ona wyrastaw środkuprzemysłowego krematorium miasta ponad głowami tychktórym śni się nieustanny popielecsłyszę z najwyższego okienka dolatującą muzykęidę za nią na klęczkach wdrapuję się i odpadam od szklanej ścianytam mieszka onaw dymach uwięziona myślęi zapominamże ta powiewająca chusteczka melodia niebieska szklana góra wystrzelająca pod chmuręto tylko przywidzenie oczu zauroczenieto tylko z dymu ofiarnego słów które szły prosto w nieboi na początku wróżyły pogodę coraz wyższa szklana górasię wyłania której teraz zdobyć nie umiem
ach sercećmo szalonaporzucona w ciemnych dolinach u podnóża rozumutłuczesz się opalonymi skrzydłami w pogoni za tymco wielkie i jasne a przecieżwystarczyłoby podfrunąć wyżej żeby ujrzeć jak na dłonijakie małe próchnem świecące są te twojeurojone słońca
rozbudzony nadsłuchiwałem dalekiej muzyki fletumoje serce obracało się ku tobie niczym tarcza słonecznikai zobaczyłem jak zza obcych krajów wyciągasz dłoniei gładzisz mnie po włosachi mówiłem do ciebie szeptemi szept przez siedem chmur przewędrował myślałem o tobie tak usilnieże czas przestał tykać rozstępowała się noca przestrzeń tak bardzo skurczyła że klęczeliśmy naprzeciw wstrzymując oddechydotykałem powietrza i czułem jak drgają ci wargi w uśmiechu światłem neonu ulicznego który za chwilę zgaśniei jak wypełnia się twoje ciało po czubki palcówczułościąklęczeliśmy naprzeciw nasze zamknięte oczy zachodziły widnokręgamiod dalekiego wpatrywania się w siebie ramiona mdlałyod powstrzymywania rozkurczającej się przestrzeni pragnącej się wydostać na wolność twoje źrenicezapadały za góry za lasy robiło się w całym kraju pusto cichła muzykaotwierałem oczy
ciemność wyrzuca na brzeg promienie świetlnedalekiej planety zasuszone niezapominajki wygasłego dniawetknięte do flakonu z wodą zaczynają ożywaći oto pachnie twoim dniem w całym pokojui ty wyłaniasz sięz roztulonych płatków kielicha przestrzenipodnoszę do ust ciepłą hostię ciała
czerwieni się jarzębinajuż jesień się zaczynasłychać gniewną mowę wiatru za oknamiw ogrodach ciężko opadają owoce miłościsłońca z ziemią tłukąc się nocami po dachówkach
o zimna daleka słoneczno październikowa krążąca gdzieśpo nieznanych orbitach czy możliweże niedawnobyłem tak oślepiony twoim blaskiemże nie widziałem poza tobą świata
byłem odległą gwiazdąktóra wybuchła płomieniem od twojego spojrzenia
rzucasz za siebie grzebykwyrastają lasy które w mknieniu oka zajmują się ogniem
rozwijasz z włosów wstążkę rzekii po niej prześlizguję się błyskawicą
słyszysz miłosny szeptpalących się trawjestem pożarem który cię ogarnie
biegniesz wyschniętą na upale łąką już żarzą się twoje oczy sercecała jesteś w płomieniach spadającej gwiazdy
z tobą pić nie trzeba alkoholi żebyś uderzyła do głowygdy przez stół patrzymy sobie w oczy to się człowiek do dna zauroczy
co masz w środku pod tymi lodami jak je stopić serca dotykiemżebyś wybuchnęła mi w dłoniach najgorętszym nagim erotykiem
jeszcze dzieli nas lodowa tafla lecz już tu i tam zaczyna trzaskać to wezbrane zduszone słońca pragną się wyłamać z potrzasku
już ruszają w lutych oczach pierwsze lody rozstępują się śniegi na trwałei tak mocno uderza do głowy twoich spojrzeń wiosenny szalej
Bóg tak samotny o trzeciej nad ranem że wygrywa na skrzypcach tęsknotę w ścianach zarosłych pająkami budzą się ze snu kochankowie
tają oddech nadsłuchują skrzypieci bezgłośnie rośnie w nich osobność (w starych lustrach odbija się ciemność w niej pająki białą śmierć przędą)
tają oddech wzmaga się nokturn opadają nocy puste ręcegdy Bóg choruje na samotność wszystkie słowa zdają się zbędne
tylko świecę po omacku zapalići w tej świecy płonąć dwa sczepione cienie aż się Bogu ulży z rąk wypuści skrzypcei odfrunie ponad starym domem
bezszelestnie otwarły sięokiennice snui ze wszystkich stron powiało tęsknotąna parapecieusiadł biały kruk bezsenności
czy to ty myślisz o mnie przez sen w środku nocy
(piosenka)- Ryśkowi Żarowskiemu i Basi
wiatr się wiesza na gałęziachgłową w dół i na dworzehula chyba diabłów stu
światła chwieją się uliczne roześmiane diaboliczniew ową noc rozkołysaną swingiem noc porzucone na ulicy cienie mrą
sny bezpańskie sny bezdomne w szybach lśnią
i tak strasznie jest dreszczowo grzechem pachnie każde słowoktóre szepcze mu do ucha w ową noc
odstawione swiaty sąna boczny torhotelowa w nich już tyka tyko noc lampy chwieją się uliczne roziskrzone sataniczniew ową noc rozkołysaną swingiem noc
a najbardziej to ja lubięmoją nocną dziewczynęprzychodzi do mniecichutko na palcachkiedy już wszyscy śpiągdy tylko stary zegarprzekomarza się na ścianiez cisząi czyjeś napotkane przypadkiemza oknem krokipohukują jak dwie ogromneprzyczajone w mroku sowyzakładam wtedy biały miłosny fartuchzawijam ją ciasnow wałek jak ciastoi wąskimi ostrymi wargamikraję na stolnicy łóżkapołykam potem kawałek za kawałkiemakurat kiedy znika ostatni kąsek brzuchai poczynają piać kogutymówimy sobie że się kochamynajbardziej to ja lubięmoją nocną dziewczynę
ptaki cieszą się jak jasna cholerasłońce pisze pierwsze miłosne listy na drzewachotwierają się we wszystkie strony okna dalirżą nieznane dróżki nawołując z oddali
o! wyskoczył kaczeniec spod ziemirozwarły się sezamy zieleniotwieramy się i my zazieleniamyzakochani właśnie przed chwilą
na zielony liść przysięgli wieczną miłośćzapomniawszy że liść zielonyw proch się rozsypie na jesiennej dłoniuroczyście płyną parkiem głowa przy głowie
jeszcze raz zawierzamy światuna piękne oczyna zwodne kwietniowe słowo
- Ani Dymnej
cóż mówić o kosmosiegdy się w lipę wpatrzeć można się zatracićkaruzela spiętrzonych gałęzi wirująca szaleńczow skołowanej głowie liść goni liśća jest ich tyletrzepotliwe zielone motyle idealna jedność w wielości symetria powtarzalności rozmnażanie się przez klonowanie liściastych planetwiatrem napędzanych a wszystkie takie same a każda taka samotna amen
pachnie rozgrzana trawąi przyleśną konwaliąsercom pełnia się śnii od łąki po błękitczyste jak głos kukułkinawołują nas dni"stań się" rzekł Bóg na nowosłońce wezbrało majowołąka to jedna wielkapieśń miłosnawsłuchując się w nią nie wiemczy ze słońcem się całujęczy z tobąktórej wargi pośród mleczypachną plastrem miodu
nawet nie wiedziałem kiedyzapakowano mnie w białą kapsułęprzeciągnięto z łóżkiemprzez pasy startoweszpitalnych korytarzynadmuchano narkoząrozpędzonopuszczonolecępikujęna podobieństwo rakietyw kosmos w nicość w diabli wiedzą coz otwartym brzuchemw którym sępy skalpeliw białych kitlach kosmitówwydziobują wnętrznościlecępikujęwokoło ni Bogani diabłani nictną mniechoć nie ma mniena ziemi na niebieni żadnej gwieździegodzinędwietrzytną mnieczy to jeszcze jaczy to jeszcze mnieczeka na dole Ziemiai kilka kochanych twarzyżeby z powrotem ściągnąć za nogina lądowisko życia?
ostateczniemożna się jakoś przyzwyczaićdo nieistnieniajuż raz nie byłeśjaki spokój od wszystkiegoświęte bycze niebycie!światobywał się bez ciebiedoskonalejako i ty bez świataaż do 1947(gdy niczym ślepej kurze ziarnoprzytrafił ci się pełny losna loterii materii)
zasypiając widziałem swoje ciałonad otchłanią operacyjną stołuprzeskoczę nie przeskoczęmajaczyłemprzebudziłem sięna wierzchołkudrugiej Góry:w dole rozciągały się przepaścikrążyły nad nimi zawiedzioneczarne anioły śmierciza wcześnie ptaszęta za wcześnieszeptałem trzymając sięz całych sił brzytwy skalpelana której lśniłypromienie wschodzącego słońca
12 stycznia 2002, 55 lat temu urodziłem się
Bóg zapłać Ci Panie BożeI za tę czarę goryczydzięki niej uwolniłem sięod zaglądającej mi w oczynudy spełnienia
w szpitalnej cierniowej koronietęsknię teraz w zakratowanym oknieza bożym światembo mam na niego znów jak w dzieciństwiewilczy smak
są za szybą wystawową tortowe wzgórzacukrowe waty obłokówuśmiechnięte szyny tramwajówrozwożące tam i z powrotem życieprzestrzenie kochane przestrzenie
a gdy zamykam oczymojemu udręczonemu ciałuśni się słodycz wiosennego słonkaw Borzęciniew ogródku z malwami u mamy
niechby mnie ukołysałopokrzepiło ogrzałoodrodziło z bólu i upokorzenia
obchodzą się ze mnąjak z jajkiemrozmawiają ostrożnie nieśmiałojakby szli po trzeszczącej krze
mówią albo za dużo albo za małoalbo za cichoalbo za głośnośmieją się nienaturalnieprzynoszą soklisty ze światapogodę niepogodęprzysiadają na brzeżku łóżkaniektórzy nie wiedzą co z sobą począć
jest im głupio że tacynieprzyzwoicie zdrowiprzymierzają mój bólale jest skrojonytylko na moją miaręw źrenicy tają ocenzurowaną wiadomość
- Doktorowi Henrykowi Łabzie
październikowy lot do Australii miał byćnajdalszą podróżą życia
w styczniupoleciałemjeszcze dalejna biegun polarnystołu operacyjnegogdzie skalpel chirurgato jedyna granicapomiędzy śmierciąi życiemważącym się na jego ostrzu
wgłębiałem się w nieznanyinterior cierpieniaktórejś nocy śniło mi się że jestem powstańcempowracającym do siebie mrocznymi kanałamiw ustach gorycz kroplówek sól mułw nosie lizol kałprzedzierałem sięślepą kiszką ku wyjściunie mogłem sobie przypomnieć gdzie jestem
matka ziemia stękałagdy rodziłem się jeszcze razi razucząc na nowoprzewracać z boku na bokjeśćstawiać krokioddychaćza szybamimajaczył się świat ludzi zdrowychdaleka planetamrugająca światłami życiatak niepojęta dlazdanego na łaskęnoża i kroplówkioddalonego od siebiewczorajszegoo lata świetlne
nocą ociemniałąw podróż kosmicznąwyruszyćpo omackubez biletubez ciałana laserowej śnieżynce duszy
tu wciąż trwa ta sama porapokutno – popielcowa
z bohaterów uchodzi powietrzeświat w szybie to fantasmagoria
za wszystkie ekstazy rozkoszesmaki i przyjemności
pokutnikom w pasiakachpoliczą tu wszystkie kości
cierp ciało jakżeś chciałobawić się z światem zadawać
wznosić toasty za całośćrachunek ci tu wystawią
obudzisz się sam na sam z cierpieniemna madejowym posłaniu
hiob łazarz pokurcz cierpiałekból będzie twym jedynym panem
żaden anioł żaden cudtylko słabość lęk i ból
fizjologia i biologiakrew kał mocz i sól i sód
w imię ojca i syna...prze kał i uryna...
w oddziale chorych na rakausiąść na łóżku zakrakaćmieszkają tu ludzie – cieniedziś są jutro ich nie ma
snują się po korytarzach białychnie mogą w sobie miejsca znaleźć
bo rozciągają się stąd widokina niepojętą krainę nicościzastygł w oknie Znikomekna tle Niesk...
przygodka23