Karol May - Grobowiec w lesie.rtf

(494 KB) Pobierz
Grobowiec w lesie

Karol May

 

 

 

Grobowiec w lesie

 

Tytuł oryginału Der Spion von Ortry I

Tłumaczenie: Ewa Kowynia


Czarodziej Abu Hassan

 

Za czasów Napoleona III Metz był siedzibą jednej z dwudziestu dywizji stacjonujących w kraju i razem z dywizjami rozmieszczonymi w Strasburgu, Besancon i Chalons–sur–Marne podlegał komendanturze Wschód, której kwatera główna znajdowała się w Nancy.

Metzbył prawdziwie niemieckim miastem, bo kiedy Lotar Młodszy dzielił swoje włości miasto przypadło w udziale Ludwikowi Niemieckiemu, a więc weszło w skład Cesarstwa Niemieckiego. Na skutek wytężonych zabiegów udało się Francuzom objąć miasto najpierw swoim protektoratem, a później na mocy Pokoju Westfalskiego przejąć całkowitą władzę nad tą ważną twierdzą.

Jeden z największych pensjonatów w Metzu, hotel l’Europe znajdował się w najpiękniejszej części miasta, blisko kolei. W hotelu tym lubili zatrzymywać się ludzie z wyższych sfer, ponieważ znajdowali tu wszystko, co zaspokajało ich wybredne gusta.

Wiosną 1870 roku hotel zaszczyciło szczególnie wielu wysoko postawionych gości. W mieście kwitło niezwykle barwne życie żołnierskie. Oficerowie wysokiej rangi przyjeżdżali i odjeżdżali, nie wiadomo skąd, dokąd i dlaczego. I chociaż zazwyczaj występowali po cywilnemu, to zarówno właściciel jak i obsługa hotelu 1’Europe, mieli wystarczająco dużo zmysłu obserwacyjnego, żeby rozpoznać, że mają do czynienia z wpływowymi ludźmi armii, których obecność kazała przypuszczać, że szykuje się coś niezwykle ważnego.

Od kilku dni w najlepszych pokojach hotelu zamieszkiwał pewien starszy pan. Miał z sobą kilku służących, a z jego kufrów nie usunięto jeszcze oznaczeń kolejowych, na których widniały nazwy takich miast, jak Paryż i Nancy. Starszy pan przybył więc do Metzu ze stolicy, odwiedziwszy najpierw główną kwaterę komendantury. Okoliczność ta spowodowała całą lawinę najróżniejszych spekulacji i domysłów. Nazywał się po prostu Macon, ale jeden z kelnerów, który pracował w kawiarni w Luwrze twierdził, że zna tego jegomościa i że to nie kto inny jak hrabia Mes Rallion, faworyt cesarza.

Kto wie, czy ów kelner nie miał racji, ponieważ przy bliższej obserwacji okazało się, że pan Macon składa częste wizyty dowódcy dywizji, komendantowi twierdzy i innym wysoko postawionym osobistościom, a ci traktują go w sposób nie pozostawiający wątpliwości co do jego rangi.

Wczoraj wieczór rozkazał służącym, żeby poczynili przygotowania do podróży, ponieważ zamierza udać się do Thionville pociągiem, odjeżdżającym z Metzu o godzinie jedenastej, żeby około południa znaleźć się już na miejscu.

Już o dziewiątej pojawił się jakiś młody człowiek o wyglądzie oficera i poprosił o zaanonosowanie go panu Macon. Pytany o nazwisko podał swoją wizytówkę, na której widniało: Bernard Caligny, dowódca szwadronu. Ten Caligny był więc oficerem kawalerii, rotmistrzem. Został zaanonsowany i natychmiast przyjęty. Pan Macon przyjął go niezwykle uprzejmie, poczęstował cygarem i rzecz dziwna, dalej rozmowa potoczyła się niemal identycznie jak niegdyś w Simmern pomiędzy generałem i porucznikiem von Greifenklau.

 W kwaterze pańskiego przełożonego widziałem krajobraz namalowany podobno pańską ręką, rotmistrzu? — spytał Macon.

 To tylko taka mała wprawka.

 Wprawka, która jednak świadczy o sporych umiejętnościach. Sądzę, że nie przyszłoby panu trudno wcielić się w postać pejzażysty.

 Myślę, żenię.

 Miło to słyszeć. Czy pan mnie zna, rotmistrzu?

Oficer uśmiechnął się.

 Dzisiaj mam przyjemność rozmawiać z panem Macon.

 A w innych okolicznościach? Jakiej by pan udzielił odpowiedzi?

 Wtedy miałbym zaszczyt rozmawiać z hrabią Julesem de Rallion — odparł oficer z ukłonem. — Dobrze, widzę, że mnie pan zna. Sporo o panu słyszałem. Przełożeni są z pana zadowoleni i dlatego zamierzam dać panu sposobność do wyróżnienia się.

 Wykorzystam tę okazję, żeby panu udowodnić, że moim pragnieniem jest przysłużyć się mojemu krajowi!

 Wspaniale! Dowiedziałem się, że włada pan niemieckim?

 Tak, urodziłem się przecież w okolicach Strasburga.

 Czy byłby pan w stanie uchodzić w Berlinie za Niemca?

 Mam nadzieję. Musiałbym tylko móc legitymować się niemieckimi dokumentami.

 Zostanie pan zaopatrzony we wszystko, co potrzebne. Proszę posłuchać, co mam panu do powiedzenia!

Hrabia zapalił nowe cygaro. Jego wychudła twarz nabrała przebiegłego wyrazu.

 Okoliczności zmuszają nas do rozpoczęcia myślenia o wojnie z Niemcami. Walka pomiędzy Niemcami i Austrią dowiodła w wystarczającym stopniu, jak rozważnie działa dowództwo pruskiej armii. Należy przypuszczać, że Prusy odgadły nasze zamiary, a co za tym idzie poczyniły już pewne przygotowania. Musimy dowiedzieć się czy nasi wrogowie nas przejrzeli i jakie kroki zamierzają podjąć przeciwko nam. Rozumie mnie pan?

 Doskonale, panie hrabio!

 Rzecz jasna, tak delikatnego zadania nie możemy powierzyć oficjalnej dyplomacji. Potrzebujemy osoby, która byłaby zdolna przeprowadzić podobne śledztwo. Musi to być człowiek, który oprócz niezbędnych umiejętności wojskowych posiada dość inteligencji, żeby przechytrzyć wroga. Wyślemy go do Berlina, oczywiście zaopatrzonego w odpowiednie dokumenty i listy polecające. Dostanie instrukcje, jak ma się zachowywać i pieniądze, po pierwsze na własne wydatki, a po wtóre na różne nieprzewidziane okoliczności. Jego zadanie nie będzie łatwe, lecz zostanie za nie odpowiednio wynagrodzony. I to pana właśnie, rotmistrzu, polecono mi do wykonania tego zadania.

 Podejmę się go z radością i nie zaniedbam niczego.

 Takiej właśnie odpowiedzi oczekiwałem. Czy był pan już w Berlinie?

 Jeszcze nie.

 To dobrze, bo nie narazi się pan na niebezpieczeństwo, że ktoś pana rozpozna. O jedenastej wyjeżdżam do Thionville. Czy zdąży pan do tego czasu przygotować się do podróży?

 Żołnierz musi być stale gotowy do wymarszu.

 Świetnie! Będzie mi pan towarzyszył. Tu niedaleko jest miejsce, do którego udaję się na tajną inspekcję i od tego, co tam zastanę uzależniam dalsze instrukcje dla pana. Zabierze nam to najwyżej dwa dni, a potem pojedzie pan do Berlina. Całe swoje zainteresowanie powinien pan tam skupić na sztabie generalnym, w związku z czym już teraz dam panu pewien adres, który na pewno się przyda.

Wyjął z kieszeni notatnik, przekartkował kilka stron, po czym mówił dalej:

 Jest tam mianowicie pewien oficer, niezwykle sprawny i pomimo swojej młodości bardzo dobry strateg, który nawet w swoim prywatnym mieszkaniu zajmuje się niesłychanie ważnymi pracami. Gdyby się panu udało zaskarbić sobie jego przyjaźń, to może nadarzyłaby się możliwość, żeby pan po kryjomu rzucił okiem na to co robi. Zręcznie poprowadzona rozmowa mogłaby panu wiele zdradzić, nawet rzeczy, o których nigdy panu otwarcie nie powie. Kilka butelek wina we właściwej chwili potrafi sporo zdziałać. Ponadto oficer ten ma krewnych i być może uda się panu zdobyć ich zaufanie. Nie wdając się w szczegóły chciałem tylko dać do zrozumienia, że mądry człowiek musi umieć posłużyć się wszelkimi dostępnymi środkami. Mam szczególny powód, żeby kazać panu śledzić i wybadać akurat tego oficera. — Powtarzam, że uczynię, co w mojej mocy — odparł rotmistrz. — Czy mogę prosić o nazwisko tego oficera?

 Jest porucznikiem. Nazywa się Richard von Greifenklau. Niestety nie mogę powiedzieć, gdzie znajduje się jego prywatne mieszkanie, ale myślę, że dowiedzenie się tego nie powinno sprawić panu trudności. Natomiast wiem coś, co się panu może przydać. Ma dziadka, weterana z tak zwanej wojny wyzwoleńczej, który służył najpierw pod dowództwem tego zdrajcy Lutzowa, a następnie pod dowództwem Blüchera i został ciężko ranny w bitwie pod Waterloo. Jeszcze dziś ten starzec z zapałem opowiada o swoich wyprawach. Na pewno pan wie, że z łatwością można zdobyć przychylność takich ludzi, jeśli tylko uwierzą, że zarazili słuchacza swoim zapałem. To wszystko, co mogę panu teraz powiedzieć. Niedługo otrzyma pan bardziej szczegółowe rozkazy. Czy ma pan jakieś stosowne ubranie? Takie, jakie zwykli nosić artyści?

 Postaram się o coś odpowiedniego.

 A sztalugi?

Rotmistrz nie mógł powstrzymać rozbawienia.

 Wożenie ze sobą sztalug stąd do Berlina byłoby kłopotliwe. I zbyteczne. Wystarczy, że ubiorę się jak artysta i zabiorę ze sobą sporą teczkę z rysunkami i już będę wyglądał na malarza. A sztalugi kupię sobie w Berlinie.

 To już zależy od pana. A teraz proszę jak najszybciej przygotować się do podróży. Będę oczekiwał pana kwadrans przed jedenastą. Adieu!

Podniósł się i podał młodzieńcowi rękę. Rotmistrz przyjął ją jak ktoś, kto doznaje ogromnego zaszczytu, po czym oddalił się oddawszy panu Macon tak uniżony ukłon, jakby żegnał się z samym księciem. Wiedział, że faworyt cesarza posiada na dworze więcej wpływu niż niejeden minister, który wyobraża sobie, że posiada jakąś władzę.

Gdy tuż przed jedenastą zajechał na stację pociąg do Thionville pan Macon wsiadł do przedziału drugiej klasy, a wraz z nim młody człowiek ubrany w wąskie, szare spodnie, eleganckie lakierki, aksamitną kurtkę, kapelusz z szerokim rondem i rękawiczki. Pod pachą dźwigał wielką teczkę i nikt nie mógł mieć co do tego wątpliwości, że ma przed sobą artystę malarza.

Gdy wysiedli w Thionville na peronie stał stary kapitan z zamku Ortry, żeby powitać czcigodnych gości. Pan Macon, który tutaj na powrót stał się hrabią Rallion, poklepał starego poufale po ramieniu.

 A więc, kapitanie, widzę, że otrzymał pan moją depeszę.

 Przed dwiema godzinami i pośpieszyłem, żeby pana przywitać.

 Przedstawiam panu rotmistrza Celigny, który w charakterze artysty malarza udaje się do Berlina. W jakiej, sprawie, tego nie muszę chyba wyjaśniać takiej chytrej sztuce jak pan.

Staremu zajaśniały oczy i skinął poufale młodemu oficerowi:

 Niech się pan dobrze sprawi, żeby ci Prusacy dostali wreszcie zapłatę, na jaką od dawna zasługują.

 Jestem przekonany, że kapitan dołoży wszelkich starań, — zapewnił hrabia w imieniu oficera. — Ma pan tu jakiś powóz?

 Nawet dwa. Ten drugi dla pańskiej służby.

 Dobrze. Ruszajmy więc.

Wkrótce dwa powozy potoczyły się po drodze wiodącej z Thionville do Ortry. Minęli właśnie pierwszą wioskę, gdy nagle przed sobą spostrzegli dziwacznie odzianego człowieka wędrującego drogą. Miał na sobie szerokie, orientalne spodnie związane pod kolanami tasiemką, a na bosych stopach sandały. Ponieważ nie miał nawet pończoch, widać było jego chude, brązowe łydki. Tułów okrywała mu czerwona kurtka obszyta galonami. Wokół pasa zawiązany miał stary, niebieski szal, w którym tkwiły różne dziwne przedmioty, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć. Spod rozpiętej kurtki wyzierała koszula, która przed laty z pewnością była biała, a na głowie obcego tkwił fez. Z ramienia zwisał mu duży skórzany worek, którego zawartość ciągle się ruszała. Najwyraźniej człowiek ów niósł w worku jakieś żywe stworzenia. Jego twarz zdawała się składać jedynie z potężnej brody, brązowego szpiczastego nosa i dwojga oczu ukrytych pod ciężkimi powiekami.

Gdy powozy zrównały się z wędrowcem, ten zatrzymał się. Z wolna uniósł powieki i obojętnie popatrzył na pasażerów, lecz nagle, gdy tylko jego wzrok padł na mężczyzn siedzących w pierwszym powozie, ożywił się. Oczy rozjarzyły mu się niczym węgielki, lecz w następnej chwili obcy opanował się już. Oparł się o drzewo rosnące przy drodze, a kiedy powóz go mijał wydal przeciągły, cichy syk.

W tej samej chwili konie stanęły dęba i nic nie pomogły wysiłki stangreta, za nic nie chciały ruszyć do przodu. Stangret smagał je batem, cmokał, przemawiał do nich czule, wszystko na próżno. Wędrowiec utkwił wzrok w starym kapitanie, który wygrażał mu pięścią.

 Człowieku, nie widzisz, że płoszysz konie? Wynoś się stąd!

 Płoszę? — spytał wędrowiec głębokim głosem. — Jeszcze żaden koń się mnie nie bał, natomiast wszystkie konie słuchają moich rozkazów. Do kogo należy ten powóz?

 Co cię to obchodzi, włóczęgo? Powtarzam, wynoś się stąd, bo każę cię przepędzić batem!

 Nie boję się — odrzekł spokojnie obcy. — Gdy się dowiem, do kogo należą te powozy uspokoję konie i będziecie mogli odjechać.

Stary kapitan wzruszył pogardliwie ramionami i rozkazał stangretowi ruszać, ale niestety, konie nie chciały słuchać.

 Nie da się, łaskawy panie — odpowiedział — Chyba diabeł je opętał, albo ten włóczykij potrafi czarować. Jeszcze złamią dyszel.

Do tej pory hrabia przypatrywał się spokojnie całemu zajściu. Teraz jednak odwrócił się do drugiego powozu, w którym siedzieli jego służący:

 Zabierzcie stąd tego człowieka, żeby konie go nie widziały!

Służący wysiedli i z groźnymi minami podeszli do obcego. Kazali mu zmykać, a gdy ich nie posłuchał, zaczęli napierać. Jednak w momencie cofnęli się z przerażeniem, obcy otwarł odrobinę swój worek, z którego wystrzeliły trzy węże. Oplótłszy cielskiem długą, nagą szyję swojego pana z błyskawiczną szybkością ruszały dookoła głowami, jakby chciały bronić go przed napaścią. Były to jadowite żmije podobnych do indyjskich okularników. Służący odskoczyli i nie mieli odwagi zbliżyć się do niego ponownie.

A ten podniósł rękę i zaczął czule gładzić swoich obrońców.

 Kto chce ze mną walczyć niech podejdzie! Słuchają mnie wszystkie zwierzęta leśne i polne, rumaki także zrobią, co każę. Nie opuszczą tego miejsca dopóki im na to nie pozwolę. Do kogo należą te zaprzęgi?

Panowie siedzący w pierwszym powozie ani rusz nie mogli zdobyć się na odpowiedź nie naraziwszy na szwank swojej godności, ale pojęli, że nie mogą mu nic zrobić.

Z kłopotu wybawił ich stangret.

 Zaprzęgi należą do pana na zamku Ortry — zawołał.

 Ortry? — powtórzył poskramiacz węży. — Dobrze. Możecie jechać.

Wydal dziwnie brzmiący syk, a wtedy konie natychmiast ruszyły z miejsca i pognały galopem przed siebie, stangret musiał się sporo namęczyć, aby je jakoś okiełznać. Wędrowiec patrzył za odjeżdżającymi dopóki nie zniknęli mu z oczu, a wtedy zwrócił twarz na wschód. Rozwarł szeroko oczy i ze skrzyżowanymi na piersi ramionami uklęknął na ziemi.

 Allah HAllah! Twoje imię jest jedyne, i niezmierzona jest twoja potęga. Bądź pochwalony, że spotkałem, tego rabusia, mordercę naszego plemienia! Bądź pochwalony, że znalazłem pierwszy ślad Liamy, córki naszych namiotów, żony mojego brata Saadiego. Przysięgam ci i wszystkim kalifom, że ją uwolnię, a jeżeli nie żyje, pomszczę ją, jak nie było pomszczone jeszcze żadne dziecko pustyni!

Do Francuzów mówił dialektem południowej Francji, lecz teraz modlił się po arabsku. Klęcząc na ziemi w otoczeniu węży sprawiał niezwykłe wrażenie.

Podniósł się, umieścił węże w worku i pomaszerował przed siebie tą samą drogą, którą przed chwilą podróżował kapitan ze swoimi gośćmi. W najbliższej wsi zaszedł do gospody, w której zastał jedynie starego szynkarza, przyglądającego się mu ciekawie.

 Pan nie pochodzi chyba z północnej Francji? — zagaił.

 Nie — brzmiała odpowiedź. — Urodziłem się w skwarze Południa.

 Co pan tu porabia? Handluje pan czymś?

 Nazywają mnie Abu Hassan. Jestem czarodziejem. Zgłębiłem tajemnice duchów i zniewoliłem wszystkie stworzenia.

 Oho, hochsztapler — uśmiechnął się gospodarz. — Gdzie pan chce pokazać swoje sztuczki?

 W Ortry.

 Chyba nie zrobi pan tam dobrego interesu!

 Jak to?

 Do robotników, którzy być może życzyliby sobie takiej rozrywki nie dopuszczą nikogo obcego, a w zamku mieszkają ludzie, którzy widzieli o wiele więcej, niż pańskie sztuczki.

 Abu Hassan potrafi więcej niż inni. Kto mieszka w zamku? — Baron de Sainte–Marie.

Obcy potrząsnął głową, jak gdyby nie zadowoliła go ta odpowiedź.

 I kto jeszcze?

 Jego żona i dwoje dzieci.

 Ile lat ma ten baron?

 Około pięćdziesięciu.

Abu Hassan znów potrząsnął głową.

 A czy nie mieszka z nimi taki człowiek z wielkimi, siwymi wąsami?

 Tak, to jego ojciec.

 Jak się nazywa?

 Właściwie należałoby przypuszczać, że też nazywa się de Sainte–Marie, ale tak nie jest, bo nazywa się Richemonte. Najprawdopodobniej jego syn otrzymał ten tytuł od cesarza.

Abu Hassan słuchał uważnie, dokładał wszelkich starań, żeby jego pytania brzmiały całkiem obojętnie.

 Czy ten stary nie był kiedyś żołnierzem?

 Tak, walczył u boku wielkiego cesarza, a podobno był też u Kabylów.

 Miał żonę?

 Chyba tak, skoro baron jest jego synem. Nie znałem jej, bo mieszkają tu dopiero od kilku lat.

 A baron, czy jest żonaty?

 Tak.

 Z cudzoziemką?

 Nie, z Francuzką. Skąd panu przyszło do głowy podobne pytanie?

 Czy nigdy nie słyszał pan o kobiecie, która nazywała się Liama?

 Liama? Tak! To była pierwsza żona barona. Jej grób znajduje się głęboko w lesie koło wieży duchów. Żyje jeszcze jej córka.

Oczy obcego zapłonęły pod powiekami, lecz już w następnej chwili spytał całkiem spokojnie:

 Zostawiła córkę? Jak ma na imię?

 Marion.

 I nigdy nie nazywała się inaczej?

 A dlaczego miałaby się nazywać inaczej? Zadaje pan dziwaczne pytania.

Jeszcze długo gawędzili i Hassan dowiedział się wszystkiego, co gospodarz wiedział o Ortry i jego mieszkańcach. Usłyszał też, że duch Liamy pojawia się przy starej wieży. Wreszcie obcy opuścił gospodę. Gdy znalazł się sam na drodze potrząsnął głową i w swoim ojczystym języku zaczął mruczeć do siebie:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin