NICHOLAS SPARKS KRONIKA PEWNEJ MILOSCI CUDA Kim jestem? I jak, ciekawi mnie, skonczy sie ta opowiesc? Slonce juz wzeszlo i siedze przy oknie, zasnutym mgla mijajacego zycia. Ladny dzis przedstawiam soba widok: dwie koszule, grube spodnie, szalik owiniety dwa razy wokól szyi, z koncami wepchnietymi pod gruby sweter, wydziergany przed trzydziestu wiosnami przez moja córke. Termostat w pokoju nastawiony jest na najwyzsza temperature, tuz za mna stoi mniejszy grzejnik. Steka, sapie i wypluwa z siebie gorace powietrze niczym jakis basniowy smok, a mimo to caly sie trzese z zimna, które nigdy nie ustepuje, a zbieralo sie od osiemdziesieciu lat. Osiemdziesiat lat -mysle czasami i choc sie z tym godze, nadal mnie zdumiewa, ze od prezydentury George'a Busha ani razu nie bylo mi cieplo. Zastanawiam sie, czy wszyscy w moim wieku tak sie czuja. Moje zycie? Nielatwo je opisac. Nie okazalo sie tak wspaniale, jak to sobie wymarzylem, ale tez nie skonczylem jako chlopiec na posylki. Podejrzewam, ze mozna by je porównac do rynku obligacji: dosc stabilne, wiecej zysków niz strat, z czasem wykazujace tendencje zwyzkowa. Trafny zakup, szczesliwy zakup, a przekonalem sie, ze nie kazdy moze to powiedziec o swoim zyciu. Lecz nie dajcie sie zwiesc. Nie jestem wyjatkowy, co do tego nie mam watpliwosci. Jestem zwyczajnym czlowiekiem o zwyczajnych myslach i wiodlem zwyczajne zycie. Nikt nie postawil pomnika ku mej czci, a moje imie szybko pójdzie w zapomnienie, lecz kochalem - calym sercem i dusza - a to moim zdaniem wystarczajaco duzo. Romantycy nazwaliby to opowiescia o milosci, cynicy -tragedia. Mnie sie wydaje, ze znajdzie sie tu troche jednego i drugiego, lecz niezaleznie od punktu widzenia, który wybierzecie, historia ta obejmuje znaczna czesc mego zycia i drogi, która obralem. Nie narzekam na te droge ani na to, dokad mnie zawiodla. Na inne rzeczy, owszem, skarg by sie znalazlo dosyc, ale moja sciezke zawsze uwazalem za dobra i szedlem nia bez wahania. Niestety, z czasem coraz trudniej nia kroczyc. Prosta jest jak dawniej, lecz teraz pojawily sie na niej kamienie i zwir. nazbieralo ich z biegiem czasu. Jeszcze trzy lata temu latwo bylo je ignorowac, ale nie teraz. Cialo niszczy choroba; nie jestem juz ani silny, ani zdrowy, a moje dni przypominaja egzystencje sflaczalego balona: pozbawione zycia, gabczaste, z dnia na dzien coraz bardziej miekkie. Kaszle, mruze oczy i sprawdzam godzine na zegarku. Uswiadamiam sobie, ze pora ruszac. Wstaje z fotela pod oknem i czlapie przez pokój, zatrzymujac sie przy biurku, zeby wziac notatnik, który czytalem juz setki razy. Nie przerzucam kartek, tylko wsuwam go pod pache i dalej ide tam, dokad musze pójsc. Przemierzam posadzke z bialych plytek, przyprószonych nieco szaroscia. Podobna do moich wlosów i wlosów wiekszosci mieszkanców tego domu, choc dzis rano tylko ja ide korytarzem. Reszta siedzi samotnie w pokojach, wylacznie w towarzystwie telewizorów, ale oni, tak samo jak ja, do tego przywykli. Wystarczy czlowiekowi dac dosc czasu, a do wszystkiego przywyknie. Z oddali dobiega mnie przytlumiony szloch i doskonale wiem, kto to placze. Wtedy zauwazaja mnie pielegniarki, usmiechamy sie do siebie, pozdrawiamy. To moje przyjaciólki i czesto gawedzimy, ale jestem przekonany, ze nie pojmuja ani mnie, ani tego, przez co codziennie przechodze. Szepcza miedzy soba, kiedy je mijam. - Znowu idzie - slysze. - Mam nadzieje, ze to sie dobrze skonczy. Lecz nie mówia tego glosno. Zapewne uwazaja, ze bolalaby mnie ta rozmowa o tak wczesnej porze, i - o ile siebie znam - maja racje. W chwile potem dochodze do pokoju. Drzwi, jak zwykle, zostawily uchylone. Siedza tam dwie siostry, które równiez witaja mnie usmiechem. -Dzien dobry -mówia pogodnie. Przystaje na chwile, by zapytac o dzieci, szkole i nadchodzace wakacje. Przez jakis czas gawedzimy, nie zwracajac uwagi na placz. Pielegniarki juz do niego przywykly, zobojetnialy. Ja zreszta tez. Potem zapadam sie w fotelu, który tak do mnie przywykl, ze dopasowal sie do mego ciala. Pielegniarki juz koncza; jest ubrana, ale nadal placze. Wiem, ze sie uspokoi, gdy wyjda. Poranne obrzadki zawsze wytracaja ja z równowagi, a dzisiejszy ranek nie nalezy do wyjatków. W koncu pielegniarki odsuwaja parawan i opuszczaja pokój. Obie muskaja mnie z usmiechem, przechodzac obok. Zastanawiam sie, co to oznacza. Siedze przez moment, wpatrujac sie w nia, lecz ona nie odpowiada spojrzeniem. Rozumiem to, wszak nie wie, kim jestem. Uwaza mnie za obcego. Potem opuszczam glowe i w duchu modle sie o sile, której - wiem o tym - bede potrzebowal. Zawsze gleboko wierzylem w Boga i w potege modlitwy, choc - jesli mam byc szczery - ma wiara sklada sie z listy pytan, na które po smierci z pewnoscia zazadam odpowiedzi. No, juz jestem gotowy. Okulary na nos, lupa z kieszeni. Na chwile odkladam ja na stolik, zeby otworzyc notatnik. Dwukrotnie musze polizac sekaty palec, zanim w koncu uda mi sie odwrócic dobrze juz zniszczona okladke i otworzyc na pierwszej stronie. Potem biore do reki lupe. Zawsze na moment przedtem, nim zaczne czytac, serce mi sie sciska i mysle: Co dzis sie wydarzy? Nie wiem, bo nigdy nie moge tego przewidziec, i w glebi ducha zdaje sobie sprawe, ze to bez znaczenia. Sil dodaje mi liczenie na szanse, nie pewnosc, lecz swego rodzaju zaklad z samym soba. I choc mozecie nazwac mnie marzycielem albo glupcem, czy jeszcze kims innym, wierze, ze wszystko sie moze zdarzyc. Rozumiem, ze fakty i nauka sprzysiegly sie przeciwko mnie. Lecz nauka nie stanowi odpowiedzi na wszystko; to wiem, nauczylem sie tego w swym dlugim zyciu. I dzieki temu zostaje mi wiara, ze cuda -nawet najbardziej niewytlumaczalne i niewiarygodne -istnieja i zdarzaja sie, kpiac sobie z naturalnego porzadku rzeczy. Dlatego po raz kolejny, tak jak to czynie co dzien, zaczynam czytac jej na glos notatnik -w nadziei, ze cud, który zmienil me zycie, zdarzy sie kolejny raz. I moze - powtarzam: moze - tak sie stanie. DUCHY Byl rok 1946, poczatek pazdziernika, i Noah Calhoun z ganku swojego domu w stylu kolonialnym ogladal zachodzace slonce. Lubil przesiadywac tu wieczorami, zwlaszcza po dniu ciezkiej pracy, i pozwalac myslom bladzic, nie narzucajac im okreslonego kierunku. Wlasnie tak odpoczywal - zwyczaj ten przejal po ojcu. Najbardziej lubil patrzec na drzewa i ich odbicie w rzece. W Pólnocnej Karolinie drzewa pieknie wygladaja pózna jesienia: mienia sie wszystkimi odcieniami zieleni, zólci, zlota i czerwieni. Ich niesamowite kolory plona w sloncu i chyba juz po raz setny Noah Calhoun zastanawial sie, czy pierwsi wlasciciele rezydencji spedzali wieczory, myslac o tym samym. Dom postawiono w 1772 roku, stanowil jeden z najstarszych i najwiekszych budynków w New Bern. Poczatkowo byl rezydencja wlascicieli plantacji. Noah Calhoun kupil go tuz po zakonczeniu wojny, poswieciwszy jedenascie miesiecy i mala fortune na jego renowacje. Pare tygodni temu pewien dziennikarz z Raleigh napisal o nim artykul; twierdzil, ze to jeden z najwspanialej odbudowanych majatków, jakie widzial. Przynajmniej budynek. Reszta posiadlosci to zupelnie co innego i wlasnie na pracy nad nia Noah spedzil wiekszosc dnia. Dwunastoakrowy majatek z jednej strony oblewaly wody Brices Creek i Noah naprawial drewniany plot, otaczajacy posiadlosc z pozostalych trzech boków, sprawdzajac, czy nie jest spróchnialy albo naruszony przez termity, i w razie potrzeby wymieniajac deski. Zostalo mu jeszcze sporo roboty, zwlaszcza na zachodniej granicy, i dzis, odkladajac narzedzia, pomyslal, ze trzeba bedzie zamówic wiecej drewna. Wszedl do domu, wypil szklanke slodkiej herbaty, potem wzial prysznic. Zawsze sie myl pod koniec dnia, woda splukiwala z niego brud i zmeczenie. Potem gladko zaczesal wlosy, wlozyl splowiale dzinsy i niebieska koszule, nalal sobie kolejna porcje slodkiej herbaty i udal sie na ganek, gdzie teraz siedzial, jak zwykle o tej porze dnia. Wyciagnal rece nad glowa, opuscil je, po czym kilka razy ruszyl barkami. Czul sie dobrze, czysto, swiezo. Zmeczone miesnie dawaly o sobie znac i wiedzial, ze jutro bedzie troche obolaly, ale cieszyl sie, ze zrobil wiekszosc tego, co sobie zaplanowal. Siegnal po gitare, co przypomnialo mu o ojcu i kolejny raz uswiadomilo, jak bardzo mu go brak. Przeciagnal palcami po strunach, dostroil dwie i znowu sprawdzil. Tym razem instrument brzmial prawie tak, jak trzeba. Noah zaczal grac. Cicho, spokojnie. Najpierw nucil, potem, gdy otoczyl go zmierzch, zaspiewal. Gral i spiewal, dopóki slonce nie zniknelo, a niebo nie poczernialo. Skonczyl troche po siódmej i oparl sie wygodniej w fotelu, zeby sie pobujac. Z przyzwyczajenia zerknal w góre i zobaczyl Oriona, Wielka Niedzwiedzice, konstelacje Blizniat i Gwiazde Polarna, migoczace na jesiennym niebie. W myslach zaczal obliczac stan swoich finansów, ale po chwili dal spokój. Wiedzial, ze wydal na dom prawie wszystkie oszczednosci i juz wkrótce bedzie musial znowu sie rozejrzec za praca, lecz odepchnal te mysl i postanowil sie rozkoszowac ostatnimi miesiacami renowacji, nie zatruwajac ich martwieniem sie o jutro. Nie watpil, ze wszystko sie jakos ulozy. Zawsze sie ukladalo. Poza tym myslenie o pieniadzach go nudzilo. Juz dawno nauczyl sie radowac prostymi rzeczami -rzeczami, których nie mozna kupic -i nie byl w stanie zrozumiec ludzi, którzy tego nie potrafia. To kolejny zwyczaj odziedziczony po ojcu. W tej samej chwili podeszla do niego Ciem, jego suka mysliwska, i szturchnela go w reke wilgotnym nosem, zanim umoscila sie u jego nóg. - Czesc, malutka, co tam slychac? - spytal, pogladziwszy ja po lbie. Z...
greki