Żeromski Stefan-Pocałunek.pdf

(58 KB) Pobierz
Stefan Żeromski
Stefan Żeromski
Pocałunek
Zawsze mający słuszność, twardy, trzeźwy i
spokojny zdrowy rozsądek odniósł już we mnie od
dawna zwycięstwo nad wszelkiego rodzaju ideami
trapiącymi mię w latach młodości, odniósł
zwycięstwo tego rodzaju, że stał się
przekonaniem, ideą poniekąd. Zaniechałem
wszelkiego rodzaju zdziwień i oburzeń, wyrzekłem
się chodzenia bosymi nogami po rozpalonych na
kolor biały sztabach żelaznej rzeczywistości,
patrzenia w gwiazdy-prawdy. Mimo to filistrem w
umiejętnym, że tak powiem, znaczeniu tego
wyrazu, nie jestem. Czemu? Wątpię, abym na
pytanie tak psychologicznej natury odpowiedzieć
potrafił-ja, pomocnik referenta powiatu ...skiego.
Zaznaczyć tu jedynie mogę zjawisko będące
według wszelkiego prawdopodobieństwa źródłem
ujemnej, że tak powiem, mojej filistrii. Oto -
istnieje w głębi tej urzędniczej, przesiąkłej
atramentem, wygiętej w łuk pokłonu duszy jakiś
płomyczek niedostrzegalny, jak płomyk palącego
się wodoru, jest w tym zdrowym i naturalnie
mądrym moim myśleniu jakby mała, lecz wiecznie
ropiejąca ranka i jest zanadto często wrażenie
zagłębiającej się w nią igły. Odruchem tego
wrażenia jest cichy, niedosłyszalnie cichy, nie
przekraczający ścian serca krzyk - excelsior! -
wstyd wyznać.
Zresztą - jestem bardzo, wybitnie, bezczelnie
brzydki. Mój nos w kształcie pięty i o kolorze
rędziny proszowskiej, łzawe oczka, postać cała
przypominająca sztalugi i powieszone na nich
najniemodniej pozszywane kawałki kortu, wieczna
wilgoć usposobienia, wywołują szczerą i serdeczną
wesołość, ilekroć daję się widzieć przedstawicielom
i przedstawicielkom gentry naszego miasta. Nie
dosyć na tym - jestem źle widziany. Człowiek źle
przez optymatów w mieście gubemialnym widziany
- mizantropieje, dziczeje, rozpija się, a co
najlepsza - zajmuje stanowisko zdecydowanego
pesymisty gubemialnego.
Dla mnie wynaleziono nawet przydomek,
prawdopodobnie dowcipny, a rozpowszechniony,
przez damy szczególniej, ze skwapliwością
fanatyczną. Znany jestem pod pseudonimem - "
Marginesa". Tymczasem - miał i " Margines"
piękne wżyciu chwile - ba, ba!
Rzecz tak się miała. Raz jeden w życiu, przed
pięcioma laty, wydaliłem się z granic
Przywiślańskiego Kraju, udając się na kurację za
granicę.
Skrzydełka u ramion panu pomocnikowi urosły, "
ekscelsiory" rozsadzały mu piersi: i on jest
przecież farysem - czy tam jak...
W pogodne popołudnie czerwcowe siedziałem w
wagonie klasy trzeciej, napawając się samą już
przyjemnością jazdy. Na widnokręgu rozsuwały się
góry, rozsunięte jak mgły niebieskie - świst
przeciągły dał znać, że widać już stare, bardzo
stare miasto. Wychyliłem się z okna wagonu i
patrzałem z dziwnym wzruszeniem na wieże
wysokie i czarne sylwetki gmachów.
W dniu następnym rozpocząłem po mieście
wspomnianym wędrówkę, z pośpiechem
ubliżającym mej randze i wiekowi. W pewnej
galerii obrazów zapatrzyłem się, prawdziwie
zabawnie, na rysunek wielkiego artysty,
zatytułowany Znak. Odchodziłem i wracałem
znowu, by błąkać się myślami Bóg wie gdzie,
myśleć bez końca, marzyć...
Zapatrzony byłem w rysunek do tego stopnia, że
nierychło dopiero spostrzegłem stojącą obok mnie
najpiękniejszą na ziemi kobietę. Na próżno bym
usiłował opisać tę głowę przepiękną, obciążoną
bogactwem włosów ciemnopopielatych z
odbłyskiem srebra, tę twarz matowo a
jednostajnie białą, te wielkie, kryniczne, niebieskie
oczy, długie jak u bogiń egipskichrzęsy, rzucające
na podoczne powieki ruchome cienie... Usiadłem
na jakiejś kanapce i przyglądałem się tej kibici w
kształcie serca, wysmukłej i gibkiej, a posiadającej
rytmiczność delikatnych zgięć - biodrom w
kształcie liry, ramionom z lekka wzniesionym i
koniec końców usiłowałem zrozumieć, jakim
sposobem ja należę do jednego z tym arcydziełem
gatunku zoologicznego. Szczególniej oczy jej
sprawiały wrażenie przerażające: zdawało się, że
za chwilę zadadzą ci spojrzeniem cios śmiertelny,
nie można było patrzeć w nie bez jakiejś namiętnej
grozy i dreszczów zachwytu.
Odwracałem głowę, aby ich nie widzieć. Obok
nieznajomej stał dżentlmen, mąż jej
prawdopodobnie, jeden z tych dżentlmenów,
jakich taki nawet jak ja światowiec widział wielu.
Krótko obcięte włosy sczesywał artystycznie na
czoło, otwierał z precyzją usta, gdy kładł na nos
pince-nez, i patrzał zajęczym wzrokiem w
przestrzeń, nie dostrzegając w niej naturalnie
pomocników referentów. Piękna zatrzymała się
długo przed rysunkami, jakie opuściłem przed
chwilą, i patrzała - ach, jak patrzała! Nozdrza jej
rozdymały się jakąś dumą szczególną, drgały
ramiona, niebieskie źrenice czerniały od kryjących
je do połowy rzęs, szarpała palcami zdjętą przed
chwilą rękawiczkę.
- Grottger... - szeptała do siebie.
I zakochałem się w ciągu mniej więcej dziesięciu
minut, zakochałem się raz na zawsze, bezmyślnie,
ślepo, tak jak serce młodzieńcze rozmiłowuje się w
idei. Z płomieniami w czaszce wyszedłem za tą
parą, gdy opuścili galerię. Kroczyłem za nimi z
oddali, usiłując nawet przybrać nieodpowiednie,
prawda, lecz żywsze ruchy.
Mijaliśmy ulice i rynki zmierzając ku gmachowi,
którego olbrzymi fronton wznosił się przed nami na
wzgórzu urwistym. Natłok uczuć dławił mię. Na
widok tej posępnej, kolosalnej budowy uczułem,
że zdejmuje mię cześć najwyższa i najbardziej
głęboka pokora; pragnąłem upaść na drodze
wiodącej do tej ponurej świątyni i bić się w piersi
mówiąc Domine, non sum clignus...
Zwiedzałem wspólnie z nieznajomą mi parą
świątynię, a wkrótce potem zstępowaliśmy po
schodach marmurowych, by zobaczyć trumny
dawno umarłych mocarzów ziemi. Przodem
postępował przewodnik oświecając sarkofagi. Ja
szedłem tuż obok pięknej nieznajomej. Szła na
palcach, jakby lękając się przerwania ciszy,
czasami dotykała rękami marmurów, odczytywała
napisy łacińskie. Dzikie uniesienie tlało w jej
oczach, wargi odchylały się jak do uśmiechu i
błyskały białe zęby, w kącikach oczu wielmożnych
świeciły łzy.
- Martwy kapitał - wymówił z subtelnym
uśmieszkiem dżentlmen, gdy zawróciliśmy ku
wyjściu.
- O tak, martwy... - odpowiedziała nie odwracając
głowy.
Nagle posunęła się o parę kroków naprzód i
stanęła przy grobowcu z piaskowca.
Napisane na nim było imię i nazwisko małego
człowieczka, podniesionego aż do godności spania
snem wiecznym z królami.
- Zostaw mię na chwilkę - zwróciła się do
towarzysza. Skinąwszy pobłażliwie głową
dżentlmen opuścił podziemie.
Słuchała przez chwilę skrzypienia ziarenek piasku
pod stopami odchodzącego, potem pochyliła się
nad sarkofagiem, zakryła twarz rękami i zapłakała
gorzko, spazmatycznie, długo, nieskończenie
długo, tak jak płakać można raz w życiu, w wielkiej
jego minucie.
Płacz ten wstrząsał jej ramiona i plecy, piękna
głowa opadła na piersi. Zatknięta przez posługacza
na lichtarzu świeca rzucała na tak płaczącą białą
plamę światła.
Jaką to gorycz przyniosła ze świata, jaki żal, jaką
rozpacz wypowiadała wielkiemu cieniowi?...
Bezwiednym ruchem ująłem jej rękę i podniosłem
do ust. Przez wielkie łzy stojące na jej źrenicach
popatrzyła mi w oczy. Staliśmy tak w ciągu chwili
długiej.
Potem szybko na pochylonym przed nią czole
moim złożyła pocałunek.
Za chwilę, spostrzegłszy zapewne, jak wielki
popełniła błąd, wyszła. Nie było jej, gdy
wyszedłem z grobów, nie było nigdzie, nigdzie.
Czasami myślę, że była tylko złudzeniem...
Wróciłem po odbyciu kuracji do Przywiślańskiego
Kraju, przeżyłem przy moim biurku wiele lat,
zgorzkniałem bardziej jeszcze i dziś chory jestem
na spokojną pogardę, na plugawą obojętność, na
zimny, najedzony zdrowy rozsądek. Czasami tylko,
gdy nadejdą długie i bezsenne noce jesieni, gdy
chory i znużony męczę się w samotnym pokoju -
przepiękne jej widmo, nie otwierając drzwi,
wkracza do tej izby i wydaje mi się, że ma nad
czołem płomyk, jaki noszą geniusze Grottgera. I
usta jej tajemniczymi słowy mówią choremu
sercu: "Pójdź za mną..."
Zgłoś jeśli naruszono regulamin