Fiodor Dostojewski - Wspomnienia z domu umarłych.pdf

(1118 KB) Pobierz
(1741 \227 Notatnik)
1741
tytuł: "WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH"
autor: FIODOR DOSTOJEWSKI
PRZEŁOśYŁ CZESŁAW JASTRZĘBIECKOZŁOWSKI
tytuł oryginału: "ZAPISKI IZ MIERTWOGO DOMA"
(c) Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut
Wydawniczy, Warszawa 1955, 1957, 1964. ISBN 8306008898
* * *
WSPOMNIENIA Z DOMU UMARŁYCH
CZĘŚĆ PIERWSZA
WSTĘP I. DOM UMARŁYCH II. PIERWSZE WRAśENIA III. PIERWSZE WRAśENIA IV. PIERWSZE
WRAśENIA V. PIERWSZY MIESIĄC VI. PIERWSZY MIESIĄC VII. NOWE ZNAJOMOŚCIPIETROW
VIII. DESPERACI ŁUCZKA IX. IZAJASZ FOMICZ ŁAŹNIA OPOWIADANIE BAKŁUSZYNA X.
ŚWIĘTA BOśEGO NARODZENIA XI. PRZEDSTAWIENIE
WSTĘP
W odległych okolicach Syberii, pośród stepów, gór albo nieprzebytych lasów, z rzadka trafiają się małe
miasta, liczące jeden, najwyŜej dwa tysiące mieszkańców, drewniane, niepozorne, o dwóch cerkwiach
jednej w mieście, drugiej na cmentarzu miasta podobnie j sze do porządnej wsi podmoskiewskiej niŜli do
miast. Zazwyczaj bywają obficie zaopatrzone w sprawników, ławników oraz we wszelki inny podrzędny
personel urzędniczy. W ogóle, choć to kraj zimny, słuŜyć na Syberii jest bardzo ciepło. Ludziska są prości,
nicliberalni; porządki stare, mocne, wiekami uświęcone. Urzędnicy słusznie grający rolę szlachty
syberyjskiej to bądź tubylcy, rdzenni Sybiracy, bądź przyjezdni z Rosji, przewaŜnie ze stolic, skuszeni
wypłacaną z góry pensją, podwójnymi | dietami i ponętnymi perspektywami na przyszłość. Ci spośród
nich, którzy umieją rozwiązywać zagadkę Ŝycia, niemal zawsze pozostają na Syberii i z rozkoszą się tu
zadomowiają. Później zbierają bogaty i słodki plon. Inni natomiast, ludzie lekkomyślni i nie umiejący
rozwiązywać zagadki Ŝyda, niebawem mają dosyć Syberii i markotnie pytają siebie, po co tu zawędrowali.
Niecierpliwie odbywają swój ustawowy termin słuŜby państwowej, trzy lata, a po jego upływie
niezwłocznie zaczynają się starać o przeniesienie i wracają do siebie, pomstując na Syberię i dworując z
niej. Nie mają racji: nie tylko pod względem słuŜbowym, lecz i pod wielu innymi
moŜna na Syberii świetnie Ŝyć. Klimat wspaniały, mnóstwo niepospolicie bogatych i gościnnych kupców,
mnóstwo niezmiernie zamoŜnych tubylców. Panienki kwitną jak róŜe i są w najwyŜszym stopniu cnotliwe.
Zwierzyna lata po ulicach i sama się nawija myśliwemu. Szampana piją tu niezwykle duŜo. Kawior
wspaniały. Urodzaj w niektórych okolicach bywa piętnastokrotny... Słowem, ziemia błogosławiona. Trzeba
tylko umieć z niej korzystać. Na Syberii umieją z niej korzystać. W jednej z takich wesołych i
zadowolonych z siebie mieścin o najmilszej w świecie ludności, która zostawiła w mym sercu niezatarte
wspomnienie, poznałem Aleksandra Pietrowicza Gorianczykowa, osiedleńca, co się urodził w Rosji jako
szlachcic i ziemianin, potem za zabójstwo Ŝony stal się zeslańcemkatorŜnikiem drugiej kategorii,' po
upływie zaś wyznaczonego mu przez prawo dziesięcioletniego okresu katorgi skromnie i nieostentacyjnie
dokonywał Ŝywota w miasteczku K., w charakterze osiedleńca. Właściwie był przypisany do jednej z gmin
podmiejskich, mieszkał wszakŜe w mieście, mógł tu bowiem jako tako się przeŜywić zarobkując
nauczaniem dzieci. W miastach syberyjskich nauczycielami częstokroć bywają osiedleni zesłańcy; nikt nimi
nie pogardza. PrzewaŜnie uczą francuskiego, który jest przecieŜ nieodzowny na arenie Ŝycia, a o którym,
gdyby nie oni, nie miano by pojęcia w odległych okolicach Syberii. Po raz pierwszy spotkałem Aleksandra
Pietrowicza w domu pewnego starego, zasłuŜonego i gościnnego urzędnika. Iwana Iwanycza Gwozdikowa,
ojca pięciu córek w róŜnym wieku, rokujących najpiękniejsze nadzieje. Aleksander Pietrowicz udzielał im
lekcji cztery razy w tygodniu, po trzydzieści kopiejek srebrem od lekcji. Jego wygląd zainteresował mnie.
Był to ogromnie blady i chudy człowiek, niestary jeszcze, moŜe trzydziestopięcioletni, drobny i wątły.
Nosił się zawsze nader schludnie, po europejsku. Jeśli go kto zagadnął, patrzył nadzwyczaj pilnie i
uwaŜnie, ze skrupulatną grzecznością wysłuchiwał kaŜdego ,słowa, jak gdyby mu zadawano jakąś zagadkę
albo chciano wyciągnąć zeń jakąś tajemnicę, i w końcu odpowiadał jasno i zwięźle, ale tak waŜąc kaŜde
słowo swej odpowiedzi, Ŝe rozmówcy nagle robiło się jakoś głupio i wreszcie sam był rad z ukończenia
rozmowy. Natychmiast wypytałem o niego Iwana Iwanycza i dowiedziałem się, Ŝe Gorianczykow pędzi
Strona 1
1741
Ŝycie nienagannie moralne, w przeciwnym bowiem razie Iwan Iwanycz nie byłby go zgodził do swych
córek, lecz straszny zeń odludek, stroni od wszystkich, jest niesłychanie uczony, wiele czyta, ale mówi
bardzo mało, i w ogóle dosyć trudno się z nim dogadać. Niektórzy twierdzili, Ŝe to zdecydowany wariat,
choć zresztą byli zdania, Ŝe to właściwie nie taka znów wielka wada; Ŝe niejeden szanowny obywatel
miasta gotów przyhołubić Aleksandra Pietrowicza, Ŝe mógłby nawet być uŜyteczny, pisać podania itd.
Przypuszczali, Ŝe prawdopodobnie ma w Rosji przyzwoitych krewnych, moŜe nawet naleŜących do
dobrego towarzystwa, wiedzieli jednak, Ŝe od chwili zesłania stanowczo zerwał z nimi wszelkie stosunki
słowem, sam sobie szkodzi. Przy tym zaś wszyscy u nas znali jego dzieje, wiedzieli, Ŝe zabił Ŝonę od razu w
pierwszym roku poŜycia, zabił ją z zazdrości i sam oddał się w ręce sądu (co wielce złagodziło wymiar
kary). Na takie zbrodnie ludzie zawsze patrzą jak na nieszczęście i współczują. Mimo to jednak nasz
oryginał uporczywie się boczył i przychodził tylko wtedy, gdy musiał dawać lekcje. Zrazu nie zwróciłem
nań szczególnej uwagi, lecz sam nie wiem czemu stopniowo zaczął mnie interesować. Miał w sobie coś
zagadkowego. Rozmówić się z nim było zupełnym niepodobieństwem. Oczywiście, na moje pytanie,
zawsze odpowiadał, i to nawet z taką miną, jakby to poczytywał za święty obowiązek; jednakŜe po tych
jego odpowiedziach krępowałem się droŜej go wypytywać; przy tym na jego twarzy po takich rozmowach
zawsze widniał wyraz cierpienia i zmęczenia. Pamiętam, Ŝe pewnego razu, w śliczny wieczór letni, szedłem
z nim do Iwana Iwanycza. Wtem strzeliło mi do głowy zaprosić go na chwilkę do siebie na papieroska. Nie
potrafię opisać, jakie przeraŜenie odmalowało się na jego twarzy; całkiem się stropił, jął mamrotać jakieś
słowa bez związku i raptem, łypnąwszy na mnie złym okiem, puścił się pędem w przeciwną stronę. AŜem
się zdziwił. Od tego czasu, ilekroć mnie spotykał, spozierał na mnie jakby z przestrachem. Nie dałem
jednak za wygraną; coś mnie do niego ciągnęło, i w miesiąc później, ni stąd, ni zowąd, sam wstąpiłem
do Gorianczykowa. Naturalnie było to z mojej strony głupio i niedelikatnie. Mieszkał na skraju miasta, u
starej mieszczanki, która miała chorą na suchoty córkę, a ta znów nieślubną córeczkę, dziesięcioletnią
ładną i wesolutką dziewczynkę. W chwili gdym wszedł, Aleksander Pietrowicz siedział z nią i uczył ją
czytać. Na mój widok zmieszał się tak, jak gdybym' go przyłapał na czymś zdroŜnym. Kompletnie stracił
rezon, zerwał się z krzesła i patrzył na mnie jak na upiora. Usiedliśmy wreszcie; badawczo śledził kaŜde
moje spojrzenie, .jakby w kaŜdym z nich podejrzewał ukryty a tajemniczy sens. Domyśliłem się, f Ŝe jest
obłędnie nieufny. Przyglądał mi się z nienawiścią, omal nie pytając: "Czy rychło się stąd wyniesiesz?"
Zagadałem z nim o naszej mieścinie, o nowinach dnia; pomijał to milczeniem i jadowitym uśmiechem;
okazało się, Ŝe nie tylko nie zna najzwyklejszych, wszystkim wiadomych nowin miejskich, ale w ogóle nie
chce ich znać. Następnie zagadałem o naszej prowincji i jej potrzebach; słuchał milcząc i tak dziwnie
patrzył mi w oczy, Ŝe mi się w końcu zrobiło wstyd naszej rozmowy. Co prawda, omal go nie
wyprowadziłem z równowagi nowymi ksiąŜkami i czasopismami, miałem je przy sobie świeŜo z poczty i
zaproponowałem, Ŝe mu je poŜyczę jeszcze nie rozcięte. Zerknął na nie łapczywie, natychmiast jednak
zmienił zamiar i odrzucił propozycję wymawiając się brakiem czasu. W końcu poŜegnałem go i wyszedłszy
od niego uczułem, Ŝe mi spadł z serca nieznośny cięŜar. Było mi wstyd, uznałem za rzecz arcygłupią czepiać
się człowieka, którego głównym celem było właśnie jak najdalej ukryć się przed światem. Trudno; stało się.
Pamiętam, Ŝem u niego nie widział prawie Ŝadnych ksiąŜek, niesłusznie więc • mówiono o nim, Ŝe wiele
czyta. Jednak, przejeŜdŜając parokrotnie późną nocą mimo jego okien, spostrzegłem w nich światło. CóŜ
tedy robił przesiadując do świtu? MoŜe pisał? A jeśli tak, to co mianowicie? Okoliczności wyrwały mię z
naszego miasteczka na jakie trzy miesiące. Kiedym juŜ w zimie wrócił do domu, dowiedziałem się, Ŝe
Aleksander Pietrowicz umarł na jesieni, umarł w osamotnieniu i nawet ani razu nie wezwał do siebie
lekarza. W miasteczku juŜ prawie zapomniano o nim. Mieszkanie jego stało pustką. Niezwłocznie
nawiązałem znajomość z go574
spodynią nieboszczyka, gdyŜ miałem zamiar dowiedzieć się od niej, czym się głównie zajmował jej lokator
i czy nie pisał czego? Za dwudziestkę przyniosła mi pełen koszyk papierów, które zostały po nieboszczyku.
Przyznała mi się, Ŝe dwa zeszyty juŜ zuŜyła. Była to staruszka posępna i małomówna, z którą trudno było
dojść do ładu. O swym lokatorze nie mogła mi powiedzieć nic ciekawszego. Z jej słów wynikało, Ŝe prawie
nigdy nic nie robił, miesiącami nie otwierał ksiąŜki i nie brał pióra do ręki, za to po całych nocach
przemierzał pokój wzdłuŜ i wszerz i wciąŜ o czymś myślał, a niekiedy rozmawiał sam ze sobą; Ŝe bardzo
polubił i bardzo pieścił jej wnuczkę Katię, zwłaszcza odkąd się dowiedział, Ŝe na imię jej Katia, wreszcie,
Ŝe w dniu św. Katarzyny rokrocznie chodził na Ŝałobne naboŜeństwo po kimś. Gości nie cierpiał; z domu
wychodził tylko na lekcje; nawet na nią, starą, patrzył krzywym okiem, gdy raz na tydzień przychodziła, by
choć trochę sprzątnąć w jego pokoju, i bodaj Ŝe się do niej nie odezwał ani słówkiem przez całe trzy lata.
Zapytałem Kati, czy pamięta swego nauczyciela. Patrzyła na mnie w milczeniu, odwróciła się do ściany i
Strona 2
1741
zapłakała. Czyli Ŝe i ten człowiek potrafił wzbudzić w kimś Ŝywsze uczucie. Zabrałem i cały dzień
segregowałem jego papiery. W trzech czwartych były to błahe, nic nie znaczące szpargałki lub uczniowskie
ćwiczenia kaligraficzne. Ale był tu pewien zeszycik, wcale pękaty, drobno zapisany i nie dokończony;
moŜe sam autor zarzucił go i zapomniał o nim. Był to opis, co prawda bezładny, dziesięcioletniej katorgi,
którą wycierpiał Aleksander Pietrowicz. Miejscami opis ten przerywała jakaś inna opowieść, jakieś dziwne,
okropne wspomnienia, kreślone nierównym, spazmatycznym pismem, jak gdyby pod przymusem. Kilka
razy przeczytałem te urywki i prawie się przekonałem, Ŝe były pisane w napadzie szaleństwa. Lecz
katorŜne notatki Wspomnienia z domu umarłych, jak je sam nazywa gdzieś w swym rękopisie wydały
mi się dość zajmujące. Zupełnie nowy świat, dotychczas nie znany, niezwykłość pewnych faktów, niektóre
osobliwe uwagi o straceńcach porwały mnie tak, Ŝem to i owo przeczytał z ciekawością. Naturalnie, mogę
się mylić. Na próbę wybieram z początku dwa, trzy rozdziały; niech publiczność osądzi...
I. DOM UMARŁYCH
Nasze więzienie stało na skraju twierdzy, tuŜ przy wale fortecznym. Czasem wyglądałem przez szpary
parkanu na świat boŜy: a nuŜ cos zahaczę? ale widziałem tylko skrawek nieba i wysoki wał ziemny
porosły burzanem, a po tym wale dniem i nocą tam i z powrotem chodzą wartownicy, więc zaraz
przychodziło mi na myśl, Ŝe upłyną całe lata, a ja zupełnie tak samo będę wyglądał przez szpary parkanu i
zobaczę ten sam wał, takich samych wartowników i ten sam mały skrawek nieba, nie tego nieba nad
więzieniem, lecz innego, dalekiego, wolnego nieba. Wyobraźcie sobie duŜy dziedziniec, jakie dwieście
kroków długi, a póhorasta szeroki, w kształcie nieregularnego sześciokąta, opasany wysoką palisadą, czyli
parkanem z wysokich słupów (pali), na sztorc głęboko wkopanych w ziemię, szczelnie przystających do
siebie bokami, wzmocnionych poprzeczkami i u góry zaostrzonych ioto zewnętrzne ogrodzenie więzienia.
W jednym z boków ogrodzenia są mocne wrota, zawsze zamknięte, zawsze dniem i nocą strzeŜone przez
wartowników, otwierano je, by wypuścić idących do roboty więźniów. Za tymi wrotami był jasny, wolny
świat, ludzie Ŝyli tam jak wszyscy. Natomiast po tej stronie ogrodzenia myślało się o tamtym świecie jak o
nieziszczonej bajce. Tu był własny, osobliwy świat, niepodobny do niczego innego; tu były własne,
osobliwe prawa, osobliwa odzieŜ, osobliwe zwyczaje i obyczaje, i martwy za Ŝycia dom, i Ŝycie jak nigdzie
indziej, i szczególniejsi ludzie. Ten właśnie osobliwy zakątek zamierzam opisywać. Gdy wchodziło się za
ogrodzenie, widać było wewnątrz kilka gmachów. Po obu stronach szerokiego dziedzińca wewnętrznego
ciągną się dwa długie, parterowe budynki. To koszary. Mieszkają tu więźniowie rozlokowani wedle
kategorii. Następnie, w głębi ogrodzenia, jeszcze jeden taki budynek: to kuchnia podzielona na dwie
części. Dalej znowu budynek, gdzie pod jednym dachem mieszczą się piwnice, spichrze, szopy. Środek
dziedzińca jest pusty i stanowi równy, dosyć długi plac. Tu więźniowie zbierają się na kontrolę i apel z
rana, w południe i wieczorem, a czasem jeszcze po kilka razy na dzień zaleŜnie od tego, czy straŜnicy są
mniej lub bardziej nieufni i czy umieją rachować. Do576
okolą, między budynkami, pozostaje dosyć spora przestrzeń. Tutaj, za budynkami, niektórzy więźniowie o
bardziej odludnym usposobieniu i ponurym charakterze lubią chodzić w czasie wolnyni od pracy, zakryci
przed oczami innych, i snują swoje rozmyślania. Gdym ich spotkał podczas tych przechadzek, lubiłem się
wpatrywać w ich posępne, piętnowane twarze i odgadywać, o czym mySIą. Pewien zesłaniec w chwilach
wolnych najchętniej oddawał się rachowaniu pali. Było ich z półtora tysiąca, on zaś zrobił juŜ cały
obrachunek i miał je w ewidencji. KaŜdy pal oznaczał dla niego dzień; kaŜdy dzień odliczał na jednym
palu i w ten sposób, wedle ilości nie odliczonych pali, mógł stwierdzić naocznie, ile jeszcze dni ma spędzić
w więzieniu przed upływem terminu katorgi. Szczerze był rad, kiedy dokańczat któryś bok sześciokąta.
Wiele lat musiał jeszcze czekać, ale w więzieniu ludzie mają dosyć czasu, by się nauczyć cierpliwości.
Widziałem raz, jak Ŝegnał się z kolegami pewien więzień, który spędził na katordze dwadzieścia lat i
wreszcie wychodził na wolność. Byli tacy, co pamiętali, jak wszedł do więzienia młody, beztroski, nie
myśląc ani o swej zbrodni, ani o swej karze. Wychodził jako siwy starzec, z twarzą ponurą i smutną. W
milczeniu obszedł wszystkie sześć naszych koszar. Wstępując do kaŜdych koszar Ŝegnał się przed świętymi
obrazami, po czym nisko, w pas kłaniał się towarzyszom, prosząc, by go źle nie wspominali. Pamiętam
równieŜ, jak kiedyś nad wieczorem zawołano do wrót jednego z więźniów, dawniej zamoŜnego
syberyjskiego chłopa. Pół roku przedtem otrzymał wiadomość, Ŝe była jego Ŝona wyszła za mąŜ, i mocno
zmarkomiał. Teraz ona właśnie przyjechała do więzienia, wywołała go i wręczyła mu datek. Pogawędzili
parę minut, zapłakali oboje i poŜegnali się na zawsze. Widziałem jego'twarz, kiedy wracał do koszar... Tak,
w tym miejscu moŜna się było nauczyć cierpliwości. Gdy zapadał zmierzch, wszystkich nas wprowadzano
do koszar i tu zamykano na całą noc. Zawsze było mi cięŜko wrócić z dworu do naszych koszar. Była to
długa, niska i duszna izba, mdło oświetlona łojówkami, o cięŜkim, duszącym odorze. Nie pojmuję teraz,
Strona 3
1741
jak mogłem wyŜyć w niej dziesięć lat. Na pryczach trzy deski: tyle miejsca naleŜało do mnie. Na tychŜe
pryczach mieściło się w naszej tylko izbie ze trzydzieści osób. W zimie zamykano wcześnie; trzeba było
czekać
dobre cztery godziny, aŜ wszyscy usną. A zanim się to stało hałas, rejwach, rechot, klątwy, brzęk kajdan,
swąd i kopeć, ogolone głowy, piętnowane twarze,2 poszarpana odzieŜ, wszystko tosponiewierane,
splugawione... Tak, człowiek jest wytrzymały! Człowiek to istota, która się do wszystkiego przyzwyczaja,
i sądzę, Ŝe to. najtrafniejsze określenie człowieka. Było nas ze dwustu pięćdziesięciu liczba prawie stała.
Jedni przychodzili, inni kończyli swój termin i odchodzili, jeszcze inni umierali. I kogóŜ tutaj nie było?
Przypuszczam, Ŝe kaŜda gubernia, kaŜda strefa Rosji miała tu swych przedstawicieli. Byli teŜ
obcoplemieńcy, było nawet kilku zesłanych górali kaukaskich. Segregowało się to wszystko wedle stopnia
zbrodni, a zatem wedle liczby lat wyznaczonych za dane przestępstwo. Nie istniała chyba taka zbrodnia,
która by tu nie miała swego przedstawiciela. Główny trzon stanowili zesłańcykatorŜnicy kategorii
cywilnej (twardzi katorŜnicy, jak naiwnie nazywali ich sami aresztanci). Byli to przestępcy całkowicie
pozbawieni wszelkich praw, odcięd raz na zawsze od społeczeństwa, z twarzą napiętnowaną gwoli
wiecznemu świadectwu, Ŝe są odepchnięci. Przysyłano ich na roboty z terminem od ośmiu do dwunastu lat,
potem zaś wyprawiano do róŜnych gmin syberyjskich na osiedlenie. Byli teŜ przestępcy kategorii
wojskowej, nie pozbawieni praw, jak w ogóle w wojskowych rotach aresztanckich. Przysyłano ich na
krótkie terminy, po których upływie wracali tam, skąd przybyli, do wojska, do syberyjskich batalionów
liniowych. Wielu z nich prawie natychmiast wracało za ponowne cięŜkie wykroczenia, jednak juŜ nie na
krótkie terminy, lecz na dwadzieścia lat. Ta kategoria nosiła nazwę "ustawicznych". Ale i d "ustawiczni" nie
byli jeszcze bezwzględnie pozbawieni wszystkich praw. Wreszcie istniała jeszcze jedna osobna kategoria
najstraszniejszych zbrodniarzy, przewaŜnie wojskowych, dosyć liczna. Zwała się "oddziałem specjalnym".
Przysyłano tu przestępców z całej Rosji. Sami uwaŜali się za doŜywotnich i nie znali terminu swoich robót.
Według prawa powinni byli wykonywać podwójne i potrójne normy pracy. Trzymano ich w twierdzy aŜ do
otwarcia na Syberii najcięŜszych robót katorŜniczych. "Wy na termin, a my na całe Ŝyde" mówili do
innych więźniów. Słyszałem później, Ŝe tę kategorię skasowano. Ponadto skasowano w naszej twierdzy
równieŜ 578
reŜim cywilny, a wprowadzono jedną wspólną rotę wojskowoaresztancką. Oczywiście, wraz z tym
zmieniła się takŜe zwierzchność. Opisuję tedy przeszłość, sprawy dawno minione... Było to juŜ dawno,
wszystko to majaczy mi teraz niby we śnie. Pamiętam, jakem wszedł do twierdzy. Działo się to wieczorem,
w styczniu. Zapadł juŜ zmierzch, ludzie wracali z robót, gotowali się do kontroli. Wąsaty podoficer
otworzył mi nareszde drzwi do tego dziwnego domu, w którym miałem spędzić tyle lat, przeŜyć tyle, Ŝe
gdybym nie doświadczył tego wszystkiego na własnej skórze, nie mógłbym mieć o tym przybliŜonego
nawet pojęcia. Na przykład, Ŝadną miarą "nie mógłbym sobie wyobrazić, co strasznego i dręczącego jest w
tym, Ŝe przez cale dziesięć lat katorgi ani razu, ani jednej chwili nie będę sam? Na robodezawsze pod
konwojem, w domu"z dwustu towarzyszami, i ani razu, ani razu sam! Zresztą nie tylko do takich rzeczy
musiałem się jeszcze przyzwyczajać I l,
Byli tutaj zabójcy przypadkowi i mordercy z zawodu, bandyd i hersztowie bandytów. Byli zwyczajni
zlodziejaszkowie i włóczęgi specjaliśd od kradzieŜy kieszonkowych i tacy, co odcinali woreczki z
pieniędzmi. Byli i tacy, co do których trudno się było domyślić, za co właściwie mogli tu trafić. A jednak,
kaŜdy z nich miał swoją historię, mętną i cięŜką jak zamroczenie po przepiciu. Na ogół mało mówili o swej
przeszłości, nie lubili o niej opowiadać i widocznie starali się o niej nie myśleć. Znałem wśród nich nawet
zabójców tak wesołych, tak nigdy się nie frasujących, Ŝe śmiało byłbym szedł o zakład, iŜ sumienie nigdy
się w nich nie odzywało. Lecz byli teŜ osobnicy ponurzy, niemal zawsze milczący. W ogóle, rzadko kto
opowiadał o swoim Ŝydu, a i ciekawość była nie w modzie, jakoś nie w zwyczaju. Ot, chyba Ŝe ktoś z
rzadka rozgada się z nudów, a inny obojętnie i posępnie słucha. Nikt tutaj nie mógł nikogo zadziwić.
"Ludzie z nas, kształceni!" mówili często, z dziwną przechwałką. Pamiętam, kiedyś pewien bandyta,
podchmielony (na katordze moŜna się było czasem upić), jął opowiadać, jak zarŜnął piędoletniego
chłopczyka, jak go najpierw przynęcił zabawką, zaprowadził gdzieś do pustej szopy, no i tam zarŜnął Cale
koszary, które dotąd śmiały się z jego Ŝartów, krzyknęły jak jeden mąŜ i banS79
dyta musiał umilknąć; ale nie z oburzenia krzyknęły koszary, tylko dlatego, Ŝe nie powinien był o tym
mówić, gdyŜ mówić o tym nie wypada. Nawiasem dodam, Ŝe ci ludzie byli istotnie "kształceni", i to nawet
nie w przenośnym, ale w dosłownym znaczeniu. Z pewnością przeszło połowa umiała czytać i pisać. W
jakim innym miejscu, gdzie się lud rosyjski zbiera w wielkich skupiskach, potraficie wydzielić gromadę
Strona 4
1741
liczącą dwustu pięćdziesięciu ludzi, których połowę stanowiliby piśmienni? Słyszałem później, Ŝe na
podstawie danych tego rodzaju ktoś wziął asumpt do wniosku, Ŝe piśmienność gubi nasz lud. Jest to błąd:
powody są zupełnie inne, choć trudno zaprzeczyć, Ŝe piśmienność rozwija w ludzie pewność siebie. Ale to
wszakŜe nie przywara. Wszystkie kategorie moŜna było rozróŜnić po odzieŜy: jedni mieli połowę kurtki
brunatną, połowę szarą, jak równieŜ jedną nogawicę szarą, drugą zaś brunatną. Kiedyś na robocie
sprzedająca kołacze dziewczynka podeszła do więźniów, długo im się przyglądała, po czym raptem
wybuchnęła śmiechem. "Pfe, jak to brzydko! zawołała i szarego sukna zabrakło, i burego sukna
zabrakło!" Byli teŜ tacy, którzy całą kurtkę mieli z szarego sukna, tylko rękawy brunatne. Głowę równieŜ
golono rozmaicie: jedni mieli połowę głowy ogoloną wzdłuŜ czaszki, inni w poprzek. Od pierwszego
wejrzenia moŜna było zauwaŜyć w tej całej dziwnej rodzinie pewien uderzający rys wspólny; nawet
najwybitniejsze, najbardziej oryginalne jednostki, które jak gdyby mimo woli królowały nad innymi
nawet one starały się utrafić w ton wspólny. W ogóle zaś powiem, Ŝe cały ten zespół, z nielicznymi
wyjątkami kilku niewyczerpanie wesołych ludzi pogardzanych za to przez resztę, był posępny, zawistny,
okropnie próŜny, chełpliwy, obraŜliwy i w najwyŜszym stopniu formalistyczny. Za największą cnotę
uchodziła umiejętność niedziwienia się niczemu. Wszyscy byli zwariowani na jednym punkcie: jak
zachować pozory. Ale częstokroć najbardziej buńczuczna mina z szybkością błyskawicy ustępowała
miejsca najbardziej tchórzliwej. Mieliśmy kilku naprawdę silnych ludzi; d bylLprośd i nie zgrywali się.
Jednak, rzecz dziwna! wśród tych naprawdę silnych ludzi było kilku niezmiernie, wręcz chorobliwie
próŜnych. I w ogóle próŜność, pozory stały na pierwszym planie. Większość była zepsuta i strasznie
upodlona. Plotki i obmowy nie ustawały: było to piekło, mroczna otchłań. Ale wewnętrznym normom i
utartym zwyczajom katorgi nikt się nie śmiał sprzeciwiać; wszyscy im ulegali. Bywały charaktery nader
nietuzinkowe, ulegające z trudem, z wysiłkiem, a jednak i one ulegały. Przychodzili do nas tacy, co się juŜ
zanadto zapędzili, zanadto przebrali miarkę na wolności, toteŜ w końcu juŜ nawet swe zbrodnie popełniali,
jak gdyby to robili nie oni, jak gdyby sami nie wiedzieli po co, jak gdyby w malignie, nieprzytomnie,
często wskutek rozjątrzonej w najwyŜszym stopniu próŜności. Lecz u nas osadzano ich natychmiast, mimo
Ŝe niektórzy z nich przed przybyciem na katorgę byli postrachem całych osiedli i miast. Rozglądając się
dookoła nowicjusz spostrzegał niebawem, Ŝe nie będzie miał tu pola do popisu, Ŝe nikogo juŜ tu nie
zdziwi, toteŜ zwijał niezwłocznie chorągiewkę i dostosowywał się do ogólnego tonu. Ten ogólny ton
polegał zewnętrznie na jakimś osobliwym poczuciu godności, którą przesiąknięty był nieledwie kaŜdy
mieszkaniec katorgi. Jakby istotnie nazwa katorŜnika, więźnia stanowiła jakąś rangę, i to honorową. Ani
śladu wstydu i skruchy! Skądinąd była teŜ jakaś zewnętrzna, Ŝe tak powiem, oficjalna pokora, jakieś
spokojne rezonerstwo: "Jesteśmy ludzie straceni" mówili. "Skoroś nie umiał Ŝyć'na wolności, stawaj teraz
w szeregu, wyrębuj zielony dukt." "Kto nie słucha ojca, matki, słucha psiej kołatki."3 "Nie chciałeś
wyszywać zlotem, teraz tłucz kamienie młotem." Wszystko to mówiło się często, i jako naukę moralną, i
jako zwykle gadki czy przysłowia, ale nigdy powaŜnie. Były to tylko słowa. Wątpię, czy choć jeden z nich
uznawał w duchu bezprawie swych czynów. Niechby kto spoza grona katorŜników spróbował zarzucać
więźniowi jego zbrodnię, łajać go (zresztą wypominanie przestępstwa zbrodniarzowi sprzeczne jest z
rosyjskim usposobieniem) klątwom nie będzie końca. A jak mistrzowsko klęli oni wszyscy! Klęli
wyrafinowanie, artystycznie. Podnieśli umiejętność przeklinania do rzędu nauki; usiłowali dociąć nie tyle
obraŜliwym słowem, ile obraŜliwym sensem, duchem, ideą a to jest bardziej wyrafinowane, jadowitsze.
Ciągle kłótnie jeszcze bardziej rozwijały wśród nich tę umiejętność. Wszyscy ci ludzie pracowali pod
batem, a więc byli gnuśni, a więc deprawowali się; Jeśli nawet przedtem nie byli zdeprawowani,
deprawowali się
na katordze. Zebrali się tu nie z własnej woli, byli sobie obcy. "Diabeł zuŜył troje łapci, zanim zebrał nas do
kupy!" mówili sami o sobie; toteŜ plotki, intrygi, babskie podszepty, zawiść, swary, złość były zawsze na
pierwszym planie w tym mrocznym Ŝyciu. śadna baba nie zdołałaby być taką baba, jak niektórzy z tych
oczajduszów. Powtarzam, byli i wśród nich ludzie silni, charaktery, co przywykły iść całe Ŝyde przebojem i
rozkazywać, hartowne, nieulękłe. Tych jakoś mimo woli powaŜano, oni zaś ze swej strony, choć często
niezmiernie dbali o swoją sławę, na ogół starali się nie być dla innych cięŜarem, nie wdawali się w czcze
połajanki, zachowywali się z nadzwyczajną godnością, byli rozsądni i prawie zawsze posłuszni
przełoŜonym nie z zasady posłuszeństwa, nie z poczucia obowiązku, tylko ot, jakby na mocy jakiegoś
kontraktu, rachuby na wzajemne korzyści. Ale teŜ i z nimi postępowano ostroŜnie. Pamiętam, Ŝe jednemu z
takich więźniów, człowiekowi nieustraszonemu i stanowczemu, znanemu przełoŜonym ze swych
bestialskich skłonności, za jakieś wykroczenie miano wymierzyć karę. Dzień był letni, pora nierobocza;
Sztabsoficer, najbliŜszy i bezpośredni naczelnik więzienia, przyjechał osobiście do kordegardy,
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin