01 Grobowy zmysl - Harris Charlaine.pdf

(740 KB) Pobierz
HARRIS CHARLAINE
Grobowy zmysł
Grave Sight
Tłumaczyła: Dominika Schimscheiner
1100838570.001.png
Ta książka jest fikcją literacką. Imiona, postacie,
miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni
autorki lub zostały wykorzystane na potrzeby
zmyślonej fabuły. Wszelkie podobieństwo do
osób żyjących czy martwych, faktów, realnych firm
czy lokalizacji jest całkowicie przypadkowe.
Niemi świadkowie są wszędzie. Z czasem ich pierwotna
postać ulega przemianie, materia przybiera inną formę, aż w
końcu stają się nierozpoznawalni dla swych bliskich i
ukochanych. Zwłoki leżące w rowach, zamknięte w bagażnikach
porzuconych aut, obciążone blokami cementu i zatopione w
jeziorach. Te, których pozbyto się w większym pośpiechu,
spychane są na pobocza autostrad, byle pędzące naprzód życie
mogło przemknąć obok, nie zwalniając biegu.
Czasami śnię, że jestem orłem. Płynę w powietrzu,
dostrzegając szczątki, dowody ich zguby. Wyławiam wzrokiem
człowieka, który wybrał się na polowanie ze swoim wrogiem –
leży tam, pod tym drzewem, w zaroślach. Widzę kości kelnerki
– obsługiwała niewłaściwą osobę i teraz spoczywa tam, pod
zawalonym dachem starej chałupy. Odkrywam, co los zgotował
nastolatkowi, który wypił za dużo w nieodpowiednim
towarzystwie – płytki grób w sośniaku. Dusze tych osób uparcie
czepiają się ziemskich skorup, kiedyś będących ich domem. Nie
przemieniają się w anioły. Ludzie ci za życia nie byli wierzący,
czemu więc po śmierci mieliby stać się aniołami? Nawet
przeciętny człowiek, powszechnie uważany za „dobrego” może
być głupi, skorumpowany czy zawistny.
Gdzieś pośród nich jest także moja siostra, Cameron. W
jakiejś rurze odpływowej albo fundamentach, sprasowane w
przerdzewiałym bagażniku porzuconego samochodu lub
rozwleczone po ściółce leśnej, spoczywa ciało Cameron. Może i
jej duch tkwi przy resztkach doczesnej powłoki, czekając aż
zostaną odkryte, pragnąc, by ktoś poznał jej historię.
Może tego właśnie oczekują wszyscy niemi świadkowie.
Rozdział pierwszy
Szeryf nie był zachwycony moim przyjazdem. Ciekawe,
kto w takim razie wpadł na pomysł, żeby odszukać mnie i
zaprosić do Sarne. Pewnie któryś z tych zakłopotanych cywilów
znajdujących się teraz w jego biurze. Każdy z nich, nieźle
ubrany, dobrze odżywiony, wyraźnie należał do osób nawykłych
do budzenia szacunku samą swą obecnością. Przyjrzałam się im
kolejno. Szeryf, Harvey Branscom, siwy, krótko ostrzyżony
mężczyzna, którego czerwone, poorane zmarszczkami oblicze
przedzielała linia białych wąsów. Miał co najmniej pięćdziesiąt
kilka lat, może więcej. Odziany w obcisły zielonkawy mundur
siedział na obrotowym fotelu za biurkiem. Sprawiał wrażenie
zniesmaczonego całą sytuacją. Drugi mężczyzna był dużo
szczuplejszy i na oko młodszy od niego o jakieś dziesięć lat.
Miał ciemniejsze włosy oraz starannie ogoloną pociągłą twarz.
Paul Edwards – prawnik.
Sprzeczał się właśnie z nieco młodszą od siebie
blondynką. Kobietą, która jasny kolor swych włosów
zawdzięczała zapewne jakiemuś drogiemu styliście, była Sybil
Teague. Wedle informacji zebranych przez mojego brata –
wdowa, dziedziczka fortuny, obejmującej niemal połowę
miasteczka. Obok niej stał Terence Vale, mężczyzna o okrągłej
głowie porośniętej na czubku rzadkimi kosmykami
nieokreślonej barwy. Nosił okulary w drucianych oprawkach, a
na piersi samoprzylepny identyfikator z napisem: „Cześć!
Jestem TERRY, BURMISTRZ”. Zresztą, wpadając do biura, nie
omieszkał głośno oznajmić, że ledwie wyrwał się z magistratu,
bo ma teraz godziny przyjęć petentów.
Skoro więc burmistrzowi i szeryfowi nie w smak była
moja obecność, doszłam do wniosku, że znalazłam się tu za
sprawą Edwardsa lub Teague. Powiodłam wzrokiem od jednego
do drugiego. Teague, zadecydowałam. Założyłam nogę na nogę
i zsunęłam się nieco z siedziska niewygodnego krzesła.
Zakołysałam nogą, obserwując jak czubek mego czarnego
skórzanego mokasyna przybliża się coraz bardziej do ścianki
frontowej biurka. Wykłócali się, jakby nie było mnie w pokoju.
Ciekawe, czy Tolliver słyszy ich w poczekalni.
– To może wy się tu spierajcie, a my tymczasem
pójdziemy do hotelu? – wtrąciłam głośno.
Zamilkli, kierując na mnie spojrzenia.
– Obawiam się, że ściągnęliśmy tu panią na podstawie
mylnych przesłanek – oznajmił Branscom, starając się nadać
głosowi uprzejmy ton, choć jego mina mówiła, że najchętniej
posłałby mnie w diabły. Spoczywające na blacie dłonie zaciskał
w pięści.
– A te mylne przesłanki to...? – Potarłam oczy.
Przyjechałam do Sarne natychmiast po ukończeniu innego
zlecenia i byłam zmęczona.
– Terry wprowadził nas w błąd, referując pani
kwalifikacje.
– W takim razie podyskutujcie sobie, a ja się zdrzemnę –
dałam za wygraną. Wstając, poczułam się niemal jak
matuzalem, a już na pewno ktoś dużo starszy niż
dwudziestoczterolatka. – Czekają na mnie w Ashdown. Wyjadę
zaraz z rana. Wystarczy, że zwrócicie nam koszty podróży.
Przyjechaliśmy z Tulsy. Mój brat poda wam konkretną kwotę.
Nie czekając na ich reakcję, opuściłam biuro Branscoma.
Pokonałam korytarz prowadzący do holu, gdzie znajdowała się
recepcja. Zignorowałam ciekawskie spojrzenie siedzącej za
biurkiem dyspozytorki. Pewnie zanim mnie zobaczyła, jej
zainteresowanie skupiało się na Tolliverze.
Tolliver porzucił starą gazetę, którą przeglądał i podniósł
się z obitego sztuczną skórą fotela. Mój dwudziestosiedmioletni
brat ma włosy tak samo czarne jak ja, ale w jego wąsach czają
się rudawe refleksy.
– Gotowa?
Pewnie wyczuł moją irytację, bo uniósł brwi. Patrzył na
mnie nieco z góry, ale to dlatego, że jest ode mnie przynajmniej
dziesięć centymetrów wyższy – choć i ja, przy wzroście metr
siedemdziesiąt, nie jestem wcale niska. Potrząsnęłam głową na
znak, że opowiem mu wszystko później. Przytrzymał
przeszklone drzwi, puszczając mnie przodem. Chłód nocnego
powietrza przeniknął mnie do szpiku kości. Nie chcąc tracić
czasu na zmianę ustawienia fotela po ostatnim odcinku drogi,
siadłam za kierownicą.
Posterunek policji mieścił się przy placu głównym. Na
środku ryneczku królował wielki budynek sądu. Jego masywna
bryła wskazywała, że został wzniesiony w latach dwudziestych.
Jak w większości budowli z tamtego okresu, we wnętrzu
znajdowały się zapewne wysoko sklepione, wyłożone
marmurem pomieszczenia – zbyt przestronne jak na dzisiejsze
standardy – trudne do ogrzania czy ochłodzenia, choć
niewątpliwie imponujące. Świetnie utrzymany skwer robił
wrażenie nawet o tej porze roku, gdy liście już opadały. Wokół
stały zaparkowane samochody turystów. Na jesieni miasteczko
odwiedzali przeważnie biali turyści, w średnim wieku lub starsi,
w nieodłącznych tenisówkach i wiatrówkach. Spacerowali
niespiesznie, ostrożnie, zatrzymując się obowiązkowo przed
każdym przejściem dla pieszych. Dokładnie w ten sam sposób
jeździli samochodami.
Dwukrotnie okrążyłam plac, zanim udało mi się skręcić
w ulicę prowadzącą do motelu. Miałam wrażenie, że wszystkie
ulice w Sarne prowadzą do rynku. Ścisłe centrum, z mnóstwem
eleganckich sklepików, stanowiło reprezentacyjną część miasta,
nastawioną na masowego konsumenta. Nawet latarnie wokół
placu były malownicze – wygięte, pomalowane na kolor
ciemnej zieleni, przyozdobione akantem z kutego żelaza.
Wzdłuż szerokich, równych chodników, przystosowanych do
jazdy na wózkach inwalidzkich, stały rzędy koszy na śmieci w
kształcie małych domków. Witryny sklepów przy samym placu
ujednolicono stylistycznie – wszystkie miały drewniane fasady z
ozdobnymi szyldami, na których widniały nazwy: Aunt Hattie’s
Ice Cream Parlor, Jeb’s Sita-Spell, Jn. Banks Dry Goods and
General Store, czy Ozark Annie’s Candy. Przed każdym
wejściem stała drewniana ławeczka. Przez okna wystawowe
dało się dojrzeć sprzedawców ubranych w stroje z przełomu
wieków.
Z ryneczku wyjechaliśmy po siedemnastej. W
październiku zmrok zapadał wcześnie; niebo pociemniało już
niemal całkowicie.
Jednak gdy tylko wyjeżdżało się z nastawionego na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin