się również egzegezą "organizatorskiej funkcji prasy". W takiej "Gazecie Wyborczej" ścisłe kierownictwo wszystkie te rzeczy ma w małym palcu, jako wyssane z wiadomym mlekiem, no a że ryba psuje się od głowy, to siłą rzeczy musiało pozarażać diamatem również i "proroków mniejszych" w rodzaju, dajmy na to, pana red. Wrońskiego.

 

Dziennikarstwo zaangażowane

Nieprzyjemne uczucie, jakie musi ogarniać konfidentów SB i WSI na widok przygotowań do lustracji, stało się również udziałem środowiska dziennikarskiego. Być może jest to czysty przypadek, ale przecież musiała być jakaś przyczyna, dla której pewna liczba gwiazd żurnalistyki zdradziła telewizję państwową dla stacji prywatnych, w których dyskrecja pod tym względem może być większa również z powodów podyktowanych zwyczajnym taktem, nakazującym wstrzymać się przed mówieniem o sznurze w domu wisielca. Jeśli więc nawet nie są sprawą zainteresowani osobiście, to już choćby z poczucia lojalności wobec nowego chlebodawcy wykazują się nie tylko zrozumieniem, ale i zaangażowaniem w jego zaangażowania polityczne. Kiedy zatem razwiedka nieubłaganym palcem wskazała na braci Kaczyńskich jako najgorszych wrogów rodzaju ludzkiego, nieubłagany palec społecznego podziału pracy nakazał dziennikarzom dostarczenie na to dowodów. Niekoniecznie chodzi o dowody w znaczeniu jurydycznym; wystarczą "fakty prasowe", o których tonem wynalazcy wspominał w swoim czasie prof. Bronisław Geremek. Zresztą takimi zadaniami obarczani są raczej ambitni adepci, podczas gdy od gwiazd dziennikarstwa oczekuje się albo przekonywania publiczności, jacy to głupi są polityczni konkurenci dysponentów, albo kompromitowania ich w inny sposób. Dla przykładu, do telewizyjnego panelu zaprasza się antagonistów, co stwarza krzepiące wrażenie obiektywizmu. Jednak antagoniście zaprzyjaźnionemu gospodarz programu zadaje pytania naprowadzające, które pozwalają mu na rozwinięcie pawiego ogona, podczas gdy antagonistę antagonistycznego atakuje się pytaniami, mającymi charakter oskarżeń, z gatunku - kiedy wreszcie przestanie pan bić żonę? Zanim zaskoczony nieszczęśnik zacznie się bełkotliwie tłumaczyć (bo cóż właściwie można na to odpowiedzieć?), prowadzący przerywa mu, przechodząc do następnego wątku rozmowy. W dyskusji telewizyjnej nie chodzi bowiem o to, co kto powiedział, tylko - jakie zrobił wrażenie. A już wymowni Francuzi zauważyli, że qui s'excuse - s'accuse, co się wykłada, że kto się tłumaczy, ten się oskarża. Jak widzimy, trick jest prosty: trzeba delikwenta zepchnąć do defensywy, no i nie pozwolić mu na dokończenie żadnego wątku. Czuwa nad tym wszystkim nie tylko redaktor prowadzący, ale i w reżyserce sztab starych wyjadaczy, co to na przesłuchiwaniach zjedli zęby. Nowym wynalazkiem jest tak zwana "publiczność". Początkowo sądziłem, że są to ludzie wynajęci przez stację telewizyjną, która za klaskanie w nakazanych miejscach płaci im umówioną stawkę. Znawcy przedmiotu wyprowadzili mnie z błędu; podobno ci ludzie są wolontariuszami i klaszczą za darmo, tzn. za przywilej wpuszczenia do telewizji. Tym snobizmem tłumaczę sobie stawianie się polityków na każde wezwanie "czwartej władzy". Wybitna jej przedstawicielka, pani red. Olejnik, odrzuciła już wszelkie pozory i zwyczajnie swoich delikwentów przesłuchuje. Ostatnio doznałem traumatycznego przeżycia, oglądając przesłuchanie prof. Wiesława Chrzanowskiego. Pani red. Olejnik, przenikliwie patrząc profesorowi w oczy, naprowadzała go cierpliwie na właściwe odpowiedzi. Ten, sądząc początkowo, że to normalna rozmowa, próbował mówić, co myślał i dopiero po pewnym czasie zorientował się, w jakim właściwie celu został tu doprowadzony. Być może odezwały się w nim jakieś wspomnienia, bo wpatrując się w twarz swojej prześladowczyni, zaczął wreszcie udzielać odpowiedzi prawidłowych. Kwitując błyskiem oczu sukces, pani red. Olejnik nie potrafiła jednak zapanować nad odruchem pogardy, który objawił się w odęciu wykrzywionych warg.

 

Czwarta władza czy druga?

Jak wiadomo, dziennikarze bardzo lubią określać się mianem "czwartej władzy". Zastanówmy się jednak, czy nie ma w tym i nieprawdy, i przesady. W ustroju republikańskim, w systemie demokracji politycznej, najwięcej zależy od przygotowania obywatelom na wybory odpowiedniej alternatywy. Najlepsza jest taka, jak w kołchozowej stołówce, w której można albo jeść, albo nie jeść. Zatem podstawowym zadaniem reżyserów politycznej sceny jest doprowadzenie do sytuacji, w której bez względu na to, czy wyborcy wskażą na tę, czy na inną partię, realizowany będzie program zabezpieczający interesy reżysera. Polska pod tym względem nie była żadnym wyjątkiem, a nawet odwrotnie - była wprost modelowym przykładem tego mechanizmu. Razwiedka, która pod koniec lat 80. stała się absolutnym hegemonem polskiej sceny politycznej, ustawiała ją pod kątem interesów grupy trzymającej władzę, której najtwardsze jądro stanowiła ona sama. Najlepszym tego dowodem była pozycja Leszka Balcerowicza, wokół którego obudowywane były kolejne rządy i na którego słowo zginały się nawet kolana niezawisłego w innych okolicznościach Trybunału Konstytucyjnego. Więc wprawdzie reżyseria jest najważniejsza, ale przecież "na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności". Skoro w demokracji tyle zależy od masowych nastrojów, to jakże by razwiedka, kontrolująca wszystkie dziedziny życia publicznego, żadnej, podkreślam - żadnej nie wyłączając, mogła zaniedbać akurat ten odcinek, na którym te nastroje są wytwarzane i pozostawić go autonomicznej "czwartej władzy"? Jak pisał we "Wstępie do bajek" Ignacy Krasicki: "wszystko to być może prawda, jednakże ja to między bajki włożę". Wygląda na to, że rzekoma "czwarta władza" tak naprawdę może stanowić tylko wyspecjalizowaną agendę drugiej, która, ma się rozumieć, na ile może, na tyle respektuje jej specyfikę. Jakże inaczej wytłumaczyć nagminność działań stadnych w mediach niby konkurencyjnych, a często nawet sprawiających wrażenie wrogich? Kiedy przed kilkoma laty, po bezceremonialnym obrzuceniu mnie przez lubelskie media stekiem wyzwisk z powodu ujawnienia agenturalnej przeszłości prof. Jerzego Kłoczowskiego, zaprosiłem dziennikarzy na konferencję prasową, podczas której przedstawiłem zapisy z dokumentów IPN. Następnego dnia nie ukazało się z tego ani jedno słowo. Skoro nie ma cenzury, to skąd koledzy dziennikarze wiedzieliby, co wolno pisać, a czego nie i przeciwko jakim "powszechnie obowiązującym poglądom" nie można się wychylać?

 

Metoda księcia Gorczakowa

Rosyjski minister spraw zagranicznych, książę Gorczakow, miał taką zasadę, że nie wierzył niezdementowanym informacjom prasowym. Dopiero kiedy jakaś wiadomość została energicznie zdementowana, zasługiwała w jego oczach na uwagę. No a jaka informacja, jaka wiadomość jest bez ustanku i energicznie dementowana? A jakaż by inna, jeśli nie tzw. teoria spiskowa? Teoria spiskowa nie jest wprawdzie tak bezwarunkowo potępiona jak, dajmy na to, antysemityzm, ale niewiele jej brakuje. Od każdej zasady trafiają się jednak wyjątki i mogliśmy obserwować, jak to podczas afery Rywina "Gazeta Wyborcza" zazwyczaj stojąca w awangardzie przeciwników teorii spiskowej, nagle udzieliła sobie dyspensy i zaczęła bić na alarm z powodu spisku grupy trzymającej władzę. No dobrze, ale skoro już wiemy, że spiski się zdarzają, to może tak energiczne i nieustanne dementowanie teorii spiskowej służy jedynie zniechęcaniu naiwniaków do dociekliwości? Jest rzeczą oczywistą, że spiskowcy starają się stworzyć wrażenie, iż żadnych spisków nie ma, bo jeśli wszyscy będą o tym przekonani, to nikomu nie przyjdzie do głowy żadne podejrzenie. W tym właśnie duchu pisał Stary Diabeł do Młodego Diabła, przekonując go, iż najważniejszą rzeczą jest przekonanie ludzi, że diabłów w ogóle nie ma. Potem już wszystko idzie jak z płatka.

 

O pożytkach z dedukcji

W zebranej przez Horacego Safrina antologii humoru żydowskiego "Przy szabasowych świecach" jest anegdotka, jak to pewien wścibski pasażer pociągu jadącego z Warszawy do Iwani Pustych wydedukował sobie nazwisko jadącego nim pasażera. Skoro zatem metoda dedukcyjna przynosiła tak imponujące rezultaty w przypadku biednego Żyda, to dlaczego my mielibyśmy zaniechać jej stosowania? Owszem, przyznaję, że nie daje ona stuprocentowej pewności, ale w sytuacji, kiedy znikąd nie ma żadnej pewności, to dobre jest, dajmy na to, nawet 60 procent. A jeśli jeszcze wydedukowana wiadomość wywołuje pełną irytacji reakcję ze strony zainteresowanych - to prawdopodobieństwo to gwałtownie zbliża się do pewności.

Oto Polska, wbrew życzliwym radom wielu państw Unii Europejskiej i przestrogom Rosji, zawetowała jednak nową umowę handlową Unii Europejskiej z Rosją. Rosja zagroziła rozciągnięciem embarga na produkty żywnościowe z całej Unii, co stanowiło pośrednie przyznanie, że dotychczasowe embargo wobec Polski ma charakter odwetowy, a nie merytoryczny. Zanim Polska postawiła stanowcze weto, zmobilizowana agentura podniosła w mediach lamenty, jakże tak można i co sobie o nas pomyślą w Paryżu. Kiedy to nie pomogło, a polskie weto wystawiło na ciężką próbę strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie, zmieniono taktykę i cięciem po skrzydłach próbowano doprowadzić do destabilizacji politycznej w Polsce. Z jednej strony "Dziennik" rozpętał aferę z "nazistami": przed dwoma laty pewien młody człowiek urządził w swoim ogródku imprezę, z której nakręcił film, jak to uczestnicy palą pochodnie w kształcie swastyki i wznoszą różne okrzyki na tle flagi polskiej, zawieszonej obok wojennej bandery Kriegsmarine. Podczas niedawnego pobytu na Śląsku słyszałem, że ten młody człowiek miał się starać o uzyskanie obywatelstwa niemieckiego. Czy tak było rzeczywiście - nie wiadomo, natomiast pewne jest, że po dwóch latach przypomniał sobie o tym filmie i najwyraźniej przepełniony skruchą, zaniósł go akurat do "Dziennika", stanowiącego własność niemieckiego koncernu Axel Springer. Rozpętała się afera, w rezultacie której Roman Giertych zdecydował się zejść z linii strzału i "odciąć się" od Młodzieży Wszechpolskiej. Drugie cięcie po skrzydłach przeprowadziła "Gazeta Wyborcza", rozpętując aferę rozporkową. Dotychczas były to tylko podejrzenia. Kiedy jednak w apogeum obydwu afer Platforma Obywatelska zaproponowała PiS, by poprzez zerwanie koalicji popełniło samobójstwo, a wtedy ona mu we wszystkim pomoże, trudno było mieć wątpliwości, że wszystko było ukartowane, tylko - zawiodła koordynacja, no i oczywiście - pani Aneta, która, jak na potrzeby tej sprawy - "miłowała zbyt wiele". Kropkę nad "i" postawiła "Gazeta Wyborcza", publikując powyrywane z kontekstu fragmenty komentarza, jaki wygłosiłem na antenie Radia Maryja i sugerując w tytule, jakobym powiedział, że "za Anetą K." stoją "państwa trzecie". Otóż uważam, że "państwa trzecie" stoją nie za żadną "Anetą K.", tylko za "Gazetą Wyborczą". Utwierdza mnie w tym przekonaniu korespondencja, jaka ukazała się we "Frankfurter Allgemeine Zeitung", w której collage "Gazety Wyborczej" został niemal przedrukowany. Jak mówią Rosjanie, "łarczik prosto atkrywajetsia". Mam tedy nadzieję, że zapewnienia prezydenta i premiera, iż będą bronić polskiego interesu państwowego, były złożone serio i w związku z tym prokuratura tym razem nie przestraszy się oskarżeń o "antysemityzm" czy uleganie "teorii spiskowej" i skrupulatnie wyjaśni inspiracje "Gazety Wyborczej", pretendującej już nie do "czwartej", ale najpierwszej władzy nad polskimi tubylcami.

Stanisław Michalkiewicz

4

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin