Marlo Morgan - WOŁANIE Z KOŃCA ŚWIATA.doc

(733 KB) Pobierz
WOŁANIE Z KOŃCA ŚWIATA

WOŁANIE Z KOŃCA ŚWIATA              2

Podziękowania              2

Gość honorowy              4

Głosowanie              8

Obuwie z naturalnej skóry              13

Do biegu gotowa, start!              16

Zaczynam działać              23

Bankiet              28

Jak zaspokajać potrzeby bytowe              32

Telefon bez drutu              37

Najmodniejszy kapelusz w outbacku              39

Biżuteria              42

Sos do mięsa              43

Żywcem pogrzebana              48

Uzdrawianie              50

Totemy              56

Ptaki              58

Szycie              59

Muzykoterapia              60

Poławiaczka snów              62

Miła niespodzianka na kolację              65

Mrówki na słodko              68

Wychodzę na prowadzenie              71

Składam przysięgę              76

Epoka snu bez tajemnic              80

Archiwum              85

Ostatnie namaszczenie              88

Powierniczka Sekretów              90

Oczyszczająca burza              91

Chrzest              93

Pożegnanie              95

Zakończenie, ale czy szczęśliwe?              97


WOŁANIE Z KOŃCA ŚWIATA

Pięćdziesięcioletnia Amerykanka, mająca mgliste wyobrażenia o kulturze rdzennych mieszkańców Australii, początkowo nie zdaje sobie sprawy, że udając się jako gość honorowy na zebranie aborygenów w głębi kontynentu wkracza w odmienną, całkowicie obcą sobie rzeczywistość. Pozbawiona eleganckiego ubrania, biżuterii i zegarka, tylko w płachcie służącej tubylcom za jedyny strój stawia pierwszy krok na drodze ku pełni człowieczeństwa... Książka Marlo Morgan jest zainspirowana australijskimi przeżyciami, ale – jak pisze autorka – opisane w niej wypadki mogły się wydarzyć „wszędzie tam, gdzie wciąż jeszcze żywe jest zrozumienie, czym naprawdę powinna być cywilizacja”.

Autorka tej książki, Marlo Morgan, uważa się za przeciętną Amerykankę. Miała męża, później się rozwiodła, wychowała dzieci i przez cały czas pracując zawodowo. zdobywała tytuły naukowe. Sądzi jednak, że najważniejszą, prawdziwą wiedzę uzyskała nie w ciągu lat spędzonych na uniwersytetach i w klinikach, lecz podczas czteromiesięcznej wędrówki z plemieniem australijskich aborygenów. Wniesione doświadczenia, które całkowicie zmieniły jej poglądy: na człowieka i cywilizację, zawarła w tej książce.

Podziękowania

Książka ta nigdy by nie powstała, gdyby nie pomoc dwóch bliskich mi osób, które wzięły mnie pod swoje opiekuńcze skrzydła i cierpliwie zachęcały, żebym odważyła się „wzlecieć” i poszybowała wysoko. Szczególne podziękowania należą się Jeannette Grimme, która udała się ze mną w tę literacką podróż i wytrwale towarzyszyła mi do końca, oraz Carri Garrison, która zrozumiała moje wizje i twórczo je zilustrowała.

Pragnę również podziękować: mojej ciotce Noli, dr. Edwardowi J. Stegmanowi, Georgii Lewis, Peg Smith, Dorothei Wolcott, Jenny Decker, Janie Hawkins, Sandfordowi Deanowi, Nancy i Normowi Iloflundom, Hanleyowi Thomasowi, Dave'owi Aignerowi, pastorom Marilyn i Richardowi Reigerom, Waltowi Bodine'owi z KCUR, Joann i Michaelowi Chafee z Whistlers Books w Kansas City, Mo, Mary i Davidowi Dohrmanom


Do Czytelnika

Napisałam tę książkę na podstawie faktów, pod wpływem autentycznego przeżycia. Nie robiłam jednak żadnych notatek, gdyżjak sami zobaczycie – nie miałam do tego warunków. Pozwoliłam sobie usunąć niektóre szczegóły, by uszanować wolę przyjaciół, którzy nie chcą być rozpoznani, a także by uchronić bohaterów tej książki – małe plemię aborygenów – przed jakimikolwiek sankcjami.

Zamieściłam tu niezbędne informacje historyczne, chcąc oszczędzić czytelnikom trudu szukania ich po bibliotekach. Możecie też sobie darować podróż do Australii: warunki, w jakich dziś żyją aborygeni, można równie dobrze zaobserwować w każdym amerykańskim mieście. Dla ludzi o czarnej skórze są wydzielone dzielnice. Ponad połowa z nich nie pracuje, utrzymuje się jedynie z zasiłku dla bezrobotnych. Ci, którzy mają pracę, wykonują tylko podrzędne, służebne czynności. Odebrano im też ich narodową kulturę.

Staram się oszczędzić Wam wiele wysiłku, ale nie tego, byście wysłuchali mojego przestania.

W Ameryce, Afryce i Australii dąży się ostatnio do poprawienia stosunków między ludźmi różnych ras. Ale gdzieś głęboko, w sercu outbacku[1], żyje niewielka grupa ludzi, których nie obchodzi rasizm, ważny jest tylko człowiek i jego środowisko. Życie ich odmierza wciąż ten sam, odwieczny, powolny rytm. Wsłuchajcie się w ten rytm! Pomoże Wam lepiej zrozumieć ludzi i człowieczeństwo.

Wydając tę książkę na własny koszt, miałam jak najlepsze intencje. Mimo to wzbudziła ona pewne kontrowersje. Sąd Najwyższy, będący najbardziej autorytatywną instytucją prawną w Australii, odrzucił pojęcie: „ziemi niczyjej”. Zgodnie z nim fałszywie utrzymywano, że gdy brytyjscy koloniści przybyli na ten kontynent w 1788 roku, nie było tam żadnej cywilizacji. To nieprawdziwe założenie stanowiło podstawę prawną do wywłaszczenia aborygenów z ich ziemi. Choć akcję tę uważa się obecnie za największą hańbę w historii Australii, dzisiejsza sytuacja prawna aborygenów nie jest jeszcze do końca uporządkowana.

Przesłanie do odmieńców, które Wam przekazuję, ma swój własny rodowód: nie pochodzi ode mnie, ja tylko pośredniczę w zapoznaniu Was z jego treścią. Siły, które chciały zdławić i uciszyć ten apel, same nadały mu rozgłos.

Czytelnicy tej książki mogą dojść do różnych wniosków. Niektórzy być może, odniosą wrażenie, że człowiek, którego nazywam tu „tłumaczem”, nie przestrzegał obowiązujących w jego kraju norm prawnych i zarządzeń władz dotyczących spisów ludności, płacenia podatków, użytkowania ziemi, eksploatacji górniczej itp. Jest również możliwe, że pomagał swoim współplemieńcom, by i oni nie podporządkowywali się tym wymogom.

Zwrócono się do mnie, żebym ujawniła, kim jest ten człowiek i zaprowadziła pewnych ludzi na pustynię tym samym szlakiem, który wraz z plemieniem przebyłam. Odmówiłam.

Można by mi więc zarzucić, że sama jestem winna, bo pomagam tubylcom obchodzić prawo lub przyjąć, że skoro nie ujawniłam nazwy owego plemienia, to być może ono wcale nie istnieje. Sugerowano, że tego, co opisuję, nie należy odnosić do wszystkich ludzi tradycyjnie uważanych za australijskich aborygenów, lecz tylko do jednego plemienia.

Oto moja odpowiedź:

Są ludzie, którzy pragną być wyłącznie zabawiani. Więc jeśli Ty, Czytelniku, do takich ludzi należysz, to proszę, przeczytaj tę historię, baw się dobrze, a potem odejdź od niej, tak jak się wychodzi z teatru po zakończeniu dobrego przedstawienia. Dla Ciebie będzie to jedynie czysta fikcja i mam nadzieję, że się nie rozczarujesz i książka ta okaże się warta wydanych na nią pieniędzy.

Gdy jednak tak się zdarzy, że przesłanie dotrze do Ciebie i usłyszysz jego donośny i mocny głos; wówczas to, o czym piszę, wzruszy Cię do głębi, poruszy Twoje trzewia i duszę, przejmie Cię do szpiku kości. Przecież mogło się i tak zdarzyć, że zamiast mnie – Ciebie powołano by do tej wędrówki... Wierz mi, że nieraz żałowałam, iż tak nie jest.

Wszyscy mamy jakieś doświadczenia związane z outbackami we własnych krajach. Mnie akurat zdarzyło się zdobyć je w autentycznej australijskiej scenerii. Zrobiłam tylko to, co każdy zrobiłby na moim miejscu boso czy w bucikach...

Chciałabym, aby los ludzi, o których piszę, poruszył Wasze serca. Choć piszę po angielsku, wierzę, że prawda zawarta w moich słowach jest uniwersalna.

Jeżeli rozsmakujecie się w tym przesłaniu, delektujcie się tym, co Wam odpowiada, a resztę odrzućcie. Przecież takie jest prawo natury.

POSŁANKA PLEMIENIA LUDZI PRAWDZIWYCH

Ta książka jest literacką fikcją. Do jej napisania zainspirowały mnie przeżycia w Australii, ale podobnych wrażeń mógłby mi też dostarczyć pobyt w Afryce czy w Ameryce Południowej: wszędzie, tam, gdzie wciąż jeszcze żywe jest zrozumienie, czym naprawdę powinna być cywilizacja. Bardzo bym chciała, by czytelnicy wyciągnęli własne wnioski z mojej opowieści. – M.M.

Gość honorowy

Nie miałam żadnego przeczucia. Nie wydarzyło się nic, co mogłoby mnie ostrzec. Ale sprawy już się toczyły... Daleko stąd pewni ludzie już na mnie czekali. Bagaż, który rozpakowałam przed godziną, jutro oznakują „nie odebrany” i całe miesiące pozostanie w przechowalni. A ja stanę się po prostu jeszcze jedną Amerykanką, która zaginęła w obcym kraju.

Był upalny październikowy poranek. Stałam przed pięciogwiazdkowym australijskim hotelem i patrząc w dół podjazdu, wypatrywałam przewodnika, który miał mnie stąd zabrać.

Niczego złego nie przeczuwałam. Przeciwnie! Moje serce dosłownie śpiewało z radości. Świetnie się czułam, byłam podniecona, zadowolona z sukcesu i przygotowana na przeżycie czegoś wielkiego. To miał być mój dzień...

Otwarty jeep wjechał na półkolisty podjazd. Pamiętam, że usłyszałam syk opon na rozgrzanym asfalcie, gdy cienki strumień wody przeleciał nad obrzeżem, jakie tworzyły rabaty jaskrawoczerwonych kwiatów kuklika i wylądował na rdzewiejącym metalu.

Samochód się zatrzymał, a jego kierowca, aborygen, wyglądający najwyżej na trzydzieści lat, spojrzał w moją stronę.

– Proszę podejść! – zawołał i zrobił odpowiedni ruch ręką. Polecono mu, żeby przywiózł jasnowłosą Amerykankę, ja zaś wiedziałam, że ma mnie zabrać na plemienne zebranie aborygenów. Poczuliśmy jakąś duchową bliskość, zwłaszcza że stojący przed hotelem australijski portier w liberii szacował nas krytycznym wzrokiem, a w jego niebieskich oczach malowała się wyraźna dezaprobata.

Zanim stoczyłam ciężką batalię, chcąc dostać się do wnętrza terenowego pojazdu w pantoflach na wysokich obcasach, już wiedziałam, że się nieodpowiednio ubrałam. Niepotrzebnie siliłam się na elegancję...

Młody kierowca, siedzący – zgodnie z australijskim zwyczajem – z mojej prawej strony, miał na sobie szorty, nieświeży podkoszulek i tenisówki na bosych nogach. Myślałam, że organizatorzy zebrania postarają się o normalne auto, może nawet o Holdena – dumę australijskiego przemysłu samochodowego. Nie przypuszczałam, że to będzie otwarty na przestrzał jeep. Uważałam, że powinnam być raczej za bardzo niż za mało elegancka na tym zebraniu. Przecież to miał być bankiet na moją cześć i spodziewałam się, że otrzymam odznaczenie.

Przedstawiłam się kierowcy, ale on tylko skinął głową i zachowywał się tak, jakby miał całkowitą pewność, że jestem właściwą osobą. Przejeżdżaliśmy ulicami portowego miasta, mijaliśmy rzędy domów z werandami od frontu, bary mleczne, bistra i parki z wyasfaltowanymi alejami.

Musiałam złapać się za klamkę u drzwi samochodu, gdy nasz jeep ostro wjechał na rondo, z którego drogi rozchodziły się w sześciu kierunkach. Opuściliśmy miasto i skierowaliśmy się w inną stronę, bo zauważyłam, że słońce mam teraz z tyłu. Czułam, że robi mi się za gorąco w kostiumie. Był nowy, dopiero co go kupiłam. Miał kolor dojrzałej brzoskwini i nosiłam do niego jedwabną bluzkę, doskonale dopasowaną odcieniem.

Sądziłam, że budynek, w którym miało się odbyć zebranie, będzie usytuowany gdzieś na peryferiach miasta, ale się myliłam. Wjechaliśmy na szosę biegnącą równolegle do brzegu morza. Zrozumiałam, że spotkamy się poza miastem, dalej od hotelu, niż myślałam. Zdjęłam żakiet. Wyrzucałam sobie w duchu, że byłam tak głupia, iż nie wypytałam organizatorów o szczegóły zebrania. Dobrze chociaż, że miałam w torebce szczotkę, by móc poprawić fryzurę, kunsztownie upiętą z długich do ramion włosów, utlenionych na blond.

Samym zaproszeniem nie byłam zaskoczona. Niemniej od momentu, gdy odebrałam pierwszy telefon w tej sprawie, nie mogłam się pozbyć ciekawości, jak to się wszystko odbędzie.

Sukces pewnej, podjętej przeze mnie inicjatywy społecznej sprawił, że już wcześniej otrzymałam wiele dowodów uznania od tutejszych obywateli. Od kilku lat zajmowałam się w Australii dorosłymi półkrwi aborygenami, którzy mieszkali w miastach, pogrążali się w apatię i wykazywali skłonności samobójcze. Dzięki prowadzonej przeze mnie akcji udało mi się obudzić w nich chęć do życia, wskazać im cel istnienia i doprowadzić do poprawy ich sytuacji materialnej. Dziwiłam się, że zaprosiło mnie plemię żyjące na drugim końcu kontynentu, o jakieś trzy tysiące kilometrów od Sydney. Niewiele wiedziałam wtedy o australijskich aborygenach. Nie orientowałam się, czy są jednym, zwartym etnicznie narodem, czy też podobnie jak rdzenni mieszkańcy Ameryki – Indianie – są zróżnicowani i mówią odmiennymi językami.

Zastanawiałam się, jaki prezent dostanę od organizatorów. Czy jeszcze jedną drewnianą, rzeźbioną plakietkę, którą trzeba będzie odesłać na przechowanie do Kansas City, czy może tylko bukiet kwiatów. Nie! – pomyślałam. Któż by dawał kwiaty, gdy na dworze panuje czterdziestostopniowy upał? Byłoby mi zresztą nieporęcznie zabierać je ze sobą w drogę powrotną.

Kierowca przyjechał punktualnie o dwunastej w południe, tak jak było umówione. Sądziłam więc, że zebranie będzie połączone z obiadem i byłam ciekawa, co też rada tubylców przygotuje na tę ucztę. Miałam nadzieję, że nie będą to tradycyjne australijskie dania, jakie serwuje się w restauracjach, ale raczej bufet zastawiony kolorowymi półmiskami i salaterkami i że będę mogła po raz pierwszy w życiu spróbować potraw aborygenów. Spodzie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin