Transatlantyk - dokładne streszczenie.doc

(100 KB) Pobierz
Transatlantyk

Transatlantyk – Witold Gombrowicz

 

Przedmowa:

 

Pisana w przededniu krajowego wydania. Wg autora Polacy są obciążeni tradycją. Gombrowicz nie chce być „narodowym rachunkiem sumienia”, nie chodzi mu o boje z „umarłą Polską przedwojenną”. On chce walczyć z dzisiejszą słabą Polską. Chce wydobyć Polaka z niewoli polskości, z bycia tylko polakiem, uderzyć w narodowość, chce aby Polak mógł być kimś wyższym i obszerniejszym od Polaka. Walczy o indywidualność.

Podkreśla na koniec, że nie jest to literatura „na temat”… no przynajmniej nie inny niż opowiedziana historia. Jest to tylko jego „wibracja”.

 

Trans-Atlantyk:

 

Narrator opowiada nam historię w dziesięć lat po przybyciu do Argentyny. Do Buenos Aires przypływa na statku „Chrobry” 21.08.1939, razem ze znamienitymi postaciami polskimi.

W Argentynie bywa na balach, bankietach, ale czuje się obcy domu swego i przyjaciół swoich wzywa. Coś wisi w powietrzu, wszyscy czują wojnę, ale udawją, że wszystko jest w porządku. Wreszcie jednak Czesław (Miłosz? :-) – własne) – literat, z którym narrator mieszkał na statku przyniósł nowinę o wojnie. Statek zaraz zawrócono – może nie do Polski, bo tam już nie zdąrzą, ale do Szkocji, Anglii przynajmniej.

Bohater wymigał się od powrotu do Polski – przez jeden dzień udając, że uczestniczy w przedwojennym zapale, wysiadł w chwili odpływania statku na Argentyńską ziemię wyzywając Polskę od Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może. Polaków mając za idiotów, że płyną do monstrum, który będzie ich męczyć i dręczyć.

 

*

 

Gombrowicz (gdyż bohater ujawnia nam się jako sam pisarz), zostaje bez pieniędzy prawie – ma 96 dolarów, które mu starczą na dwa ledwie miesiące życia. Idzie więc do dawnego znajomego rodziny – Cieciszowskiego, który ciągle mówi dwoiście (idź do Rodaków, bo inaczej Cię pogryzą, nie idź do rodaków, bo Cię tam pogryzą.) Podpowiada mu tyle tylko sensownie, że jest trzech wspólników, którzy Spółkę mają i Interes Koński i Psi Dywidendowy założyli. Są to panowie Baron Pyckal i Cumkała. Może by na urzędnika albo pomocnika wzięli z pensją 100 albo 50 Pezów, bo są najpoczciwszemi lub najniepoczciwszemi ludźmi.

Gombro wynajmuje pokój za 4 pezo dziennie w podrzędnym hoteliku.

 

*

 

Nigdy tych pierwszych dni moich w Argentynnnie nie zapomnę, zaczyna kolejny rozdział. Wojna dookoła, nikt nic nie wie, ale przynajmniej „Nic piskorzowi kiedy raka biją”, „zdrów Czyżyk choć tam barana sztorcują”. Jednym słowem – póki huczy o wojnie, do autora nikt się nie przyczepi.

Tak sobie rozmyślając Gombrowicz dochodzi do kwestii czy iść do Poselstwa (do którego iść by musiał, bo do Polski nie wrócił). Walczy sam z sobą. Najpierw postanawia, że do poselstwa nie pójdzie, niech Polska zdycha. Później dochodzi do wniosku (zobaczywszy robaczka pnącego się po ździebełku trawy – nie kapuję związku), że jednak pójdzie. Staje przed wielkim gmachem poselstwa na jednej z bardziej dystyngowanych ulic. Znów się zastanawia, znów się buntuje. Nie chce w tej Mszy ach chyba gorszej, tańszej się odurzać z rodakami. Ale jednak Biją, ale jednak mordują w Polsce. W końcu wchodzi.

Napotyka Radcę Podsrockiego, który go bardzo źle wita, zadaje masę podejrzliwych pytań, ale gdy Poseł (którego bohater znał wcześniej) wychyla się z pokoju i go tam zaprasza, Radca w ukłonach odprowadza gościa do JW. Ministra.

 

*

 

Minister Kosibudzki Feliks to postać, która intensywnie zaszczyca swoją obecnością, każdem swem poruszeniem honor sobie świadczy, tak że w jego obecności chce się zaraz upaść na kolana, więc Gombro pada i oddaje się w jego moc.

Tamten wciska mu 50 pezo i wysyła do Rio de Janeiro, bo literatów mu nie trzeba. Gdy Gombro silniej się oddaje w opiekę, wciska mu 70 i nic więcej bo on nie krowa, żeby go doić. Na to Gombro się oburza, bo on nie tylko literat ale i Gombrowicz.

Na to minister ironizuje, że kto to taki, ale od słów lekceważenia, dochodzi do tego aby wynieść na piedestał jako Wielkiego Polaka i Geniusza (gdy tamten odmawia chwalenia Szopena, Kopernika i Mickiewicza)… bo mimo, że on gówniarz, minister gówniarz, to gówniarze cudzoziemcy muszą widzieć, że Polacy mają swego geniusza.

Zaczynają go więc Honorować z radcą, buty lizać, nadskakiwać, aż on sam nie może się pozbyć honorów owych. Otrząsa się dopiero po wyjściu na ulicę, przeklina ministra w myślach, a nawet głośno i ruga nieustannie (oczywiście wirtualnego ministra). Dochodzi oczywiście do tego, że Minister gówniarz narodu nie szanuje, że Przeklęty Naród co swych synów nie szanuje itd.

Spotyka się z Cieciszowskim, bo finanse go naglą. Idą na ulicę Florida.

 

*

 

Nagle Cieciszowski dostrzega Barona, samego na mieście (chodzi o to, aby wspólnicy nie byli razem, bo gdy są, to zaczynają się nawzajem nakręcać i nici wtedy z pracy), przedstawia mu Gombrowicza i poleca do pracy. Tamten zaraz obiecuje autorowi złote góry, 1500 Pezo, wszystko załatwione itd.

Pojawia się jednak Pyckal – o ile (Baron) świetnym, wspaniałym był mężczyzną, o tyle ten, jak psu z gardła, albo zza stodoły. Pyckal zaczyna się czepiać bohatera, od kretynów wyzywać, od delikacików, nawet bić chce.

Wtem pojawia się Ciumkała – kościsty, blondyn wyłupiasty, ryży. Wyciąga rękę do Gombra, za co naskakuje na niego Pyckal i łaje, że już go bić chciał, a Ciumkała rękę wyciąga. Tamten się przestrasza, wkłada ręce w kieszenie i wyciąga stamtąd jakies suszone rybki i inne bzdury. To przypomina Wspólnikom o zadawnionych kłótniach i zwadach – zaczynają się kłócić, skakać sobie do oczu.

Kłótnia zaczyna dotyczyć drapania – tego kto kogo ma podrapać. W końcu każdy z nich chce, aby bohater go podrapał. Zaciągają go do swojego zakładu „Baron, Ciumkała, Pyckal, Koński Psi Interes”, gdzie zostawiają przed drzwiami swojego pokoju.

Gdy znikają, bohater zagląda do pomieszczenia urzędników. Tam wśród powodzi papierów i rozgardiaszu utworzonego ze starego jedzenia i rupieci, siedzą urzędnicy. Podczas przerwy widać ich rutynę – śmieją się od lat z tych samych żartów, piją tą samą kawę, mówią już nawet skrótami niezrozumiałymi dla autora. W pewnej chwili mylą się rolami – jeden drugiego zaczyna pocieszać, zanim tamten zacznie nawet rozpaczać.

W końcu narrator zostaje wezwany do Wspólników, którzy witają go chóralnym Mnie podrap! Mnie podrap! Mnie podrap!

 

*

 

W życiu moim wiele miejsc dziwnych, a dziwniejszych jeszcze osób mnie się nastręczyło, ale pośród miejsc tych i osób żadne tak dziwaczne, jak obecny życia mojego przypadek. Spółka trzech zupełnie innych charakterów, którzy wpierw kłócili się o młyn, później jeszcze bardziej o karczmy, a na koniec o Gorzelnię, na stałe wpisuje się w życie autora.

Ciągle oni o coś się kłócą, ciągle sądzą. Są zupełnymi sprzecznościami – Baron jak paw, Pyckal cham doskonały, a Ciumkała wiecznie zahukany, jeden drugiego by w łyżce utopił, ale w Procesów, pozwów, swarów nieustannym ciągu (...) tak jedno z drugim jak bigos, (...) że chyba jeden bez drugiego żyć nie może. (...) W Bucie zadawnionym swoim jak Palce u Nóg krzywe, straszne i ze sobą tylko. Ich wspomnienia, zeschłe rybki, rejestry przypadkiem coś przypominające determinują całe przedsiębiorstwo w którym Gombro dostaje pracę. Nikt nigdy tu nie wie jak Pyckal na Barona, Barona na Ciumkałę, a ten na obydwu może wpływać. Czy sprawa wygryzionej przez Barona Pyckalowi kanapki nie zaważy na całym wielkim interesie.

Gombro czuje się dodatkowo źle, bo w hermetycznym świecie urzędników nie może się w ogóle znaleźć. Miły dla niego jedynie jest Rachmistrz, który uczy go wciągania akt. Widać, że Rachmistrz poczciwota, już najchętniej wróbelkom kruszynki za okno wyrzuca.

Męczy go też wojna, bo choć on tu, to tam przyjaciele, a poza tym to jakoś działa na człowieka – staje się jakby ostrożniejszy, ciszej mówi.

W to wszystko zaczyna mieszać się poselstwo. Wprowadzając w życie swój plan uczynienia z Gombrowicza gwiazdy, Mistrza, wysyła mu kwiaty, zaprasza na wieczór do malarza Ficinati. Zaraz Gombrowicz zyskuje w oczach rodaków, w hotelu zostaje przeniesiony do apartamentu…

… a najbardziej właśnie tego nie chce, tego się obawia. Gdy on chce zniknąć, oni go wynoszą na piedestał. Chce się sprzeciwić, nie uczestniczyć w Celebracji, w oszustwie. Ale jednak hołd jest jemu składany, czoło, jego, myśl jego (zaimki ‘moje’, ‘ja’, ‘mój’ odgrywają w utworze wielką rolę – egoizm jest podkreślany bez ogródek). Zaczyna więc stroić się w piórka Mistrza, akceptuje zaproszenie na przyjęcie. Zakłada, że gdy zostanie uznany za Mistrza, nawet minster będzie musiał mu się kłaniać. Gdy jednak przyjeżdża Podsrocki i jawnie, bezczelnie, mimo, że uważa go za gówniarza, zaczyna go wychwalać pod niebiosa, cała iluzja pryska.

Raczą więc się honorami i pogardzają sobą. I tak, w honorach i gównie dojażdżają na przyjęcie.

 

*

 

Gombrowicz znajduje się w dużej sali, gdzie jakaś nieruchawość straszna jak na przyjęcie panuje. Zaraz radca zaczyna go przedstawiać jako Mistrza Wielkiego Polskiego Geniusza Gombrowicza. Kolejni goście go honorują, ale na krótko – jeden zaczyna się interesować zaraz blondyną, inny sznurowadłem a kolejny ciasteczkami. W ten sposób wszyscy zapominają o nim bardzo szybko.

Na sali goście gadają do siebie bez większego sensu, a tak naprawdę głównie interesują się swoimi koszulami, a już zupełnie najbardziej Skarpetkami. Gdy poróbują rozmawiać, honory sobie świadczyć, zaraz wszystko im się rozłazi i zaczynają interesować się na powrót skarpetkami (z jakiegoś powodu te skarpetki są dla autora ważne).

W końcu wchodzą nowe osoby, a właściwie jedna najważniejsza. Jest to mężczyzna ubrany na czarno w czarnych okularach. Przed nim defilada Lizusów, Sekretarzów i Błazenków. Argentyńczycy zaraz go obskakują i okrzykują „Maestro, Gran escritor”. Ten zaczyna celebrować, a wydelikacony i ciągle się delikaci o inteligencji nadzwyczaj subtelnej, którą wciąż w sobie subtylizował, destylował, w każdem odezwaniu się swojem tak inteligentnie był inteligentnym, iż kobiet i mężczyzn zachwycone cmoki wywoływał. Ale chociaż publika cmoka nad jego wywodami (które prowadzi, nurzając się w książkach swoich i papierach) to jednak zaraz zaczyna im się wszystko rozłazić i patrzą się na skarpety.

Radca, Pyckal, Baron, każą Gombrowiczowi gryźć gówniarza, bo to największy pisarz cudzoziemców. Wszystkie swojaki-Polaki ich popierają. On początkowo nie chce, ale pod presją rzuca Nie lubię ja gdy Masło zbyt Maślane, Kluski zbyt Kluskowe. W ciszy, która towarzyszyła pisarzowi wywołuje to ogromne wrażenie. Tamten pyta się kto zacz, dostaje odpowiedź, że Polak pisarz. Odpowiada mu więc, że myśl o maśle niezła, ale wypowiedział ją już Sartoriusz (wywołuje zachwyt u swoich). Na to Gombro, że to Ja Mówię! (Zachwyt Polaków) Tamten znowu, że myśl całkiem smakowita, ale wypowiedziana już przez Madame de Lespinasse. Swoi Gombrowicza się czrewienią, on zaczyna się czerwienić przez nich (obcą czerwonością a jednak swojską) i rzuca gówno, gówno, gówno. Na to tamten, że przez Cambronne’a już wypowiedziane.

Gombro nie wytrzymuje, zaczyna chodzić. Do drzwi, od drzwi, a później Chodzić dla samego chodzenia. Chodzi jakby nikogo nie było na sali A chód coraz silniejszy, potężniejszy. W końcu ktoś zaczyna chodzić z nim i chodzi, Chodzi. Sala reaguje trwogą, ale trwoga im się też rozłazi, więc zaczynają rozmawiać, kpią z bohatera. Ten zirytowany ostatecznie tym, że ten kto z nim chodzi ma usta czerwone (Czerwone, Uczerwienione, Karminowe) ucieka z sali. A właściwie Uchodzi.

 

*

 

Na ulicy Gombro rozmyśla, że ten co z nim chodził nie Bykiem był, a tylko krową. Dochodzi do wniosku, że tamten to Puto, homoseksualista (choć to słowo ani razu nie pada), ten co się kocha w mężczyznach, wzgardzony w tym kraju rodzaj człowieka. I z nim przyszło narratorowi chodzić jak w parze jakiej na zawsze sparzony. W tym upatrując swój największy wstyd, zaczyna biec. Puto biegnie za nim i łapie go za rękaw. Wyznaje mu przyjaźń, uwielbienie, deklaruje chęć wspólnego chodzenia. Gombro się wzdraga, że tamten mógłby coś od niego chcieć. Dostaje jednak zapewnienie, że za stary dla tamtego, że on woli chłopców. Oburza się na te słowa (on za stary!), ale idą razem.

Tamten przedstawia się jako Gonzalo i snuje mu swą opowieść jak chodzi po ulicach, zagaduje chłopców i za 5-10 pezo proponuje im, by poszli z nim. Oni traktują go ze wzgardą, spluwają, ale on innych zaczepia – Żołnierza, a to Rzemieślnika, Robotnika albo Pomywacza. A mimo, że zaczepia, ciągle się boi, odstępuje, ucieka. Gdy któryś się zgodzi, idą do Puta, on rozbiera się, chłopak go wtedy bije i rabuje, a Gonzal nie może nic zrobić. I tak dzień w dzień. Proponuje tak mało pieniędzy, bo się boi, żeby nożem nie dostać, ubiera się ubogo, w koszule za 3 pezo, żeby go później nie szantażowali. Mimo, że jest niebotycznie bogaty, mówi własnym swoim lokajem jestem w mym pałacu!

 

*

 

Puto los swój przekilna, ale zaraz błogosławi. Puszczają się w szaleńczy bieg po mieście. Co chwilę Gonzal za jakimś Pomywaczem, za jakimś Chłopcem biegnie. A grzech jego Ciemny, Czarny mnie ulgę jakąś sprawiał w tym okropnym wstydzie moim, którego ja na przyjęciu się najadłem – kwituje narrator. W porcie Gonzalo (którego narrator nagle zaczyna określać w rodzaju żeńskim, jako ) dostrzega chłopca Blondyna, z aktórym szczególnie szaleje, puszcza się za nim w pogoń, staje w parku i tam w ich (drzew) cień się schroniwszy, stamtąd tęsknić do niego i wzdychać zaczęła.

 

*

 

Bohater zaczyna zastanawiać się co on właściwie robi. Gonzal pod drzewem ni pies ni wydra. Bo z jednej strony ręka owłosiona, jak męska, ale pulchna biała, cały pół-męski, pół-kobiecy, zniewieściały. A już i nie wiadomo czy to On czy Ona. Spogląda milkliwie na chłopca a Gombrowicz już wstrętem się napawa, już go oskarża o to, że z przyjęcia przez niego musiał uciekać. Ale jednak razem z nim Chodził, to przekonuje go by zostać.

Nagle do chłopca podchodzi starszy, szpakowaty mężczyzna. Gonzal płonie zazdrością i każe narratorowi do tamtego podejść i podsłuchiwać. Okazuje się, że mówią po Polsku. Gombrowicz już chce uchodzić, bo przecież to rodacy, nic ja z tym nie chcę mieć i do domu pójdę!

Gonzal jednak obiecuje 10, 20, 30 tysięcy jeśli podejdzie i go zaznajomi z tamtymi. Wbiegają więc do parku, tam kolejki, karuzele, huśtawki, a ludzie między nimi chodzą i chodzą. Dopiroż zabawa wre. Gdy zaś Rozrywki się bawią, ludzie chodzą, chodzą!

 

*

 

Gonzalo ciągnie Gombro do sali tańców, obszernej, przestronnej, wręcz wielkiej, w której siedzą starszy mężczyzna z chłopakiem i piją piwo. Okazuje się, że oni to syn i ojciec.

Puto popycha bohatera do stolika, żeby ten przepił, tak aby i on mógł przepić. Gombro się wzdraga, bo sala pełna. Na dodatek Gonzalo zaczyna robić gałki z chleba, nimi rzucać, wybuchać głośnym śmiechem, zachowywać się jak niezrównoważony, przynosi bohaterowi wstyd, więc ten pod pretekstem wyjścia do ubikacji chce się ulotnić. Po drodze jednak przechwytują go Pyckal, Baron i Ciumkała i widząc, że ten z Putem się kuma idą z nim do WC. Tam wykrzykując, że Gonzal pewnie z 300, 400 milionów ma, wciskają mu pieniądze. Gombro, początkowo się wzdragając, w końcu bierze.

Wraca na salę a tam Gonzalo ciągle figluje, robi trąbkę z papieru i na niej zaczyna grać, macha chusteczką. Wstyd za niego bierze,a le wraca do stolika (razem chodzili, trzeba Puto przemówić do rozumu). Dostaje natomiast tylko kolejny nakaz podejścia do stolika ojca i syna i pieniądze podane pod stołem. W ten sposób, mając może ze 4000 Pezo, Gombro znajduje się w sytuacji, w której Gonzalo przymila się i wdzięczy do Chłopaka, Wspólnicy piją do Gonzala, bohater, mając pieniądze wszystkich w kieszeni, nie może pozostać obojętny i musi pić z nimi.

Wstaje więc i idzie do stolika. Tam poznaje ojca Chłopaka, emerytowanego majora Tomasza Kobrzyckiego (jest on suchy, omszały a nos ma orli) i dowiaduje się, że młodzieniec ma na imię Ignacy. W rozmowie wychodzi, że ojciec chce syna wysłać na front i przyprowadził go tutaj do parku aby jeszcze się ostatni raz zabawił. Gombro dostrzega w majorze bardzo zacnego człowieka i nie mogąc pozostać obojętnym na gesty jego kompanii (Gonzal pije do chłopaka, Wspólnicy do Gonzala), ostrzega majora, że Puto chce mu syna poderwać. Ten się oburza wstaje od stołu.

Na to i Gonzal.

Ale puto, choć duży to zniewieściały, bojąc się bójki zaczyna pić. Ale im bardziej pije, tym bardziej widać, że pije do chłopaka, co coraz bardziej rozsierdza majora. Im bardziej też pije tym bardziej staje się kobietą. Tomasz Kobrzycki robi się czerwony jak burak i zakazuje Gonzalowi pić do siebie (choć Gonzal wyraźnie już pije do chłopaka).

W końcu Puto przestaje pić i rzuca kubkiem w majora. Kubek roztrzaskuje się na jego skroni i zapada cisza. Major jednak stoi, tylko krople krwi mu spływają po twarzy. Widać, ze zanosi się na bitkę, więc Baron, Ciumkałą i Pyckal zaczynają się bić między sobą. Gdy piąta kropla krwi majora kapie na ziemię, Gonzal bierze kapelusz i wychodzi.

Tak wszystcy się rozeszli, wszystko się Rozeszło.

 

*

 

Gombrowicz leży w łóżku, zasnąć nie może i się zamartwia… że jedyny człowiek, który go szacunkiem obdarzył to puto, że Tomasza krew rozlał (jak i krew za oceanem rozlewają), że krew wylana do jeszcze cięższej krwi go doprowadzi. Z Gonzalem chce zerwać, ale zrywać nie może, bo przecież razam Chodzili.

W końcu przychodzi Tomasz i prosi bohatera, by wyzwanie rzucił Gonzalowi. Rzecz idzie o to, by ten mężczyzną się poczuł, mężczyzną się okazał i w ten sposób wszelka hańba syna jego zostałaby zmazana. Na nic przekonywanie, że przeciw Krowie w pojedynku stawać niewarto, Tomasz się zawziął.

Gombrowicz jedzie więc do Gonzala. Tamten wita go jako własny lokaj w kitlu białym, ze szczotką do podłogi i ścirką. Mieszka w swoim wielkim pałacu w małym pokoiku, w którym ledwie mały barłóg jest, a brudno, że nie daj Boże. Gdy Gombrowicz cel swojej wizyty wyjawia, tamten przelęka się początkowo, ale ze strachu więc w Kobitkę zmiękł, a gdy Kobitką jest, już się nie boi. Proponuje więc Gombrowiczowi, żeby młodego przed ojca tyranią bronił.

 

*

 

Tłumaczy, że kochając stare przeciw postępowi się jest. Gombrowicz się oburza, że Polakowi nie przystoi, że my ojców naszych szanujemy i że zboczenie to żaden postęp. A co Tobie Polakiem być?! Słyszy.Wieczne umęczenie, udręczene, tak że dzisiaj wam nawet skórę łoją, ripostuje Gonzalo.

Gombrowicz jeszcze raz się gniewem unosi, że nie będzie przeciw Ojczyźnie i Ojcowi występował. Na to słyszy: a po co Tobie ojczyzna? Nie lepsza Synczyzna? Synczyzną zastąp Ojczyznę, a zobaczysz. Po tym puto proponuje zdradę. Gombro zostanie sekundantem ojca i wpuści kule tamtego w rękaw. W ten sposób nikt nie zginie, a Gonzalo-mężczyzna będzie mógł wypić z jego synem. Gombrowicz zastanawia się jeszcze nad aspektami techincznymi przedsięwzięcia, niby się broni, ale w końcu zaprzestaje i wychodzi.

 

*

 

Zastanawia się co by z całą sprawą zrobić. Chce zdradzić Gonzala, obiecać mu ułudę Kul w Rękawie, ale ostatecznie pistolety nabić i kule zaświszczą. Wszystko jednak musi zostać zrobione obok Tomasza, bo ten, honorowy, nigdy by się na coś takiego nie zgodził. Umyślił na świadków Gonzala wziąć Barona i Pyckala.

Idzie więc do pracy, tam udaje skacowanego, przechodzi obok szepczących urzędników i idzie do Wspólników, którzy podjezdków pilnują (i tylko ta Synczyzna mu w głowie siedzi). Na podwórzu trójka ujeżdża konie, zaczynają wobec siebie nawzajem udawać skacowanych, żeby nie musieć rozmawiać o poprzedniej nocy, wciskaniu pieniędzy i przepijaniu.

W końcu gdy zostaje tylko z Baronem i Pyckalem (bo ich chce mieć na świadków Gonzala, Ciumkały nie) zaczyna namawiać: że rodak jest w potrzebie, że z drugiej strony, jak Gonzal chce, żeby pistolety były nienabite, to trzeba mu to przyrzec, że w końcu on by widział ich jako świadków Gonzala, żeby razem kule w rękaw wpuścili.

Ci, po początkowym ourzeniu, zgadzają się ostatecznie a już dla Rodaka, dla Ojczyzny! Gombrowicz choć intencji ich do końca nie zna, ba, choć własnych intencji nie zna, bo z jednej strony Ojca stronę trzyma, ale z drugiej Synczyzna mu po głowie chodzi, to czasów więcej na rozmyślania nie ma, bo Ciumkała z drabiny złazi.

Jeszcze tylko do drugiego sekundanta pana Tomasza – Dra Garcyji pojechał, a ten z nim do Gonzala, który z odwagą wielką i dumą przyjął w swym Salonie wyzwanie.

Bohater dostaje też wezwanie do Poselstwa. Tam, oprócz Radcy i Posła, jest jeszcze pułkownik Fichcik, attache wojskowy. Zachowanie narratora dnia poprzedniego puszczają w niepamięć, tłumacząc pijaństwem. Za to dopytują się o pojedynek. Bo może on dowieźć Męstwa, sławy, Bohaterstwa polskiego, a teraz, gdy Polacy na Berlin to jest tak potrzebne (Gombro pada na kolana). Ciągle więc zakrzykują o męstwie bohaterstwie i do protokołu to wciągają (pada na kolana). A w końcu i przyjęcie planują dla Cudzoziemców po pojedynku zrobić, a i na pojedynek z Cudzoziemcami i damami przybyć (i do protokołu wciągają).

Gdy jednak reflektują się, że przyjęcie nie oficjał (a Gombro cały czas pada na kolana) wielka trwoga ich bierze (a Gombro pada na kolana), bo co w protokole, to nie wolno wymazać. Planują więc polowanie zrobić i jakby przy okazji na pojedynek zajechać. Ale zajęcy nie ma w wielkim mieście. Więc defilada z końmi będzie i przy jej okazji na przyjęcie zajadą, udając, że na szaraka polują. Tak strapieni (bo czuli, ze sobie piwa nawarzyli) kończą naradę, a Gombro, na kolana podłszy, zaraz tyż prędko odchodzi.

 

*

 

Oburzony na poselstwo i ich poszukiwanie bohatera na siłę idzie do ogródka jednej kawiarni nad rzeką, gdzie wyznaczona była sesja, na której miano ustalić warunki pojedynku. Baron i Pyckal, bojąc się być posądzonymi o bycie Krowami (bo krowie sekudnują) na wielkich ogierach przyjechali, dr Garcyja nie mógł przyjechać bo coś podpisywał, więc przysłał Dependenta.

Pyckal i Baron domagają się, żeby pojedynek był jak najkrwawszy (gdy Gombro o 0 krokach i do pierwszej krwi, oni o 30 i do trzeciej krwi). Pojedynek ten, żal się Boże, pusty, bez kul, najostrzejszym, najcięższym chcą czynić. Poza tym niewiadome ich intencje, a dependent ignorant, który na pojedynkach się nie zna.

Gombro kończy rozważaniami na temat błądzenia swego w życiu.

 

*

 

Tak rozmyślając, zachodzi pod gmach poselstwa. Staje przed nim i, widząc ministra w oknie, pragnie się dowiedzieć, co z tym Berlinem (jak polacy mogą iść nań, skoro ledwie walka o Warszawę). W środku minister zdenerwowany, krzyczy o Poselstwie, Siada, wstaje, ale jakieś się to Gombrowiczowi puste wydaje (po raz pierwszy pojawia się poczucie pustki, które już do końca będzie autorowi towarzyszyć i ostatecznie się rozciągnie na wszystko co go otacza). Pada więc na kolana, ale nic nie czuje. Reflektuje się więc, że wojna przegrana i już żadnego poselstwa, ministra, rządu nie ma.

Mówi więc Posłowi, że kawalkada chyba będzie odwołana, ten zaprzecza, zaperza się, ale to wszystko puste. Gombrowicz wychodzi.

 

*

 

Na ulicy też pusto, znajomych, przyjaciół nie ma, dochodzi więc do wniosku, żeby iść do Syna (Ignaca). Bez problemu wchodzi do pensjonatu, bo w Argentynie drzwi do pokoi wszystkich są otwarte. Widzi spokojnie śpiącego syna i wzbiera w nim gniew – że młodych trzeba dobrze pilnować, że batem dobrze dawać, że już on to by młodego do roboty zapędził. Tamten ciągle leży a Gombro właściwie nie wie po co tu przyszedł. Ale przecież ojczyźnie, gdy pokonana już tylko dzieci pozostały. Trzeba aby Synowie wierni Ojcom i Ojczyźnie byli. Ale to wsyzstko wydaje mu się puste.

Zakrzyka więc, że Syny, Syn! Niech zdycha Ojciec! Syn bez Ojca, Syn Samopas, Syn rozpętany, to mi dopiero, to rozumiem!

 

*

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin