TŁUMACZYŁA EWA FISZER
TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO THE GOLDEN ROAD
PRZEDMOWA
Dawno, dawno temu wszyscy kroczyliśmy złotym szlakiem. Jasnym gościńcem w Krainie
Utraconej Sielanki, wśród zlewających się z sobą cieni i blasków, a za każdym zakrętem
naszym ufnym oczom i ochoczym sercom ukazywał się nowy urzekający widok.
Na tym złotym gościńcu słyszeliśmy śpiew porannych gwiazd, upajaliśmy się ulotną
wonią, zawsze słodką jak wiosenna mgła, nie odstępowały nas marzenia, lata, które nadejdą,
wydawały się nam jasne, a życie było uśmiechniętym towarzyszem.
Dawno już opuściliśmy złoty gościniec, ale jego wspomnienie pozostanie tym, co mamy
najcenniejszego, i wszyscy ci, którzy to wspomnienie zachowali w sercu, z przyjemnością
chyba przeczytają tę książkę. Jej bohaterowie są właśnie pielgrzymami na owym złotym
gościńcu młodości.
ROZDZIAŁ I
NASZE NOWE PRZEDSIĘWZIĘCIE
— Wymyśliłem na zimę pyszną zabawę — powiedziałem, gdy zasiedliśmy półkręgiem
przy ogniu buzującym pod kuchnią w domu wuja Alka.
Cały dzień wiał ostry listopadowy wicher, zmierzch był wilgotny i wrogi. Wiatr zresztą
nadal zawodził za oknami i hulał wokół facjatek, w szyby bębnił deszcz. Siara wierzba przy
bramie szamotała się z nawałnicą, a w sadzie rozbrzmiewała niesamowita muzyka zrodzona z
łez i lęków nękających noc. Naszą gromadkę jednak nic nie obchodził ten ponury świat za
oknami. Bronił nas przed nim wesoło trzaskający ogień i śmiech.
Przed chwilą bawiliśmy się w ciuciubabkę. Z początku była to świetna zabawa, ale
wkrótce odkryliśmy, że Piotrek umyślnie daje się schwytać, żeby mieć dzięki temu
przyjemność polowania na Felicity. I nieodmiennie udawało mu się ją złapać, mimo szczelnie
zawiązanych oczu. Jaki to głupiec powiedział, że miłość jest ślepa? My możemy
zaświadczyć, iż widzi wszystko przez pięć warstw grubego wełnianego szalika.
— Zmęczyłam się — jęknęła Cecylia. Zadyszała się i na jej policzkach pojawiły się
wypieki. — Usiądźmy i poprośmy Małą Baśń, żeby nam coś opowiedziała.
Ale kiedy się już usadowiliśmy, Mała Baśń (bo tak w skrócie zaczęliśmy nazywać
Baśniową Dziewczynkę) spojrzała na mnie znacząco. Zrozumiałem, że nadszedł odpowiedni
moment, by poinformować zebranych, co wymyśliliśmy. W gruncie rzeczy był to pomysł
Małej Baśni, nie mój. Ale nalegała, żebym go przedstawił jako własny. „Inaczej Felicity się
nie zgodzi — przekonywała. — Sam wiesz, Bev, że ostatnio, ile razy coś zaproponuję, to się
sprzeciwia. I zaraz poprze ją ten baran, Piotrek. A jeśli ma to być udana zabawa, musimy w
niej wziąć udział wszyscy”.
— O co chodzi? — zapytała Felicity, odsuwając się wraz z krzesłem od Piotrka.
— Założymy własną gazetę. Będziemy w niej opisywać nasze życie na farmie. Czy nie
uważacie, że możemy się wspaniale bawić?
Wszyscy mieli niewyraźne miny z wyjątkiem Małej Baśni, która wiedziała, jak się
powinna zachować.
— Co za niemądry pomysł! — zawołała, potrząsając długimi kasztanowymi lokami. —
Nikt z nas nie ma przecież o tym pojęcia!
Felicity, jak tego oczekiwaliśmy, natychmiast się rozgniewała.
— Ja uważam, że to może być bardzo interesujące — oświadczyła entuzjastycznym
tonem. — Na pewno świetnie sobie z taką gazetą poradzimy i nie będzie gorsza niż gazeta w
mieście. Stryj Roger powiada, iż „Życie Codzienne” zupełnie już zeszło na psy. Coraz to
piszą, że jakaś paniusia narzuciła na siebie szal i przeszła na drugą stronę ulicy, by napić się
herbaty u innej paniusi. I nazywają to ostatnimi wiadomościami. Na pewno potrafimy napisać
coś ciekawszego. Nie myśl sobie, Saro Stanley, że tylko ty masz patent na rozum.
— To będzie świetny ubaw — powiedział stanowczo Piotrek. — Kiedy moja ciocia Jane
studiowała w Akademii Królowej, pomagała w redagowaniu uczelnianej gazetki. Pamiętam,
jak mówiła, że to było bardzo ciekawe i dużo się wtedy nauczyła.
Mała Baśń, żeby ukryć satysfakcję, spuściła oczy i zmarszczyła czoło.
— Bev po prostu chce być redaktorem — oznajmiła z lekką drwiną w głosie. — A niby
skąd ma umieć? Tak czy owak będzie z tym mnóstwo zachodu.
— Tak, wiem, że niektórzy lubią się lenić. Na leniuchów nie ma lekarstwa — odparowała
natychmiast Felicity.
— Mnie się zdaje, że to może być bardzo przyjemne — zauważyła nieśmiało Cecylia. —
Żadne z nas nie umie redagować gazety, więc dlaczego nie miałby spróbować Bev?
— Będziemy ją drukować? — zapytał Dan.
— Ależ nie — odparłem. — Niby jak? Będziemy ją przepisywać ręcznie. Kupimy w
szkole kalkę.
— Gazeta powinna być drukowana — prychnął pogardliwie Dan.
— Znalazł się znawca! — zakpiła Felicity.
— Dziękuję ci, złotko — rzucił z udaną słodyczą w głosie jej brat.
— No, cóż — wtrąciła się Mała Baśń, bojąc się, że Dan pokrzyżuje nasze plany — skoro
wszyscy sobie tego życzycie, nie będę się sprzeciwiać. Może rzeczywiście okaże się to
zabawne. Schowamy egzemplarze gazety i kiedy będziemy sławni, nabiorą wielkiej wartości.
— Wątpię, żeby któreś z nas stało się sławne — odezwał się Feliks.
— Owszem. Mała Baśń — zaprotestowałem.
— Niby jak? Ona jest taka sama jak my — oświadczyła sceptycznie Felicity.
— No, to zdecydowaliśmy, że wydajemy gazetę — powiedziałem szybko. — Musimy
teraz znaleźć dla niej jakiś dobry tytuł. To bardzo ważne.
— Jak często ma się ukazywać? — spytał Feliks.
— Raz na miesiąc.
— Gazety powinny się ukazywać co dzień, a przynajmniej raz na tydzień — zauważył
Dan.
— Nie damy rady raz na tydzień. Za dużo byłoby przy tym roboty.
— To jest argument — zgodził się Dan. — Im mniej roboty, tym lepiej. Nie, Felicity, nie
mów tego, co pomyślałaś. Wiem dokładnie, co chcesz powiedzieć, więc oszczędź sobie
fatygi. Całkowicie się z tobą zgadzam: nigdy nie plamię się pracą, kiedy mam coś
zabawniejszego do roboty.
— „Pamiętaj, że jeszcze trudniej jest człowiekowi bez pracy” — zacytowała Cecylia z
lekką dezaprobatą.
— A w to, to ja nie wierzę — oburzył się Dan. — Zgadzam się z tym Irlandczykiem, który
chciał, żeby ten, co wymyślił pracę, sam ją wykonał.
— No to co robimy? Decydujemy, że Bev będzie redaktorem naczelnym? — zapytał
Feliks.
— Oczywiście! — wykrzyknęła Felicity.
— A więc proponuję, żebyśmy nazwali nasze pismo „Miesięcznikiem Kingów” —
oznajmił mój brat.
— To ładnie brzmi — powiedział Piotrek, przysuwając się wraz z krzesłem bliżej Felicity.
— No, a co z Piotrkiem, Małą Baśnią i Sarą Ray? — wtrąciła nieśmiało Cecylia. — To by
było niesprawiedliwe.
— A ty jak byś je nazwała, Cecylio? — zapytałem.
— Och! — Cecylia spojrzała z obawą na Małą Baśń i Felicity. Ale widząc wzgardę w
oczach tej ostatniej, podniosła czupurnie główkę, a było to niesłychanym wydarzeniem. — Ja
bym je nazwała po prostu „Naszym Pisemkiem”. Wtedy wszyscy będą czuli, że biorą udział
w zabawie.
— No to wydajemy „Nasze Pisemko”. Jeśli chcecie, to zostanę redaktorem naczelnym, ale
uważam, że każdy powinien redagować jakiś dział.
— Ja nie potrafię — zaprotestowała Cecylia.
— Potrafisz, potrafisz — uspokoiłem ją. — „Każdy musi wypełnić swój obowiązek wobec
Anglii”. To będzie naszą dewizą. Tylko zamiast Anglii damy Wyspę Księcia Edwarda.
Nikomu nie wolno się wymigiwać. Zastanówmy się nad działami. „Nasze Pisemko” powinno
wyglądać jak prawdziwa gazeta.
— No to musimy mieć „Savoir–vivre” — wtrąciła Felicity. — Jest w „Przewodniku
Rodzinnym”.
— Oczywiście. I redagować go będzie Dan.
— Dan? — wykrzyknęła ze zdziwieniem Felicity, która miała nadzieję, że to ją o to
poprosimy.
— Potrafię to robić równie dobrze, jak ten dureń z „Przewodnika Rodzinnego” — żachnął
się Dan. — Ale co mam zrobić, jeśli nikt nie będzie zadawał pytań?
— Sam je wymyślisz — podpowiedziała mu Mała Baśń. — Wujek Roger twierdzi, iż tak
właśnie robi ten pan z „Przewodnika Rodzinnego”. Wuj uważa, że nie ma na świecie aż tylu
idiotów, którzy by pytali o podobne bzdury.
— Ciebie, Felicity, poprosimy o redagowanie działu porad domowych — oświadczyłem,
widząc jej nachmurzoną minę. — Nikt nie potrafi tego zrobić tak jak ty. Feliks poprowadzi
dział informacyjny i kącik humoru, a Cecylia dział mody. Tak, siostrzyczko, musisz. To
naprawdę łatwe. Mała Baśń zajmie się rubryką towarzyską. To bardzo ważne. Każdy może
dostarczyć materiału, a jeśli będzie go za mało, to Mała Baśń musi coś wymyślić, tak jak Dan
w „Savoir–vivrze”.
— No to Bev powinien pisać artykuły wstępne i redagować wiadomości ze świata —
zaproponowała Mała Baśń, widząc, że skromność nie pozwala mi tego powiedzieć.
— A nie będziemy zamieszczać opowiadań? — spytał Piotrek.
— Owszem. Ty zostaniesz redaktorem literackim odpowiedzialnym za prozę i poezję.
Piotrek przeraził się, ale nie chciał okazać tego w obecności Felicity.
— Dobra — zgodził się nonszalancko.
— W dziale informacyjnym możemy zamieszczać, co się nam spodoba, ale w innych
działach będziemy publikować tylko oryginalne wypowiedzi i każdy musi się podpisać, chyba
że będą to plotki z życia towarzyskiego. Musimy się bardzt) starać. „Nasze Pisemko”
powinno być ucztą dla umysłu oraz strawą duchową.
Uznałem, że wybornie dało mi się połączyć dwa cytaty; cała nasza gromadka z wyjątkiem
Małej Baśni zrobiła odpowiednio poważne miny.
— Ale co z Sarą Ray? — zapytała Cecylia z wyrzutem w głosie. — Będzie jej strasznie
przykro, jeśli ją pominiemy.
Zupełnie zapomniałem o Sarze Ray. Wszyscy poza Cecylią zapominali o Sarze Ray,
ledwie im znikała z oczu. W końcu postanowiliśmy, że będzie kierownikiem działu reklam.
Brzmiało to dumnie, choć niewiele znaczyło.
— No, to do roboty! — oświadczyłem z westchnieniem ulgi, że tak łatwo udało nam się
przeprowadzić nasz plan. — Pierwszy numer powinien wyjść około pierwszego stycznia. I
uważajmy, żeby się o tym nie dowiedział stryj Roger. Zaraz by wszystko wykpił.
— Mam nadzieję, że się nam powiedzie — mruknął niechętnie Piotrek. Odkąd został
mianowany redaktorem literackim, okazywał pewne przygnębienie.
— Powiedzie nam się, jeśli będziemy tego naprawdę chcieli — powiedziałem. — Chcieć
to móc.
— Tak właśnie pomyślała Urszula Townley, kiedy ojciec zamknął ją w sypialni, a ona
akurat tego wieczoru zamierzała uciec z Robertem MacNairem — wtrąciła Mała Baśń.
Nadstawiliśmy uszu; w powietrzu zawisła nowa opowieść.
— Kto to taki ci Urszula Townley i Robert MacNair? — spytałem.
— Robert MacNair był kuzynem dziadka Dziwaka, a Urszulę Townley uważano w owych
czasach za najpiękniejszą dziewczynę na Wyspie Księcia Edwarda. I jak sądzicie, kto mi o
tym powiedział, a właściwie przeczytał z tego swojego brązowego zeszytu?
Natychmiast pomyślałem o Dziwnym Panu, którego cała wieś nazywała Dziwakiem.
— Chyba nie Dziwak! — wykrzyknąłem z niedowierzaniem.
— On sam — oznajmiła z triumfem Mała Baśń. — W zeszłym tygodniu wybrałam się po
paprocie do klonowego gaju i tam go spotkałam. Siedział nad strumieniem i coś w tym
zeszycie pisał. Ukrył go, kiedy mnie zobaczył, i zrobił głupią minę. Chwilę z nim pogadałam,
a potem spytałam o jego zeszyt. Powiedziałam mu, że wszyscy myślą, iż pisze wiersze i
zaczęłam błagać, by wyznał mi prawdę, bo od dawna umieram z ciekawości. Po chwili
przyznał, że pisze tam najróżniejsze rzeczy. Wtedy zaczęłam go prosić, aby mi coś przeczytał,
a on przeczytał opowieść o Urszuli i Robercie.
— Jak śmiałaś! — obruszyła się Felicity i nawet Cecylia zrobiła taką minę, jakby uważała,
że tym razem Mała Baśń posunęła się za daleko.
— Dajcie spokój! — upomniał je Feliks. — Pozwólcie Małej Baśni mówić.
— Będę się starała opowiadać słowami Dziwaka, ale chyba nie pamiętam już wszystkich
poetycznych wtrętów, choć zmusiłam go, żeby mi to przeczytał dwa razy.
ROZDZIAŁ II
CHCIEĆ TO MÓC
— Pewnego dnia, ponad sto lat temu — zaczęła swą opowieść Sara — Urszula Townley
czekała na Roberta MacNaira w wielkim bukowym lesie, gdzie w październikowym wietrze
tańczyły po ziemi zeschłe liście, wyglądające jak koboldy.
— Co to takiego koboldy — spytał Piotrek, zapominając, że Mała Baśń nie lubi, gdy się jej
przerywa.
— Cii! — syknęła Cecylia. — To na pewno jeden z tych poetyckich wtrętów Dziwaka.
— Między lasem a granatową zatoką były uprawne pola, ale wokół ciągnęły się bory, gdyż
sto lat temu Wyspa Księcia Edwarda wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Było tu zaledwie
kilka bardzo oddalonych od siebie osad i stary Hugo Townley przechwalał się, że zna na
wyspie każdego mężczyznę, każdą kobietę i każde dziecko.
Stary Hugo był wybitną osobistością. Bogaty, gościnny, dumny i pełen dostojeństwa miał
najładniejszą córkę na całej wyspie.
Rzecz prosta młodzi ludzie zachwycali się jej urodą i miała tylu wielbicieli, że
znienawidziły ją wszystkie dziewczyny…
— No, pewnie — mruknął pod nosem Dan.
— Młodzieniec, którego wybrała, był ostatnim człowiekiem, jakiego powinna pokochać,
gdyby liczyła się ze zdaniem ojca. Robert MacNair był ciemnookim, przystojnym kapitanem
statku, mieszkał w sąsiedniej osadzie i to właśnie na spotkanie z nim Urszula pobiegła
ukradkiem do bukowego lasu. Stary Hugo zabronił mu wstępu do domu. Doszło do takiej
awantury, że nawet dzielna Urszula spuściła nos na kwintę. Stary Hugo nie miał żadnych
pretensji do Roberta, ale na wiele lat przed jego narodzinami ojciec Roberta zwyciężył w
miejscowych wyborach pokonując Townleya. W tamtych czasach ludzie strasznie się
przejmowali polityką i stary Hugo nigdy nie wybaczył MacNairowi owego zwycięstwa. Ta
burza w szklance wody stała się powodem waśni między dwiema rodzinami i dlatego właśnie
Urszula musiała się potajemnie spotykać ze swym ukochanym.
— Czy MacNair był konserwatystą, czy liberałem? — spytała Felicity.
— Co za różnica — niecierpliwie odpowiedziała Mała Baśń. — Sto lat temu nawet torys
mógł być romantykiem. Cóż, Urszula tylko z rzadka mogła się widywać z Robertem,
mieszkał on bowiem w odległości piętnastu mil, a w dodatku większą część życia spędzał na
morzu. Owego dnia, o którym opowiadam, mieli się spotkać po raz pierwszy od trzech
miesięcy.
Poprzedniej niedzieli w kościele w Carlisle pojawił się młodziutki Sandy MacNair. Wstał o
świcie, przeszedł boso osiem mil brzegiem morza, niosąc w ręku buty, wynajął w zatoce
rybaka, żeby przewiózł go na drugą stronę i znów przemaszerował osiem mil do kościoła w
Carlisle, nie tyle z pobożności, ile po to, by wypełnić polecenie uwielbianego brata. Przyniósł
list, który udało mu się niepostrzeżenie wsunąć w dłoń Urszuli, kiedy wierni wychodzili
tłumnie z kościoła. Robert prosił w liście, by następnego dnia Urszula spotkała się z nim w
bukowym lesie, zatem po południu wymknęła się z domu, a jej podejrzliwy ojciec i czujna
macocha byli przekonani, że przędzie na stryszku stodoły.
— Nie powinno się oszukiwać rodziców — oświadczyła pryncypialnym tonem Felicity.
Temu Mała Baśń nie mogła zaprzeczyć, zatem zręcznie ominęła moralny aspekt
zagadnienia.
— Nie opowiadam wam o tym, co Urszula Townley powinna była zrobić — powiedziała,
cedząc każde słowo. — Opowiadam, co zrobiła. Jeśli nie chcesz tego słuchać, to nie musisz.
Gdyby wszyscy zachowywali się tak, jak powinni, nie byłoby o czym opowiadać.
Sara poprawiła się na krześle, po czym podjęła przerwany wątek:
— No więc kiedy pojawił się Robert, spotkanie przebiegało tak, jak można się było
spodziewać. Od ich ostatniej randki minął przecież szmat czasu. Toteż upłynęło dobre pół
godziny, nim Urszula przypomniała sobie, że powinna wracać.
„Robercie, nie mogę dłużej zostać — rzekła ze smutkiem. — W domu zauważą, że mnie
nie ma. Napisałeś, iż masz mi coś ważnego do powiedzenia. O co chodzi?”
„Tak, Urszulo — przyznał młodzieniec. — W przyszłą sobotę rano mój statek »Biała
dama« odpływa o świcie z Charlottetown. Wyruszam w rejs do Buenos Aires. O tej porze
roku oznacza to, że dopiero w maju będziemy mogli bezpiecznie wrócić”.
„Robercie! — zawołała Urszula. Zbladła i zalała się łzami. — Jakiś ty okrutny! Chcesz
mnie na tak długo opuścić?”
„Ależ nie, kochana — uspokoił ją. — Kapitan »Białej damy« zamierza zabrać ze sobą
swoją oblubienicę. Urszulo, spędzimy miesiąc miodowy na morzu. Kiedy tu zacznie się
mroźna kanadyjska zima, ty będziesz patrzeć na palmy”.
„Chcesz, żebym z tobą uciekła?” — wykrzyknęła Urszula.
„Tak, najdroższa, nic nam innego nie pozostaje”.
„Ależ to niemożliwe — zaprotestowała. — Ojciec…”
„Nie będziemy go pytać o zgodę. Urszulo, chyba sama rozumiesz, że nie ma innego
wyjścia. Zawsze wiedzieliśmy, iż tak się to musi skończyć. Twój ojciec nigdy nie wybaczy
mojemu ojcu. Nie wolno ci mnie zawieść. Pomyśl, na jak długo będziemy musieli się rozstać,
jeśli każesz mi popłynąć samemu. Bądź odważna! Niech sobie Townleyowie i MacNairowie
przekrzykują wiatr, obsypując się nawzajem wyzwiskami, a my odpłyniemy na »Białej
damie«. Wszystko już zaplanowałem”.
„Powiedz mi zaraz, co wymyśliłeś” — poprosiła Urszula, która już przyszła do siebie.
„W piątek wieczorem w Źródłach ma się odbyć bal. Zostałaś zaproszona?”
„Tak, oczywiście”.
„To świetnie. Ja wprawdzie nie, ale będę czekał na ciebie w tym jodłowym lesie za
domem; przyjadę konno i przyprowadzę drugiego konia. W trakcie balu wymkniesz się
ukradkiem. Stamtąd do Charlottetown jest tylko piętnaście mil, a tam mam przyjaciela,
pastora, który gotów jest udzielić nam ślubu. Nim tancerze się zmęczą, my będziemy już na
moim statku”.
„A jeśli nie przyjdę do tego jodłowego lasu?” — spytała zaczepnie Urszula.
„Wówczas następnego ranka sam popłynę do Ameryki Południowej i wiele lat minie, nim
Robert MacNair znów pojawi się w domu”.
Niewykluczone, że Robert wcale tak nie myślał, ale Urszula uwierzyła mu i podjęła szybką
decyzję. Zgodziła się z nim uciec. Tak, Felicity, wiem, że źle postąpiła. Powinna była
powiedzieć: „O, nie. Ja chcę mieć prawdziwy ślub i prawdziwe wesele w jedwabnej sukni, z
druhnami i z prezentami”. Ale ona postąpiła inaczej. Nie była tak ostrożna, jak na jej miejscu
byłaby Felicity King.
— Bezwstydne dziewczynisko — burknęła Felicity. Wściekła na Małą Baśń, wyładowała
cały gniew na dawno zmarłej Urszuli.
— Ależ nie, kochana Felicity, była tylko zaradną, dzielną dziewczyną. Na jej miejscu
postąpiłabym tak samo.
Kiedy nadszedł upragniony piątek, zaczęła się szykować na bal, nie nękana żadną trwogą.
Do Źródeł mieli jej towarzyszyć wujostwo, którzy po południu przyjechali do nich konno.
Wóz starego Hugona był wówczas jedynym wozem w Carlisle. Należało wyjechać przed
zmierzchem, bo październikowe noce są ciemne, a leśne drogi były bardzo wyboiste.
Urszula włożyła odświętny strój i z przyjemnością przejrzała się w lustrze. Tak, Felicity,
Urszula była próżna, ale teraz też zdarzają się próżne dziewczęta. Zresztą miała ku temu
wszelkie powody. Ubrała się w zielonkawą jedwabną suknię, którą przed rokiem
przywieziono jej z Anglii, a miała ją na sobie tylko raz, na gwiazdkowym balu u gubernatora.
Jedwab był piękny, gruby i szeleszczący. Ślicznie na jego tle wyglądały zarumienione
policzki Urszuli, jej błyszczące oczy i gęste sploty kasztanowych włosów.
Odwróciła się od lustra i nagle usłyszała na dole gniewny głos ojca. Zbladła i wybiegła z
pokoju. Ojciec pędził już po schodach, czerwony z wściekłości. Na dole stała macocha z
bardzo niezadowoloną miną, a w progu Malcolm Ramsay, niezbyt urodziwy sąsiad, który
niezręcznie zalecał się do Urszuli, odkąd dorosła. Urszula go wręcz nienawidziła.
„Urszulo! — wrzasnął stary Hugo. — Chodź tu i powiedz temu łajdakowi, że łże jak pies.
Mówi, że w ostatni poniedziałek spotkałaś się z Robertem MacNairem w bukowym gaju.
Powiedz, że łże!”
Urszula nie była tchórzem. Ze wzgardą spojrzała na biednego Ramsaya.
„Ten podlec jest szpiclem i donosicielem — oświadczyła. — Ale nie kłamie. W
poniedziałek widziałam się z Robertem MacNairem”.
„I śmiesz mi to powiedzieć! — huknął stary Townley. — Wracaj do siebie, dziewczyno.
...
driadaa