Karol May - Czarny kapitan.rtf

(549 KB) Pobierz
Czarny kapitan

Karol May

 

 

 

Czarny kapitan

 

 

Tytuł oryginału: Zepter und Hammer I

Tłumaczenie: Zbigniew Jankowski

Cykl: Berło i młot


Cygańska banda

 

Gdzieś wysoko w górach ciągnął się gęsty las. Jednym ze swych rozległych krańców sięgał prawie aż do Fiirstenberg, stolicy księstwa Norlandii. Tam właśnie, sporą część leśnych przestrzeni zajmował ogrodzony zewsząd drewnianą palisadą zwierzyniec. Prawa wstępu do niego nie posiadał nikt prócz leśników. Mimo tego i tak pewnego poranka można tam było spotkać ludzi, których stroje w żaden sposób nie przypominały ani leśnych urzędników, ani tym bardziej tych, którym za kartę wstępu wystarczały przywileje.

Pomiędzy dwoma potężnymi, mającymi zapewne z tysiąc lat dębami, których rozłożyste konary i wielkie grube gałęzie strzelały wysoko w niebo, stał wiekowy, czterokołowy wóz. Szkapa, która go ciągnęła, pasła się nieopodal, skubiąc soczystą trawę wystającą spod mchu i całej reszty leśnego runa. Na pniu jakiegoś drzewa rozpalono ogień, nad którym na rożnie piekl się sarni comber. Obracaniem rożna zajmował się dziesięcioletni chłopiec, którego zadowolona mina świadczyła o tym, że zna się na rzeczy. Odziany był tylko do połowy, czym nie różnił się od innych osób siedzących, bądź leżących wokół ogniska i przypatrujących się przyrządzanej właśnie pieczeni. Wszyscy ludzie posiadali cygańskie rysy, choć ze względu na wyjątkowo skromny przyodziewek wydawać by się mogło, że nie należą do owego wędrującego to tu, to tam plemienia, zajmującego się tak charakterystycznym i intratnym procederem jakim jest kradzież i rabunek.

Na wozie w sposób wskazujący jednoznacznie na „prawdziwą damę”, przykryta starą pościelą siedziała kobieta, będąca z całą pewnością vajdziną, cygańską księżną z rodu Lombardów. Co pewien czas rzucała spojrzenie na chłopca, potem zaś przyglądała się uważnie rumieniącej się coraz bardziej sarniej pieczeni. Czyniła to, pociągając jednocześnie z krótkiej zdezelowanej fajki. Delikatny aromat tytoniu jaki unosił się w powietrzu, musiał wywołać podziw wśród prawdziwych palaczy.

W panującej dokoła ciszy, słychać było dochodzące z oddali przytłumione odgłosy czyjejś rozmowy. Prowadziły ją dwie osoby, które odłączyły się od całego towarzystwa na odległość jakiś stu kroków od cygańskiego wozu.

Jedną z nich była siedemnastoletnia, piękna dziewczyna siedząca na mchu w sposób niedbały, ale pełen godności. Strój jej był bardziej staranny i kompletny niż pozostałych, nie ulegało wątpliwości, że poświęcała mu wiele uwagi. Naprzeciw niej, oparty plecami o drzewo, z rękami splecionymi na piersiach stał młody człowiek. Ludzie, którzy nieświadomie przyjmują taką pozycję, posiadają najczęściej silnie rozwiniętą osobowość. Imponująca postać młodzieńca budziła należyty respekt, a marny przyodziewek nie był w stanie przynieść ujmy mocno i kształtnie zbudowanej sylwetce chłopca. Uważny obserwator mógł być zdziwiony kolorem jego skóry. Nie była ona tak biała jak w przypadku mieszkańców Kaukazu, ani tak brązowa jak u Cyganów. Można ją raczej uznać za szarą, a właściwie za szarą zmieszaną z brązem. Takiego koloru nabiera skóra poddana mocnemu działaniu wiatru, burzy i promieni słonecznych.

Młodzieniec odziany był w krótkie, obszerne spodnie, które z pewnością zakładało się przy jakiejś innej okazji. Spomiędzy nich i spod zbyt ciasnego i podartego w wielu miejscach kaftana, wyglądała znoszona koszula. Na głowie nosił czapkę, której daszek dawno gdzieś się zapodział. Był bez butów, a z rękawów kaftana wyłaniały się nagie muskularne ramiona. Przez jedną z takich dziur widać było ciemny, czarnoczerwony tatuaż. Przedstawiał jakiś herb, jednak poszczególne linie, z których się składał były tak rozciągnięte i wytarte, że czyniły całość słabo czytelną. Można było przypuszczać, że tatuaż został wykonany przed wielu laty. Włosy młodzieńca były intensywnie czarne, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się, tuż przy skórze można było zauważyć znacznie jaśniejszy odcień, taki jaki mają tylko ludzie o jasnych włosach. Niepospolicie wysokie czoło, szaroniebieskie oczy nie wskazywały ani na hinduskie, ani na egipskie pochodzenie. Wszystko razem sprawiało, że młodzieniec wywierał jakieś niezwykłe wrażenie, potęgowane jeszcze spokojem i pewnością z jakimi się poruszał i zachowywał. Jego charakter różnił się bardzo, od owego niespokojnego i zmiennego usposobienia, z jakiego od dawna znani byli Cyganie. Teraz jednak mimo panującej wszędzie ciszy, wydawał się być w stanie głębokiego wzburzenia. Jego twarz płonęła, a oczy pełne były blasku. Wydawało się, że patrzy gdzieś w dal, spojrzeniem na jakie zwykły śmiertelnik nigdy się zdobyć nie potrafi.

Twarz dziewczyny pełna była podziwu, a ton jej głosu, w chwili gdy krzyknęła wyrażał najwyższe uznanie.

 Katombo, duch, który cię przepełnia to coś większego i potężniejszego niż sam tylko dar wróżenia. Czy mogę cię jeszcze o coś spytać?

 Zgoda, niech tak będzie, Lilgo! — odrzekł młodzieniec

 Czy wiesz gdzie zamieszkuje cygańska bogini Bhowannie?

 Na wyspie Nossmdambo, zwanej przez lud chrześcijańskim Madagaskarem

 No tak. Gdzieś wysoko w górach Ambohitsmene znajduje się jej tron, ona sama śpi całymi dniami, ukryta głęboko we wnętrzu góry Bufor, pojawiając się dopiero wieczorem Czy potrafisz ją sobie wyobrazić’? Gdy w wieczornej ciszy, jej głowa błyszczy pośród gwiazd ona sama zaś z pełnym wdzięku uśmiechem kąpie swe nogi w otchłani morskich fal, a gdy nastanie świt uchodzi na Zachód broniąc się przed pocałunkiem dnia Czy mógłbyś mi to opisać w sposób jaki czynią to poeci?

Skinął na to głową, przekonany, że potrafi to uczynić

 Jeśli tylko ty nie umkniesz przed moim pocałunkiem, podobnie jak Bhowannie przed chcącym ją pochwycić dniem.

Dziewczyna zwlekała chwilę z odpowiedzią, po czym odrzekła:

 Będziesz mógł mnie pocałować Katombo! Najpierw jednak chcę usłyszeć wiersz.

Młodzieniec spojrzał marzycielsko przed siebie, uniósł ramiona i zaczął płynnie recytować:

 

Kiedy górą Befour

wieczoru już spowijać zaczynają cienie

wtedy to Matka Natura

przybywa ze swych komnat z głębi ziemi,

w lazurowym diademie, co cały

jaśnieje i skrzy się kryształami

 

W jej ciemnych lokach zakwitają

pieśni, co pełne taksą smaku ziemi

a z niezmierzonej dali krzyża

ogniste iskry w dół nań opadają,

krzyża ogniste iskry w dół nań opadają,

zaś fale ze snu obudzone znów do góry

złote tych gwiazd ofiary odrzucają.

 

I oto nowy dzień już wstaje

by znaleźć tę tysiącooką

co lśniący zaprzęg swój powożąc, z jego rozkazu

przez purpurowe bramy ma przekroczyć

a tam już twarz jego poznając

przepaść daleko gdzieś na zachodzie

 

Dziewczyna przysłuchiwała się jego słowom, z miną kogoś kto zna się na sztuce. Gdy skończył pochyliła głowę wolno w dół.

 Boinjarowie mają wielu poetów, ale żaden z nich nie został obdarzony tak wspaniałym talentem, jak ty Katombo.

Chłopak uśmiechnął się bez przekonania.

 Lilgo, mój lud wychwala mnie i ceni, uznając za swego najlepszego poetę, ale ja jestem gotów oddać całą mą sławę i wszystkie moje zaszczyty, za jedno twoje życzliwe spojrzenie, za jedno twoje dobre słowo. A teraz chciałbym dostać obiecany pocałunek.

Uczynił krok w jej stronę, ale ona zasłoniła się szybko ramionami.

 Zaczekaj przecież jeszcze nie skończyłeś!

 Właśnie, że skończyłem’

 Nieprawda opowiedziałeś tylko o tej Bhowannie, która pojawia się w ciche, łagodne wieczory A przecież, gdy gniewa się na swój lud, to staje się wtedy inna, inna będzie tez i w twojej opowieści Co więc z nią gdy niebo pokrywa się chmurami, morskie fale burzą się i pienią ?

 Dość! — przerwał jej Katombo. — Chcę pocałunku, a nie pouczeń. Posłuchaj więc jeszcze, ale na tym zakończę i wtedy odbiorę zapłatę. Ponieważ mowa tu o tej samej bogini, dlatego ta opowieść powinna być podobna do tamtej.

Zastanowił się, ale tylko przez chwilę, po czym zaczął mówić:

 

Kiedy górą Befour

wieczoru już spowijać mroczne zaczynają cienie

wtedy to Matka Natura

przybywa ze swych komnat z głębi ziemi

by na spalonych pól przestrzeni

zasiać swych cichych pereł rosę.

 

Niebiański anioł gdzieś umyka

wśród chmur co pędzą bezustannie,

cierpieniom swym zostawia ziemię,

od których kwiaty swe łzy ronią gorzkie

a morska kipiel, tam w podwodnych skałach

tak dziko wyje i zawodzi.

 

Lecz oto pęka już poranka złote serce

i budzi ze snu nowy dzień,

ten zaś, całując rubinowych kropel

diamentowy ból, ku niebu

z miłością niesie ojca swego

by tam wypłakać się on mógł.

 

Skończył, po czym zaczął przyglądać się uważnie dziewczynie. Ona zaś spuściła oczy w dół, zakrywając je długimi rzęsami, aby nie można było dostrzec tego, co myśli i czuje.

 Lilgo!

 Katombo!

 Co z moim pocałunkiem?

 Zapomnij o nim.

Podniosła oczy i na wpół zimnym, na wpół litościwym wzrokiem popatrzyła na niego.

 Dlaczego?

 Na co ci on? Nie możesz żyć bez mego pocałunku? Katombo zesztywniał cały, a oczy mu zapłonęły.

 Lilgo, pokochałaś mnie przecież, właśnie mnie. Jesteśmy zaręczeni i wkrótce zostaniesz moją żoną. Chciałaś żeby tak było. Geza, nasz vajda połączy nasze ręce. Jakże często mówiłaś, że beze mnie nie mogłabyś żyć. Również ja piłem radość i szczęście z twych oczu i wolałbym umrzeć, gdyby śmierć mi ciebie zabrała.

 Ależ ja nie umieram.

 Pozwól mi skończyć. Byłbym szczęśliwy mogąc umrzeć wraz z tobą, lecz jeśli miałbym cię stracić w inny sposób, to, to…

 To co?

 To… to i tak kochałbym cię nadał, pamiętając wszakże o tym, że pozostaje mi uczynić coś o czym wie każdy z Boinjarów, któremu odebrano żonę bądź narzeczoną.

 Cóż to takiego?

 Zemsta!

 Zemsta? Katombo, ty i zemsta? Czy zdarzyło się kiedykolwiek, żeby nasz łagodny Katombo rozdeptał choćby robaczka? Czy uczynił komuś ze swoich, choćby jeden jedyny raz, coś co chrześcijanie nazywają oszustwem, bądź kradzieżą? Masz w sobie duszę poety, ale żaden z ciebie mężczyzna. Mówisz o zemście Boinjarów, a każdego miesiąca musisz swą skórę i włosy farbować na ciemno. Czy ty jesteś chociaż prawdziwym Cyganem?

 Co więc decyduje o tym, że się jest Cyganem, krótka chwila narodzin, czy drugie lata życia? To właśnie vajda znalazł mnie w lesie, nikt jednak nie zna moich rodziców, w jego rodzinie byłem przez cały czas, Geza nazwał mnie swym synem i stąd się to wzięło, że mówię o sobie, iż jestem Cyganem. Daj mi więc teraz całusa zgodnie ze swą obietnicą.

 Dobrze, weź go sobie!

Powiedziała te słowa zimno i obojętnie Czoło młodzieńca spochmurniało, walczył z ogarniającym go gniewem, a głos drżał mu lekko, kiedy mówił do dziewczyny.

 Zatrzymaj go sobie w takim razie’ Ale nie zapomnij nigdy o tym, że twoje usta należą do mnie, w przeciwnym bowiem razie musiałbym ci udowodnić, że pomimo mojej białej skóry, jestem prawdziwym Boinjarem.

Słowa te zabrzmiały jak groźba, a oczy młodzieńca stały się wilgotne. Dziewczyna dostrzegła to, wspięła się na palce i zarzuciła mu ramiona na szyję.

 Przebacz mi — poprosiła, całując go — Przecież wiesz, że cię kocham, Katombo.

Stanęła na ziemi. On ją objął ramieniem i szepnął:

 A więc to prawda? Powiedz mi to jeszcze raz, Lilgo!

 Nie mogę, Katombo.

 Dlaczego nie możesz?

Spojrzała nań, a w jej oczach była nieśmiałość i prośba o przebaczenie.

 Kiedyś poznasz prawdę, chcę jednak abyś wiedział, że nigdy nie przestanę cię kochać.

 Wiem o tym, ale przecież od wielu dni twoje serce milczy, a twarz masz nieprzeniknioną, chociaż czasem twoje oczy błyszczą niczym gwiazdy, którym słońce dodało swego blasku Lilgo, zostań moją, abym już nigdy nie musiał cię opuszczać!

Gdy mówił te słowa, jego szczerą twarz ścisnęło coś nagle jakby jakiś strach. Coś zaszeleściło w pobliskich zaroślach i czyjś donośny głos wydał rozkaz:

 Bierz go, Pluto!

Ogromny myśliwski pies wyskoczył zza krzaka i rzucił się z tyłu na Katombo.

Pies złapał Cygana za kark i powalił go na ziemię zanim ten zdążył pomyśleć o jakiejkolwiek obronie.

 Trzymaj!

W chwili gdy padło to słowo, ukazał się mężczyzna, do którego należał pies. Był to młody człowiek, w wieku tamtych dwojga. Nosił na sobie myśliwskie ubranie o wojskowym kroju, ale nawet i bez tego cała jego postać i zachowanie, pozwalały rozpoznać w nim oficera.

Lilga była całym tym zajściem tak przerażona, że twarz jej pokrył płomienny rumieniec.

Obcy podszedł do mej i złapał ją za rękę.

 Kim jest ten młodzik, który ośmielił się ciebie obejmować? — wrzasnął na nią.

 To Katombo.

 Katombo? Możliwe, że to jego imię, ale ono nic mi nie mówi!

 To jest mój brat, — odrzekła dziewczyna jąkając się.

 Twój brat? To wszystko? — spytał nieznajomy, po czym spojrzał ponuro na lezącego na ziemi Katombo.

 Wszystko.

 Ach tak! Więc to brat obejmuje i całuje w taki sposób?

Dziewczyna umilkła wyraźnie zmieszana. Mężczyzna chwycił ją i mimo, że się opierała przyciągnął ją do siebie.

 Jeśli on rzeczywiście jest tylko twoim bratem, to może widzieć to co robię.

Zbliżył swe usta do jej warg, ale nie zdążył wykonać pocałunku, gdyż nagły skowyt psa zmusił go do spojrzenia w tamtą stronę. Mimo niebezpieczeństwa jakie niósł taki plan, Katombo błyskawicznym ruchem obu rąk uderzył stojącego nad nim psa w szyję i tak mocno ścisnął go za gardło, że ten padł bezwładnie na ziemię.

 Człowieku jak śmiesz! — ryknął myśliwy sięgając po sztucer. — Zostaw psa w spokoju, gdyż w przeciwnym razie zastrzelę cię!

Katombo leżał ciągle na ziemi i śmiał się.

 Zostawić psa w spokoju, dobre sobie, żeby mnie rozszarpał? Jesteś nadzwyczaj mądrym człowiekiem.

Lewą ręką trzymając mocno psa, prawą wyciągnął swój nóż i wbił jego ostrze aż po nasadę, między żebra zwierzęcia.

 Giń i ty! — krzyknął z wściekłością myśliwy, podnosząc strzelbę do oka.

Strzał padł w sekundzie, lecz młodzieniec równocześnie rzucił się w bok. Kula przeleciała tuż obok jego głowy i wbiła się w ziemię. Katombo zerwał się błyskawicznie na nogi, skoczył na przeciwnika, powalił go, po czym wymierzył weń ostrze noża.

 Ty umrzesz, nie ja!

Cios niechybnie okazałby się śmiertelny, gdyby nie Lilga, która złapała wysoko uniesione ramię i jakimś nadludzkim wysiłkiem przy trzymała je.

 Nie czyń mu nic złego, Katombo, on jest hrabią!

 Może być nawet księciem. Dlaczego nie powiedziałaś tego samego wcześniej kiedy on chciał mnie zabić?

Próbował wyswobodzić swe ramię z jej rąk, tymczasem drugim przyciskał mocno do ziemi wijącego się pod nim napastnika. Już chciał spełnić swą groźbę, gdy pojawiła się kolejna, dużo groźniejsza przeszkoda.

 Stać! — zabrzmiało głośno i kategorycznie od strony, gdzie znajdowało się cygańskie obozowisko.

To był Geza, który usłyszawszy strzał, przybiegł natychmiast ze swymi ludźmi. Rzuciwszy okiem na to co się dzieje i z udanym przerażeniem załamał ręce.

 O pan hrabia! Nasz najjaśniejszy, dobry, piękny, wytworny pan, który pozwolił nam rozbić obóz w zwierzyńcu i do tego zjeść takie mnóstwo zwierzyny. Czyś ty oszalał Katombo? Puść go zaraz!

Cygan posłuchał i podniósł się, noża jednak nie schował. Także myśliwy dźwignął się z ziemi, czerwony ze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin