Brown Sandra - Zazdrość.doc

(1033 KB) Pobierz

Sandra Brown

ZAZDROŚĆ

Z angielskiego przełożyła Maciejka Mazan

Tytuł oryginału ENVY

Projekt okładki Michat Sosnowski

Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka

Redakcja Krystyna Mazurkiewicz

Redakcja techniczna Lidia Lamparska

Korekta Maciej Korbasiński Dorota Malinowska


Zazdrość, Prolog

Key West, Floryda, 1988 r.

 

Sardynki i krakersy. Filary jego jadłospisu. Plus kawał cuchnącego sera, koszerne kiszone ogóreczki i oto, szanowni państwo, cztery podstawowe grupy żywności, czego chcieć więcej. Życie jak w Madrycie.

Tak przedstawiała się niezachwiana opinia Hatcha Walkera, którego spalona słońcem, wychłostana wiatrem twarz nie raziłaby tylko między maszkaronami z Notre-Dame. Kiedy przeżuwał kolacyjkę, jego zmrużone oczy, przywykłe do porywistych szkwałów, spoglądały na horyzont. Wypatrywał błyskawic, zwiastujących zbliżającą się burzę. Tu, na lądzie, na razie nic nie zapowiadało nawałnicy, ale czuto się ją w powietrzu, rosnącą w silę, wysysającą wilgoć z wody, by oddać ją ziemi w postaci siekących strug ulewnego deszczu.

To później. Teraz na bezchmurnym niebie nad przystanią wisiał sierp księżyca. Gwiazdy rzucały wyzwanie neonom. Ale Hatch nie dał się nabrać. Wyczuwał w kościach zbliżającą się zmianę pogody jeszcze przed barometrem. Czuł zapach burzy, zanim pierwszy mocniejszy podmuch wiatru wydął żagle. Jego prognozy pogody były prawie zawsze trafione. Przed świtem spadnie deszcz.

Zmiażdżył ogórka w pożółkłych od nikotyny zębach; z satysfakcją posmakował pachnącego czosnkiem kwasu, który zagryzł kęsem sera. Lepiej być nie może. Nigdy nie rozumiał gości wydających tygodniową pensję na posiłek, który nie nasyciłby kanarka, podczas gdy mogliby zjeść równie dobrze – a na jego rozum dużo lepiej – za półtora dolca. Najwyżej.

Oczywiście, nie płaci się za samo żarcie. Trzeba jeszcze bulnąć za utrzymanie parkingowych i za te wykrochmalone białe obrusy, za kelnerów z kolczykami w uszach, sztywnych jakby kij połknęli, i obrażających się, jeśli człowiek poprosi ich o dodatkową porcję chleba. I za wymyślną francuską nazwę ryby, która normalnie nazywałaby się daniem dnia. Widywał już takie pretensjonalne knajpy w portach całego świata. Kilka zalęgło się nawet tutaj, w Key West, i z tych kpił najbardziej.

W weekendowe noce ulice były względnie spokojne. Sezon turystyczny dobiegał końca. Dziękujmy Panu za małe łaski, pomyślał, siorbnął pepsi z puszki i parsknął z pogardą na myśl o turystach w ogóle, a o tych, którzy zwalili się do Key West, w szczególności. Co roku zlatywali się tysiącami, wysmarowani kremami do opalania, śmierdzącymi jak małpie rzygi, obwieszeni aparatami fotograficznymi i kamerami, wlokąc za sobą jęczące dzieci, które wolałyby pojechać do Orlando i radować się stworzonymi przez człowieka cudami Disneylandu, zamiast podziwiać jedne z najbardziej oszałamiających zachodów słońca na tej planecie.

Hatch mógł tylko gardzić tymi idiotami, którzy przez pięćdziesiąt tygodni w roku pracują na wczesną wieńcówkę, a przez dwa pozostałe wysilają się dwa razy bardziej, żeby się dobrze zabawić. A jeszcze bardziej zadziwiające było to, że za ten przywilej byli gotowi zastawić te swoje białe, miękkie tyłki.

Niestety, zależał od nich. Poważny dylemat moralny. Gardził tą turystyczną stonką, ale nie mógł bez niej zarobić na życie. Do jego sklepiku trafiała część pieniędzy, które wczasowicze wydawali w mieście podczas swego hałaśliwego pobyłu. Wyposażał ich w akcesoria do nurkowania, wypożyczał łodzie, zabierał na otwarte morze na połów ryb, skąd wracali ze zdjęciami, na których ich spalone słońcem, uśmiechnięte gębule sąsiadowały ze szlachetnymi rybami, prawdopodobnie bardziej upokorzonymi tym towarzystwem niż faktem, że dały się złapać.

Dziś interesy nie szły najlepiej, ale za to mógł odetchnąć. Ulga, można powiedzieć. Taka cisza nie jest zła. Zwłaszcza na dłuższą metę. W porównaniu z życiem na statkach handlowych, których kajuty są hałaśliwe i ciasne, a prywatność nie istnieje. Miał już tego po dziurki w nosie, piękne dzięki. Nie ma większego miłośnika samotności i ciszy niż Hatch Walker.

Wody zatoki były spokojne jak jezioro. Przybrzeżne latarnie odbijały się w tafli, niezmąconej ani jedną zmarszczką. Od czasu do czasu rozlegało się skrzypienie masztu albo telefon, dzwoniący na którymś jachcie. Czasem od strony przybrzeżnych klubów nocnych napływało parę nut, rytm perkusji. No i ten nieustanny szum samochodów. Poza tym było cicho i choć z finansowego punktu widzenia oznaczało to chudy tydzień, Hatch był zadowolony.

Dziś mógł zamknąć wypożyczalnię i wcześniej pójść do domu, ale jedna z jego łódek jeszcze nie wróciła. Ośmiometrowa, wypożyczył ją jakimś dzieciakom, jeśli tych dwudziestoparolatków można nazwać dziećmi. W porównaniu z nim na pewno. Dwaj mężczyźni, jedna kobieta. Według niego mieszanka wybuchowa, w każdych okolicznościach.

Dzieciaki były opalone i szczupłe, atrakcyjne i pewne siebie do granic zarozumiałości. Hatch podejrzewał, że pewnie nie przepracowali uczciwie ani jednego dnia w życiu. Byli tutejsi, albo przynajmniej tu zadomowieni. Czasem ich widywał. Weszli na pokład tuż przed zachodem słońca, już nieźle naprani, mieli ze sobą parę skrzynek z lodem. Ciężkie jak kamienie, sądząc z tego, jak się pod nimi uginali. Duża szansa, że mieli w nich gorzałę. Za to nie mieli wędek. Wypłynęli w morze na parę godzin pijaństwa i rozpusty, albo nie nazywał się Hatch Walker. Nawet się zastanawiał, czy w ogóle wypożyczyć im łódkę, ale pomyślał o prawie pustej kasie i uznał, że nie są jednak pijani w trupa.

Surowo przykazał im nie pić podczas nawigacji. Uśmiechnęli się fałszywie jak handlarze brylantów i zapewnili, że ani im to w głowie. Jeden skłonił się w pas, ledwie hamując śmiech z tego, co musiało mu się wydawać kazaniem starego pierdziela. Drugi zasalutował służbiście i zawołał: „Aj, aj, kapitanie!”.

Hatch pomógł młodej kobiecie wsiąść na pokład. Miał nadzieję jak jasna cholera, że dziewczyna wie, w co się pakuje. Chyba wiedziała. Ją także widywał. Wiele razy. Z tłumami mężczyzn. Przepaska na oko zakrywałaby więcej ciała niż jej majteczki bikini, a Hatch byłby niegodny miana mężczyzny, gdyby nie zauważył, że mogłaby sobie nie zawracać głowy noszeniem biustonosza.

Zresztą nie nosiła go długo.

Jeszcze nie wypłynęli z przystani, kiedy jeden z nich zerwał go z niej i pomachał nim nad głową jak sztandarem. Jej wysiłki, by go odzyskać, przerodziły się w zabawę pełną łaskotek i chichotów.

Hatch odprowadził ich wzrokiem, pokręcił głową i pomyślał, jakie to szczęście, że nie ma córki, której cnoty musiałby strzec.

Wreszcie w puszce została tylko jedna sardynka. Hatch wyłowił ją z oleju, ułożył ukośnie na krakersie, dodał ostatni kawałek ogórka i płatek sera, oblat to hojnie sosem tabasco, przydusił drugim krakersem i wsadził całość do ust, po czym otrzepał brodę z okruszków. Przeżuwając z zadowoleniem, zerknął przypadkiem ku ujściu przystani. To, co zobaczył, sprawiło, że kanapka utknęła mu w gardle. Jej rożek podrażnił mu przełyk; przełknął ją w całości.

– Co, do diabła?…

Ledwie zdążył wypowiedzieć tę myśl na głos, ryk syreny zbliżającej się łodzi niemal wykopał go ze stołka.

I tak by wstał. Zanim połknięta w całości kanapka dotarta na dno żołądka, Hatch był już za drzwiami rozchwianej szopy, mieszczącej jego wypożyczalnię, i gniewnie sadził wielkimi susami ku przystani, machając rękami i wrzeszcząc na pilota łodzi – prawdopodobnie turystę z któregoś z tych głupich śródlądowych stanów, gdzie wodę widuje się najwyżej w korycie – że płynie za szybko, że łamie przepisy i że te wygłupy będą go kosztować spory mandat, jeśli nie parę dni w areszcie.

Potem zdał sobie sprawę, że to jego łódź. Jego! Ten cholerny kretyn naraża na uszkodzenie jego łódź, największą i najlepszą z całej floty!

Dopiero teraz wybuchnął potokiem wyzwisk – mroczne dziedzictwo służby we flocie handlowej. Jak dostanie tych gnojków w swoje ręce, pożałują, że tatusiowie w ogóle ich spłodzili. Może jest stary, brzydki i garbaty, może i ma siwe wąsy, może i kuleje po niefortunnej różnicy zdań z pewnym kubańskim nożownikiem, ale jeszcze potrafi sobie radzić z chłoptasiami z dobrego domu. „I niech się wam nie zdaje, że nie, wy małe wredne gnojki!”.

Łódź nie zwolniła nawet za bojami. Pruła jak pocisk w kierunku brzegu. Minęła o włos piętnastometrową żaglówkę, która rozkołysała się dziko na falach, szalupa stuknęła w burtę wypieszczonego jachtu pewnego multimilionera, goście, sączący ostatniego drinka przed snem, rzucili się do relingu i zaczęli wrzeszczeć na nieostrożnego młodzieńca za kotem sterowym. Hatch pogroził mu pięścią. Ten pijany kretyn walił prosto w przystań, jak kamikadze. Nagle wyłączył silnik i ostro skręcił. Spod dziobu bryznęła piana.

Hatch miał dokładnie sekundę na uskoczenie z drogi; potem łódź uderzyła o nabrzeże. Młodzieniec stoczył się ze schodków kokpitu, zygzakiem przemierzył śliski pokład, skoczył na brzeg, potknął się o występ, padł na czworaki i tak przeczołgał się jeszcze parę metrów.

Hatch rzucił się na niego, chwycił za ramiona i poderwał z ziemi, jakby młodziak był rybą, którą trzeba wypatroszyć. Prawdę mówiąc, gdyby miał w ręce nóż, pewnie rozciąłby gnojka od jąder po gardło. Na szczęście jego jedynym orężem był stek przekleństw, gróźb i oskarżeń.

Które zamarły mu na wargach, zanim zostały wypowiedziane.

Aż do tej chwili Hatch patrzył tylko na łódź, z przerażającą prędkością walącą prosto na przystań. Nie zwrócił szczególnej uwagi na pilotującego ją młodzieńca.

Teraz spojrzał i przekona) się, że chłopak ma krew na twarzy. Jego lewe oko było tak zapuchnięte, że właściwie zniknęło. Porwany na strzępy podkoszulek przywarł do torsu jak mokra szmata.

– Pomocy… Boże… o Boże… – Chłopak strząsnął z siebie dłonie Hatcha i podniósł się chwiejnie na nogi. – Oni tam są! – bełkotał, wskazując na wodę. – Na morzu. Nie mogłem ich znaleźć. Oni… oni…

Hatch widział raz człowieka, którego zaatakował rekin. Zdołał go wyciągnąć z wody, zanim rekin napoczął mu coś więcej niż lewą nogę. Facet żył, ale był w kiepskim stanie, w szoku, mato się nie zesrał, bełkotał coś i wykrwawiał się na piasek.

Teraz w oczach tego chłopaka Hatch dostrzegł ten sam paniczny strach. To nie żadne popisy, pijackie wyczyny, jak mu się wydawało. Ten chłopiec – to on mu zasalutował parę godzin temu – był na krawędzi histerii.

– Spokojnie, synu. – Hatch wziął go za ramiona, potrząsnął nim lekko. – Co się tam stało? Gdzie reszta?

Młodzieniec zakrył twarz rękami, także zakrwawionymi i posiniaczonymi. Zaczął histerycznie szlochać.

– W wodzie.

– Wypadli za burtę?

– Tak. O Boże. O Jezu.

– Ten kretyn prawie rozbił mi jacht! Co tu się dzieje, do kurwy nędzy?

Mężczyzna w klapkach podszedł do nich, klepiąc podeszwami i rozsiewając wokół zapach wody kolońskiej, którą każda średnio szanująca się kurwa uznałaby za zbył intensywną. Miał na sobie tylko kąpielówki, przysłonięte obwisłym, porośniętym ciemnymi kędzierzawymi włosami brzuchem. Prawą rękę zdobiła gruba złota bransoleta, a mówił z nosowym akcentem z północnego wschodu – dokładnie takim, jaki doprowadzał Hatcha do szalu.

– Ten chłopiec jest ranny. Miał wypadek.

– Wypadek, gówno prawda. Zrobił dziurę w „Dinky Doo”. – Obok nich stanęła jego towarzyszka, ubrana w bikini i szpilki. Jej opalenizna była kupna, tak samo jak piersi. Babka trzymała pod obiema pachami po jednym pudlu z różowymi kokardkami na uszach. Oba jazgotały jak nakręcone.

– Dzwoń pan na policję – zarządził Hatch.

– Chcę wiedzieć, co ten sukinsyn zamierza zrobić z…

– Dzwoń!

W „gabinecie” Hatcha czuć było sardynkami, mokrymi konopiami, zdechłymi rybami i benzyną. Panował tu nieprzyjemny zaduch i upał, jakby w pomieszczeniu, w którym zwykle przebywała jedna osoba, zabrakło powietrza dla dwóch nadprogramowych gości.

Na ograniczonej przestrzeni tłoczyły się skrzynie ze sprzętem do nurkowania i łowienia ryb, zwoje lin, mapy i atlasy, narzędzia, szmaty i szczotki, zabyłkowa metalowa szafka katalogowa, w której nie było żadnych katalogów, a także biurko, uratowane z wraku statku i kupione na aukcji za trzydzieści dolarów.

Chłopak, który rozbił łódź, dwa razy powlókł się do toalety, ale Hatch uznał, że mdłości mają więcej wspólnego ze zdenerwowaniem i strachem niż z łykiem brandy, który w niego wmusił, gdy nikt nie patrzył.

Oczywiście maty wypił sporo i bez tej brandy, co nie było tylko przypuszczeniem. Sam się przyznał oficerowi straży przybrzeżnej, który obecnie go przesłuchiwał. Policjanci z wydziału w Key West już go przesłuchali na okoliczność rozbicia łodzi w przystani. Następnie przekazali go w ręce oficera straży przybrzeżnej, który chciał się dowiedzieć, jakie to wypadki na pokładzie łodzi doprowadziły do tego, że dwoje towarzyszy chłopaka wylądowało w Atlantyku.

Młodzieniec podał ich nazwiska i wiek, adresy zamieszkania. Hatch sprawdził dane, które mu podali, gdy wypełniał formularz wynajmu łódźi. Potwierdził ich prawdziwość.

Nie podobało mu się, że musi wpuścić tych ludzi na swój prywatny teren, ale i tak był zadowolony, że nie wyprosili go na dwór na czas przesłuchania. W przystani zaroiło się od gapiów, ciągnących do sensacji jak muchy do gówna. I wszędzie można się było nadziać na funkcjonariuszy w cywilu.

Hatch, poznawszy z bliska areszty w licznych portach kilku kontynentów, nabrał nieprzezwyciężonej awersji do mundurów i mundurowych. Wolał unikać przedstawicieli władzy wszelkiego rodzaju. Jeśli człowiek nie może żyć według własnych zasad, własnego kodeksu dobra i zła, po co w ogóle żyć? Ta filozofia zapewniła mu regularny pobył na terenie zakładów penitencjarnych całego świata, ale i tak nie zamierzał z niej zrezygnować.

Jednak, uczciwie mówiąc, musiał oddać honor oficerowi straży oraz miejscowemu gliniarzowi, którzy przesłuchiwali młodzieńca i zorganizowali wyprawę poszukiwawczo-ratowniczą. Znali się na swoim fachu. Było jasne, że mały jest na krawędzi załamania. Obaj funkcjonariusze zorientowali się, że mogą go wykończyć, jeśli docisną jeszcze bardziej, a to nic by im nie dało. Aby go uspokoić i wydobyć z niego informacje, obchodzili się z nim dość łagodnie.

Chłopak nadal miał na sobie mokre kąpielówki i adidasy, zostawiające mokre ślady na podłodze z surowych desek. Oprócz brandy Hatch dał mu jeszcze koc, ale mały szybko się go pozbył razem z podartym na strzępy podkoszulkiem.

Chłopak podniósł głowę, słysząc tupot za oknem i czyjś podniesiony głos. Spojrzał z nadzieją na drzwi. Ale kroki minęły chatę, nie zatrzymując się. Policjant, odwrócony do niego tyłem i zajęty ekspresem Hatcha, obejrzał się i prawidłowo odczytał jego reakcję.

– Dowiesz się wszystkiego tak szybko jak my, synu.

– Muszą żyć. – Mały miał taki głos, jakby przez długi czas usiłował przekrzyczeć burzę. I który od czasu do czasu załamywał się mu na niektórych słowach. – Nie mogłem ich znaleźć w tych ciemnościach. Tam było tak cholernie ciemno. – Jego spojrzenie skoczyło od Hatcha do policjanta. – Ale ich nie słyszałem. Wolałem i wołałem… dlaczego nie odpowiedzieli? Nie wzywali pomocy? Chyba że… – Nie potrafił powiedzieć głośno tego, czego obawiali się wszyscy.

Oficer znowu usiadł na stołku w pobliżu krzesła, na którym kulił się chłopak. Przez parę dłużących się w nieskończoność minut tylko siorbał kawę. Siorb. Siorb.

Wkurzające jak diabli, ale Hatch się nie odzywał. Teraz rządziła tu policja, nie on. łódź była ubezpieczona. Będzie się musiał poużerać z dokumentami i podejrzliwym rzeczoznawcą, ale Wyjdzie z tego obronną ręką. Może nawet trochę zarobi. Mniej optymistycznie wyglądała przyszłość tego chłopaka. Żadne ubezpieczenie nie ułatwi mu życia po czymś takim. A co do tych dwojga, którzy wpadli do wody, Hatch nie miał wielkich nadziei. Statystyka świadczyła na ich niekorzyść. Znał kilka osób, które wyleciały za burtę i przeżyły, ale nie było ich wiele. Kiedy wypadnie się z łodzi na pełnym morzu, utonięcie jest chyba najbardziej litościwą śmiercią. Z zimna umiera się dłużej. A dla morskich drapieżników jest się tylko świeżym mięsem.

Oficer straży przybrzeżnej objął obiema dłońmi wyszczerbiony kubek i zakotysał nim lekko.

– Dlaczego nie wzywałeś pomocy przez krótkofalówkę?

– Wzywałem. To znaczy próbowałem. Nie potrafiłem jej uruchomić.

Oficer wpatrywał się w chlupoczącą kawę.

– Na paru łodziach odebrano twój sygnał. Wszyscy ci mówili, żebyś nie odpływał. Nie posłuchałeś.

– Nie słyszałem ich. Chyba… – Tu zerknął na Hatcha. – Chyba nie słuchałem, kiedy nam tłumaczył, jak się tym posługiwać.

– Kosztowny błąd.

– Tak.

– Można powiedzieć, że nie jesteś doświadczonym wodniakiem?

– Doświadczonym? Nie. Ale pierwszy raz mam taki problem.

– Mhm. Opowiedz o tej bójce.

– Słucham?

Oficer zmarszczył brwi.

– Nie wciskaj mi tu ciemnoty, synu. Masz spuchnięte oko, rozbity nos i pękniętą wargę. I posiniaczone kostki palców. Wiem, jak wyglądają ślady bójki, rozumiesz? Więc mi tu nie ściemniaj.

Ramiona chłopca zaczęły się trząść. Z oczu popłynęły Izy, ale nawet nie starał się ich powstrzymać.

– Chodziło o dziewczynę? – spytał oficer łagodniej. – Pan Walker twierdzi, że była ładna. Zabawowa, tak mu się zdawało. Należała do któregoś z was?

– To znaczy, czy któryś z nas z nią chodził? Nie. To była przypadkowa znajomość.

– Pobiłeś się z kolegą o jej wdzięki?

– Nie. To znaczy… nie całkiem. To znaczy, to nie o nią poszło.

– Więc o co?

Chłopak pociągnął nosem i milczał.

– Lepiej powiedz teraz, bo kiedy coś znajdziemy, będziemy cię tak długo dręczyć, aż wyśpiewasz całą prawdę.

– Byliśmy pijani.

– Aha.

– I… i… – Chłopak podniósł głowę, spojrzał na Hatcha, znowu na oficera i wyrzucił z siebie z desperacją: – To mój najlepszy przyjaciel.

– W porządku. Więc co się stało?

Zlizał śluz z górnej wargi.

– Wściekł się. Jak cholera. Nigdy go takim nie widziałem.

– To znaczy?

– Jakby oszalał. Był agresywny. Chyba mu odbiło.

– Odbiło.

– Tak.

– Co mu zrobiłeś, że się aż tak wkurzył?

– Nic! Był z nią pod pokładem. Wycofałem się, żeby byli sami.

– Z powodu seksu? Uprawiali seks?

– Tak. Byli strasznie napaleni, niesamowicie. Aż raptem on wyskoczył na pokład i rzucił się na mnie.

– Bez przyczyny? Tak po prostu?

Chłopak pokiwał głową.

– To miała być impreza. Świętowaliśmy. Nie rozumiem, jak do tego doszło. Przysięgam, nie rozumiem. – Schował zdeformowaną twarz w dłoniach i znowu zaczął szlochać.

Oficer spojrzał na Hatcha, jakby prosił go o konsultację. Hatch odpowiedział tępym spojrzeniem. Miał ochotę spytać, czego się tak na niego gapi. Nie był psychologiem. Ani rodzicem. I na pewno nie był cholernym oficerem straży przybrzeżnej ani gliną. Nie jego problem.

Więc kiedy nie wypowiedział się z własnej woli, oficer spytał, czy chce coś dodać do wersji chłopca.

– Nie.

– Widział pan albo słyszał, jak się kłócą?

– Widziałem tylko, jak się dobrze bawią.

Oficer znowu odwrócił się do chłopaka.

– Najlepsi przyjaciele nie rzucają się na siebie bez powodu. Nawet jeśli za dużo wypili. Mogą wymienić parę ostrych słów, ewentualnie zdzielić się pięścią. Ale to szybko mija, nie?

– Pewnie tak – mruknął chłopak ponuro.

– Więc chciałbym, żebyś był ze mną szczery. Dobrze? Słyszysz? Dlaczego się pobiliście?

Chłopak przełknął z wysiłkiem ślinę.

– To on się na mnie rzucił.

– Ale dlaczego?

– Ja się tylko broniłem. Przysięgam. Nie chciałem się z nim bić. To była impreza.

– Dlaczego cię zaatakował?

Chłopak pokręcił głową.

– No, teraz już kłamiesz, co, synu? Dobrze wiesz, dlaczego. Więc mi powiedz. Dlaczego twój najlepszy przyjaciel wściekł się tak, że aż zaczął cię tłuc?

Milczenie trwało jeszcze jakieś dwadzieścia sekund. Potem padło jedno ciche słowo.

Hatch nie był pewien, czy dobrze usłyszał, głównie z tego względu, że jednocześnie okno szopy zatrzęsło się od pierwszego grzmotu przepowiedzianej przez niego burzy – a także dlatego, że to, co usłyszał, wydało mu się bardzo dziwne.

Oficer chyba też tak pomyślał. Pokręcił głową i przysunął się bliżej.

– Słucham? Powtórz to, synu.

Młody mężczyzna podniósł głowę i otarł nos wierzchem dłoni. Odchrząknął. Zamrugał, spojrzał na oficera zdrowym okiem.

– Zazdrość – powtórzył ochryple. – O to chodziło. O zazdrość.

P.M.E.

Wyspa Świętej Anny, Georgia

Luty 2002 r.


Rozdział pierwszy

 

– Ależ musi być. – Maris Matherly-Reed niecierpliwie stuknęła ołówkiem o notes, w którym nagryzmoliła rządek trójkątów i łańcuch pętli. Poniżej naszkicowała projekt okładki książki.

– P. M. E., tak?

– Tak.

– Przykro mi, nie ma nikogo takiego. Sprawdziłam dwa razy.

Pomysł okładki książki – autobiograficznej analizy mrocznego związku autora z przyrodnim rodzeństwem – przyszedł jej do głowy, kiedy czekała, aż kobieta z informacji odnajdzie numer telefonu. Rozmowa, która powinna zająć najwyżej parę sekund, trwała już kilka minut.

– Nie ma nikogo takiego w tym stanie?

– W całym kraju. Sprawdziłam we wszystkich stanach.

– Może to nazwa firmy, nie inicjały.

– To także sprawdziłam.

– A może numer jest zastrzeżony?

– Wtedy miałabym go razem z informacją o zastrzeżeniu. Takiego skrótu w ogóle nie ma, kropka. Gdyby znała pani nazwisko…

– Nie znam.

– Więc bar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin