Księżniczka z wyspy
PROLOG
Księżniczka Isabella Swan przeczytała i zapieczętowała
list i położyła go na biurku dziadka. Listy o identycznej
treści wysłała do sióstr Rosalii i Rosmery.
Kremowa koperta leżąca na biurku dziadka wyglądała groźnie.
,,Poczuje się dotknięty’’ – pomyślała.
Nie zrozumie jej.
Sama zresztą nie bardzo rozumiała, dlaczego tak
bardzo pragnęła uciec z Melio. Nigdy nie czuła się
dobrze jako osoba publiczna, a po śmierci babki jej
sytuacja stała się nie do zniesienia.
Media odbierały jej prywatność, wkraczały w żałobę
po babce. Kamery filmowały jej łzy, gdy przekraczała
bramę królewskiego cmentarza, kiedy wsiadała
do czekającego auta.
Nie szanowano jej smutku.
Jak w takiej sytuacji będzie mogła pełnić służbę dla
społeczeństwa, skoro sama tak się pogubiła? Skoro nie
wie nawet, kim jest?
Była w rozterce, nie wiedziała, co robić.
Kochała te stare bibeloty, kochała pięknie wyposażony gabinet dziadka, kochała ten pałac z białego kamienia...
Rose poślubiła sułtana i nie mogła wrócić do Melio;
Rosmery poślubiła Greka bez tytułu i nie mógł
on zostać królem. Isabella zaś, zanim podejmie się trudu
sprawowania władzy, musiała uporać się ze sobą.
,,Nadszedł już czas, żeby pogodzić się z losem’’
– myślała.
Chciała jednak godzić się z tym losem po swojemu.
Położyła list z powrotem na biurku.
,,Przepraszam, dziadku, wybacz mi. Tylko przez
rok – myślała dalej, kierując się ku drzwiom. – Nie na
zawsze. Minie rok, poślubię księcia Edwarda Masena
i życie popłynie ustalonym tu torem’’.
Isabella w ciemnych okularach i w kapeluszu osłaniającym
twarz wsiadła do małego samochodu.
W miarę upływu czasu i mijanych kilometrów
zaczęła wspominać dawne czasy, gdy podróżowała,
jak przystało na księżniczkę w towarzystwie ochroniarzy
– czujnych na wszelkie zagrożenia czyhające na
członków rodziny królewskiej.
Starsza siostra Rose twierdziła, że Isabella powinna
być dumna z nazwiska Swan, którego korzenie
sięgają XIII wieku.
Isabella nie zależało na nazwisku Swan. Chciała
być zwykłym człowiekiem. Niezależnym i samodzielnym.
Chroniącym własną prywatność.
W ciągu roku będzie zwykłą Bellą.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jedenaście miesięcy później, Nowy Orlean
– Może drinka, panno d’Ville?
Zadał to pytanie mężczyzna o miło brzmiącym
głosie, który wzbudził w Isabelli niepokój.
Obejrzała się z wyraźną niechęcią, bo wiedziała,
do kogo ten głos należy – do mężczyzny, który siedział
dziś w pierwszym rzędzie i przez cały wieczór
nie odrywał od niej wzroku. Mącił jej myśli.
Dwukrotnie w środku piosenki pomyliła się. Stała
w świetle krzyżujących się reflektorów, niezdolna
przywołać tekst. Nigdy dotąd jej się to nie zdarzało
– stać z mikrofonem w ręku przed audytorium i zastanawiać
się, co tu właściwie robi.
W tym morzu głów rozróżniła twarz mężczyzny,
którego wzrok ją zniewalał.
Podszedł teraz do niej i czuła się bezbronna pod
jego spojrzeniem. Czuła, że mierząc ją od stóp do
głów, nie pochwala jej skąpego stroju.
– Drinka? – powtórzyła.
– Proszę sok – rzekł z uśmiechem.
Jego czarne oczy płonęły dziwnym blaskiem, który
zauroczył Isabelle.
Przebiegł ją dreszcz. Przycisnęła gitarę do bioder
niczym chroniącą ją zbroję. Była czujna, nie ufała mu.
Był inny, a ją zawsze intrygowała inność. Wysoki,
brunet, typ Włocha. Mówił z włoskim akcentem.
– Przysiądź się do mnie – powiedział, wskazując
na swój stolik.
Zaskoczyła ją ta pewność siebie.
– Mam inne plany... – zaczęła.
– To je zmień.
,,Ten facet ma w sobie coś prymitywnie męskiego
– myślała – co nie współgra z jego doskonale skrojonym
garniturem’’.
Znała wielu mężczyzn, ale ten był inny.
– Nie mogę.
– Musisz. – Zmarszczył brwi. – To bardzo ważne.
Ważne? Co ważne i dla kogo?
Potrząsnęła głową, usiłując przemóc coś, co ją
ogarnęło. Głupie uczucie – jakiś ciężar na piersi, który
tamował jej oddech. I wciąż nie mogła przestać na niego patrzeć.
– Jestem zmęczona. Dwie godziny bez przerwy...
– Wiem. – Wahał się chwilę. – Jesteś bardzo dobra.
– Dzięki – rzekła.
– Zapraszam do stolika – powiedział ponownie.
– Ja... – zaczęła, a on już siedział przy stoliku
i zamawiał butelkę bardzo drogiego szampana.
,,Twardy facet’’ – oceniła w myślach.
Puls jej się rozszalał, gdy szła w stronę jego stolika.
Pomyślała o swoim królestwie, któremu groziła
niemal ruina. O sobie wreszcie, własnej walce o samodzielność...
– Zbędna rozrzutność – rzekła.
– Tym bardziej nie można dopuścić, by te pieniądze
się zmarnowały.
Serce jej biło mocno niczym dźwięk basowych gitar,
które niedawno zamilkły.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytała.
Płomyk świecy igrał na jego twarzy. Miał wyraziste
rysy silnego mężczyzny i gdy spojrzał na nią, coś
w Isabelli drgnęło.
Chciała, żeby tak na nią patrzył. Lubiła, kiedy tak
na nią patrzył. Obserwował ją parę chwil, jakby zastanawiał
się nad odpowiedzią.
– Bello d’Ville, to ja powinienem cię zapytać, czego chcesz.
Jego słowa przyspieszyły tylko bicie serca Isabelli.
Lęk, fascynacja, zakłopotanie...
– Pomyliłeś się.
– Oczywiście, że się nie pomyliłem. – Wskazał na
krzesło obok. – Przebyłem szmat drogi, żeby cię
zobaczyć. – Mówił teraz tonem bardziej stanowczym.
– Usiądź, proszę.
,,Co to wszystko znaczy? – myślała. – Kim on jest?
Do czego zmierza?’’.
Siedziała z gitarą u stóp i pomyślała nagle o swoim
występie. Domagano się zazwyczaj bisu, ale dziś jakieś
dziwne prądy docierały ze strony publiczności.
A w niej narastała irytacja, niepokój... i nic na to nie
mogła poradzić. Na ogół umiała sobie pomóc, przepędzić
złe myśli, przywołać spokój.
Doszła do wniosku, że te odczucia wywołane są
perspektywą ślubu z człowiekiem, którego nawet nie
widziała. Do tej pory jednak problemy domowe nigdy
nie wpływały na jakość jej występów. Zawsze lubiła
śpiewać. Uwielbiała, gdy skupiały się na niej kolorowe
światła reflektorów, uwielbiała aplauz publiczności...
Nie, to nie powrót do Melio był powodem złego
nastroju Belli. I nawet nie perspektywa ślubu z księciem,
którego nie znała. Powodem złego nastroju był
ten człowiek. Przewiercał ją na wskroś tym swoim
spojrzeniem, rozbierał oczyma, a ona bezradnie temu
się poddawała.
– Dlaczego Stany? – zapytał, przerywając ciszę.
Znowu poczuła ukłucie niepokoju. Stany, powiedział,
nie Nowy Orlean, tylko Stany.
– O co ci chodzi? – zapytała.
Oparł się na krześle, skrzyżował ramiona, ale widać
było, że jest spięty.
– Dlaczego właśnie tutaj? – pytał. – Nie w Nashville,
nie w Nowym Jorku, nie w Los Angeles?
Wzięła głęboki oddech.
,,Nie wygłupiaj się – karciła się w myślach. –On nie
wie, kim jesteś’’.
– Nowy Orlean słynie z bluesa i jazzu – rzekła.
– A nie marzą ci się występy w Europie?
Europa. Jej świat. Siedziba jej królestwa, dwie
iskrzące się wysepki na Morzu Śródziemnym.
– Nowy Orlean to... mój dom.
– Urodziłaś się tu?
– Ja nie. Moja matka – powiedziała.
,,Albo gdzieś w pobliżu’’ – dodała w myślach.
Przed niespełna rokiem odbyła podróż incognito;
przyciemniła barwę włosów, nauczyła się mówić z południowym
akcentem, a nawet zaczęła nosić śmieszne
okulary. W ten sposób księżniczka Isabella przemieniła
się w Bellę d’Ville.
– Twoja matka jest też d’Ville?
,,Dlaczego on mnie o to wszystko pyta?’’ – zastanawiała się.
– Była – odparła po chwili. – Zanim wyszła za mąż.
,,Zanim zginęła’’ – dodała w myślach.
Isabella nie pamiętała ani matki, ani ojca. Zniknęli
z jej życia, nim się w nim na dobre pojawili. Ale to
właśnie matka rzuciła na nią urok sztuki.
Matka miała wielki talent, ale porzuciła estradę, by
wyjść za księcia.
Co za ironia: Isabella, księżniczka, porzuciłaby wszystko
– tytuł, własny kraj, by zostać, tak jak mama, wokalistką.
– Czy Bella d’Ville to twoje prawdziwe nazwisko?
– Mniej więcej – odparła, czując paskudny ucisk
w żołądku.
Roześmiał się i dźwięk tego śmiechu zachwycił Isabellę.
Ten mężczyzna był jak magnes. A wyraz jego oczu
sprawiał, że zasychało jej w ustach. Ogarnął ją lęk.
Dlaczego? Co on sobie myśli, gdy tak na nią patrzy?
Było to może i zabawne, ale na pewno też aroganckie.
Zupełnie jakby ją znał. Jakby czegoś od niej oczekiwał.
Nie znali się przecież. Nie wiedział, kim Isabella
naprawdę jest.
,,Ten facet – myślała – ma coś dziwnego w oczach,
coś władczego, co powoduje, że czuję się przy nim mała
i bezradna. Jak sarna schwytana w światła samochodu’’.
Ucisk w żołądku zwiększał się, aż zrobiło jej się słabo.
– Mniej więcej? – powtórzył. – To by oznaczało, że kłamiesz.
– Nie kłamię.
– Ale nie jesteś szczera.
Nie spotkała dotąd mężczyzny, który by tak sobie
z nią poczynał. Promieniował siłą.
– Jestem osobą publiczną. Dlatego chronię swą
prywatność.
– Nie za bardzo chronisz – powiedział. – I zbyt późno.
Zdrętwiała. Co on opowiada? Co on wie?
– Kogoś mi przypominasz – ciągnął. – Kogoś z Europy...
– Taką mam urodę – rzekła z wymuszonym uśmiechem. – Często ludzie mówią, że kogoś im przypominam.
– Ale jesteś Amerykanką, prawda?
– Moja matka...
– O swojej matce już mówiłaś.
Obserwował ją. Czekał.
– A skąd u ciebie ten francuski akcent?
– Nie mam...
– Masz. Oprócz południowego zaciągania twój francuski akcent jest wyraźny. Szczególnie gdy jesteś zdenerwowana.
,,Do czego się przyczyniasz’’ – pomyślała.
Ogarniał ją coraz większy niepokój.
– Masz dobre ucho – powiedziała niby to od niechcenia.
,,On nie może nic o mnie wiedzieć. Jeszcze dzień
– myślała – a znajdę się na pokładzie samolotu, w drodze
do domu... Nie ma się czego bać – przekonywała
się w duchu. – W pobliżu kręcą się ochroniarze, nie
jestem zdana na własne siły’’.
– To prawda – rzekła. – Od dziecka mówiłam po
francusku. Rodzina mojej matki wywodzi się z Luizjany.
Wciąż mieszkają w okolicy Baton Rouge,w Cajun.
– Ale ty nie wychowywałaś się wśród bagien Missisipi?
Te jego słowa przywołały w Isabelli wspomnienia
o Missisipi, ogromnej rzece, szerokiej, bagnistej, miejscami
krętej, zmieniającej koryto. Po obu brzegach
rozciągały się plantacje, między nimi miasteczka,
przeważ nie biedne.
I wtedy właśnie Isabella odprężyła się, minął lęk,
a właściwie przerodził się w jakieś inne odczucie,
głębsze. Ten człowiek nie wie, kim ona jest, podobnie jak i inni.
– Znowu masz rację.
Zmierzyła go hardym, ostrym spojrzeniem, zmęczona
jego dociekliwością. Co on może wiedzieć
o tęsknocie do szerokiego świata, gdy jest się związanym
z małą ojczystą wyspą?
– Nie, nie wychowałam się wśród bagien Missisipi.
Poza tym Cajun to nie miejscowość nad rzeką. Gdy
się jest z Cajun, to znaczy, że ma się tę rzekę we krwi.
– A ty masz ją we krwi?
Ich spojrzenia się spotkały, nie opuściła wzroku.
– Bardziej, niż przypuszczasz.
Miała na myśli wyobraźnię, nadzieję, marzenia.
Lubiła marzyć.
Zapadła cisza i Bella wolałaby już nic więcej nie
mówić. Zachować to, co czuje, tylko dla siebie. Gniew i złość.
Niespodziewanie dla siebie pochyliła się do przodu,
włosy opadły jej wzdłuż ramion.
– A kim ty jesteś? – zapytała.
– Ed Masen, do usług.
Patrzyła na niego chwilę, powtarzając sobie w myślach
to nazwisko. Wypowiedział je powoli, dobitnie,
jakby chciał coś podpowiedzieć. Lecz ono nic Belli
nie mówiło.
– Edward Masen,– powtórzył.
Książę Edward Anthony Masen, z rodu Cullen
odchylił się na oparciu krzesła.
Sytuacja była gorsza, niż przypuszczał, tego się nie
spodziewał, choć był przygotowany na najgorsze. Bo
nie dość, że narzeczona go nie poznała, to jeszcze nie
znała jego nazwiska.
– Skąd pochodzisz, signor Masen? – zapytała.
– Ed – poprawił ją.
Nie ulegało wątpliwości, że narzeczona nie zamierza
poddać się rygorom małżeńskiego życia. Była
młoda, stanowczo za młoda. Od początku miał zastrzeżenia co do jej wieku, ale utrzymywano w pałacu, że Isabella jest dojrzała ponad swoje lata.
– Rodzina i przyjaciele mówią do mnie Ed – dodał. – Więc i ty tak się do mnie zwracaj.
– Tylko że...
– Nigdy właściwie nie mieszkałem we Włoszech – przerwał jej, nawiązując do pytania, jakie mu zadała.
– Nigdy?
W jej niebieskozielonych oczach dostrzegł błysk zaciekawienia. Miała oczy koloru Morza Śródziemnego otaczającego jej królewską wyspę.
,,Jaka jest ta Isabella Swan?’’ – pomyślał.
– Bella.
Jakiś mężczyzna zbliżył się do stolika, stanął przed Isabellę.
Edward już był gotów do obrony, ale ona sprawiała
wrażenie zadowolonej. Przebiegło mu przez myśl, że
Isabella nie umie zachować dystansu.
– Byłaś świetna – powiedział ten intruz, wsuwając ręce do kieszeni. – Fantastyczna – dodał.
– Dzięki – odrzekła Bella z uśmiechem. – Miło z twojej strony.
–Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tak pięknie śpiewał.
– Jak masz na imię? – zapytała.
– Jack – odparł wielbiciel.
Edward spojrzał na Isabellę, jej twarz promieniała radością.
Śpiewała w stylu gospel z odrobiną jazzu, jej niski
głos wyrażał marzenia, rozpacz i żal, i obietnicę, że jutro będzie lepiej.
Była szczupła, miała długie, ciemne włosy, poruszała
się, jakby osłabła z głodu i braku snu, długie
rzęsy nad półprzymkniętymi oczami jeszcze pogłębiały
to wrażenie. Seksy. Bardzo kusząca. Tajemnicza.
Nic dziwnego, że pożądały jej tysiące Jacków na świecie.
Edward wykrzywił usta, ale nie w uśmiechu. Był wściekły.
,,Niewesoło to wygląda’’ – stwierdził w myślach.
– Dziękuję, Jack – powiedział nagle, zajmując
strategiczną pozycję pomiędzy Jackiem a Isabellę. To
był ruch posiadacza. – Przyjemnie słyszeć tyle miłych
słów o naszej Belli. żegnam. życzę dobrej nocy.
Jack z ponurą miną skinął głową i obrzuciwszy
Bellę tęsknym spojrzeniem, odszedł.
– N a s z e j? – wykrztusiła Bella.
Edward popatrzył na nią z ukosa. Dobrze. Najwyższy
czas, żeby zdała sobie sprawę z pewnych rzeczy.
– Jak mogłeś? – zapytała podniesionym tonem,
zrywając się z krzesła.
Światło żyrandola odbijało się od jej czarnych
skórzanych spodni.
– On był pijany, bambina.
– Był tylko uprzejmy.
– Jak widać, nie rozumiesz znaczenia tego słowa, bambina.
– Jestem Bella, nie żadna bambina, i daruj sobie ten
protekcjonalny ton.
Tym razem mówiła z włoskim akcentem. Także
temperament miała południowy. Ale skąd ten wybuch gniewu?
Edward w życiu nie zapomni, jakiego doznał szoku,
gdy wkroczyła na estradę w skąpym topiku, w skórzanych
spodniach biodrówkach i porażająco wysokich
szpilkach. Zapowiedziano ją jako Bellę – jak tę znaną
wycinankę dla dzieci, z tym że ta Bella nie była wycięta z papieru.
...
alisha_Black