PhilipKDick-MozemyCieZbudowac.doc

(608 KB) Pobierz

PHILIP K. DICK

 

 

 

Możemy Cię Zbudować

 

 

 

SCAN-dal

 

 


Rozdział pierwszy

 

Naszą technikę doprowadziliśmy do perfekcji na początku lat siedemdziesiątych. Najpierw zamieszczaliśmy ogłoszenie w lokalnej gazecie, w dziale ogłoszeń różnych.

Klawikord, także organy elektroniczne, przejęte za długi, stan idealny, SUPEROKAZJA. Zamiast zabierać jeż powrotem do Oregonu, poszukujemy kogoś, kto za gotówkę lub dobry kredyt o niskim ryzyku przejmie płatności. Kontakt - Rock, kierownik Działu Sprzedaży, Fabryka Fortepianów Frauenzimmera, Ontario, Ore.

Przez lata ogłoszenie to ukazywało się w kolejnych miastach, rozsianych po całych zachodnich stanach, a nawet w miejscach tak odległych od wybrzeża, jak Kolorado. Całą kampanię oparliśmy na ściśle naukowych podstawach. Kierując się mapą, posuwaliśmy się tak, aby nie pominąć żadnego miasta. Nasze cztery ciężarówki z silnikami turbo stale były w ruchu; na każdą przypadał jeden człowiek.

Zamieszczaliśmy więc ogłoszenie, dajmy na to w „San Rafael Independent Journal", i wkrótce do naszego biura w Ontario w Oregonie zaczynały napływać listy, którymi zajmował się Maury Rock, mój wspólnik. Sortował je i na ich podstawie układał spisy adresowe, a gdy na jakimś terenie, na przykład w okolicy San Rafael, miał wystarczająco dużo nazwisk, telegraficznie kontaktował się z jedną z ciężarówek. Przypuśćmy, że wiadomość odbierał Fred w hrabstwie Marina. Po jej otrzymaniu Fred wyjmował własną mapę i porządkował nazwiska we właściwej kolejności. Następnie szukał budki telefonicznej i dzwonił do pierwszego potencjalnego klienta z listy.

Tymczasem Maury wysyłał odpowiedź każdej osobie, która wyraziła zainteresowanie ofertą.

Szanowny Panie Taki a Taki!

Jesteśmy wdzięczni za Pańską odpowiedź na nasze ogłoszenie zamieszczone w „San Rafael Independent Journal". Człowiek zajmujący się w naszym biurze tą sprawą wyjechał na kilka dni, ale przesłaliśmy mu Pańskie nazwisko i adres z prośbą, by skontaktował się z Panem i podał wszystkie szczegóły.

Listy krążyły i przez kilka lat dobrze służyły naszej firmie. Ostatnio jednak sprzedaż organów elektronicznych gwałtownie spadła. Na przykład na obszarze Vallejo sprzedaliśmy niedawno czterdzieści klawikordów i ani jednych organów.

Ta ogromna dysproporcja w sprzedaży na korzyść klawikordów sprowokowała wymianę zdań między mną a moim wspólnikiem, Maurym Rockiem. Nie była to spokojna rozmowa.

Do Ontario przyjechałem spóźniony. Przebywałem na południe od Santa Monica, gdzie rozmawiałem o pewnych sprawach z kilkoma społecznikami, którzy sprosili prawników w celu prześwietlenia naszej firmy i jej metod działania... Próżny trud, który oczywiście spełzł na niczym, gdyż ściśle trzymamy się prawa.

Ontario nie jest moim rodzinnym miastem. Pochodzę z Wichita Falls w stanie Kansas. Gdy miałem pójść do szkoły średniej, przeprowadziłem się do Denver, a później do Boise w Idaho. Pod pewnymi względami Ontario jest przedmieściem Boise. Znajduje się tuż przy granicy z Idaho: po przejściu przez żelazny most widzi się płaską krainę, słynną z uprawy roli. Nie opodal zaczynają się lasy wschodniego Oregonu. Największym zakładem przemysłowym w okolicy jest fabryka pasztecików ziemniaczanych Ore-Ida, zwłaszcza jej wydział elektroniczny, a w ogóle to pełno w okolicy uprawiających cebulę japońskich farmerów, których przesiedlono tu podczas II wojny światowej. Powietrze jest tutaj suche, nieruchomości tanie, a po większe zakupy ludzie wyjeżdżają do Boise. Jest to duże miasto, którego nie lubię, ponieważ mało w nim niedrogich chińskich restauracji. Leży w pobliżu starego szlaku do Oregonu, wzdłuż którego biegnie linia kolejowa do Cheyenne.

Nasze biuro mieści się w centrum Ontario w budynku z cegły stojącym naprzeciwko sklepu z artykułami żelaznymi. Wokół budynku zasialiśmy irysy, których kolory korzystnie wpływają na samopoczucie po powrocie z podróży pustynnymi drogami z Kalifornii lub Newady.

Zaparkowałem mojego zakurzonego chevroleta model Magic Fire i chodnikiem doszedłem do naszego budynku, mijając po drodze szyld:

SPÓŁKA WAZA

WAZA oznacza WYSPECJALIZOWANE AMERYKAŃSKIE ZESTAWY AKUSTYCZNE - taka elektronicznie brzmiąca nazwa przyjęta ze względu na naszą fabrykę organów elektronicznych, z którą - przez rodzinę - jestem mocno związany. Nazwę Fabryka Fortepianów Frauenzim-mera wymyślił Maury, gdyż lepiej nadawała się do naszego biznesu z ciężarówkami. Frauenzimmer to nazwisko, które nosiła rodzina Maury'ego w starym kraju. Rock również zostało wymyślone. Moje prawdziwe nazwisko brzmi tak, jak się przedstawiam: Louis Rosen, co po niemiecku oznacza róże. Kiedyś zapytałem Maury'ego, co znaczy Frauenzimmer, na co on odparł, że dworka. Zapytałem go, skąd w takim razie wziął nazwisko Rock.

- Z zamkniętymi oczami otworzyłem encyklopedię i trafiłem na hasło ROCK SUBUD.

- Zrobiłeś błąd - powiedziałem. - Powinieneś się nazwać Maury Subud.

Drzwi wejściowe do naszego budynku pamiętają rok 1965 i dawno powinny zostać wymienione, ale po prostu nie mamy na to pieniędzy. Pchnąłem je - choć duże i ciężkie, obracają się lekko - i wszedłem na ruchome schody, jedno z tych starych automatycznych urządzeń. Minutę później byłem na górze i wkraczałem do naszych pomieszczeń. Towarzystwo w środku ostro popijało i toczyło głośną dyskusję.

- Czas minął - powitał mnie w progu Maury. - Nasze organy elektroniczne są przestarzałe.

- Mylisz się - powiedziałem. - Tendencja jest dokładnie odwrotna i przemawia za organami elektronicznymi, Ameryka bowiem w ten sposób zagospodarowuje swą przestrzeń: elektroniką. Za dziesięć lat nie będziemy sprzedawać ani jednego klawikordu dziennie. Staną się one reliktami przeszłości.

- Louis - rzekł Maury - spójrz na konkurencję. Elektronika być może będzie się rozpowszechniać, ale bez nas. Popatrz na organy nastrojów Hammersteina, na „Euforię" Waldteufla i powiedz mi, kto tak jak ty zadowoli się jedynie brzdąkaniem.

Maury jest wysokim facetem, nadpobudliwym z powodu nadczynności tarczycy. Ręce mu się trzęsą, trawi zbyt szybko. Bierze na to jakieś pigułki, ale jeśli nie poskutkują, będzie musiał sięgnąć po radioaktywny jod. Gdy się wyprostuje, mierzy 188 cm. Ma, lub raczej miał kiedyś, czarne włosy - długie, choć cienkie; duże oczy i jakieś takie zaniepokojone spojrzenie, jak gdyby dookoła wciąż działo się coś złego.

- Żaden dobry instrument nigdy nie stanie się przestarzały - powiedziałem. Maury jednak miał sporo racji. Tym, co nas zrujnowało, były badania nad mapą mózgu, jakie na szeroką skalę prowadzono w połowie lat sześćdziesiątych, oraz elektroda wgłębna opracowana przez Penfielda, Jacobsona i Oldsa, a w szczególności ich odkrycia dotyczące między-mózgowia. Podwzgórze stanowi ośrodek reakcji emocjonalnych, tymczasem konstruując i reklamując nasze organy elektroniczne, nie braliśmy go pod uwagę. Fabryka Rosena nigdy nie eksperymentowała z krótkotrwałymi elektrowstrząsami o wybranej częstotliwości, które podrażniają pewne szczególne komórki międzymózgowia, i z pewnością od samego początku przeoczyliśmy istotny fakt, jak łatwo można zestaw elektrycznych przełączników przerobić na klawiaturę o osiemdziesięciu ośmiu czarnych i białych klawiszach. Jak większość ludzi, również ja brzdąkałem na organach nastrojów Hammersteina i podobała mi się ta zabawa. Nie ma w tym jednak nic twórczego. Prawda, że czasami przypadkiem można trafić na nowy układ bodźców stymulujących mózg i dzięki temu wytworzyć nowy rodzaj reakcji emocjonalnych, które normalnie nigdy by się nie ujawniły. Można nawet - teoretycznie - trafić na kombinację, która wprowadzi cię w stan nirwany. Zarówno korporacja Hammersteina, jak i Waldteufla odniosły dzięki temu niebywały sukces. Ale to nie muzyka. Komu na tym zależy?

- Mnie - oświadczył Maury już na początku grudnia 1978 roku. Postanowił więc zatrudnić inżyniera elektronika - zwolnionego z pracy w Federalnej Agencji Kosmicznej -w nadziei, że zmontuje nam nową wersję organów stymulujących podwzgórze.

Jednak Bob Bundy, mimo całego swego elektronicznego geniuszu, nie miał doświadczenia z organami. Wcześniej zajmował się projektowaniem dla rządu elektronicznych homunkulusów. Homunkulusy to sztuczni ludzie, których zawsze uważałem za roboty. Wykorzystuje się je do badania Księżyca, wysyłając od czasu do czasu w kosmos z przylądka Canaveral.

Powody, dla których Bundy opuścił przylądek, są niejasne. Owszem, pił, ale nie ograniczało to jego zdolności. Uganiał się za kobietami, ale kto tego nie robi. Przypuszczalnie pozbyto się go, gdyż stanowił zagrożenie dla bezpieczeństwa. Nie chodzi tu o komunizm - Bundy nigdy nie miał nawet pojęcia o istnieniu jakichkolwiek przekonań politycznych — ale zagrożenie w tym sensie, że cierpiał na hebefrenię. Innymi słowy czasami znikał gdzieś, nie mówiąc nikomu ani słowa. Chodzi w brudnym ubraniu, nie uczesany, nie ogolony i nigdy nie patrzy ci prosto w oczy. Głupkowato się przy tym uśmiecha. Tę przypadłość psychiatrzy z Federalnego Biura Zdrowia Psychicznego zwykli określać jako dezorganizację hebefreniczną. Gdy zada mu się jakieś pytanie, nie wie, jak na nie odpowiedzieć. Cierpi na blokadę mowy. Ale ręce ma diabelnie sprawne. Może wykonywać swą pracę i robi to dobrze. Zatem ustawa McHestona go nie dotyczy.

Jednak przez wiele miesięcy, które Bundy u nas przepracował, nigdy nie zobaczyłem żadnego jego wynalazku. Szczególnie Maury często z nim przebywa, jako że ja stale jestem w drodze.

- Jedynym powodem, dla którego tak kurczowo się trzymasz tej swojej gitary hawajskiej z elektroniczną klawiaturą — oświadczył Maury — jest to, że towar ten produkuje twój ojciec i brat. Oto dlaczego nie chcesz spojrzeć prawdzie w oczy.

- Używasz argumentów poniżej pasa - odpowiedziałem.

- Scholastyka talmudyczna - odparował Maury. Najwyraźniej zarówno on, jak i cała reszta byli już dobrze wstawieni. Kiedy ja byłem w drodze, ciągnąc długą i ciężką przyczepę, oni tankowali starego burbona.

-  Chcesz rozwiązać spółkę? - zapytałem. I w tym momencie gotów byłem to zrobić, a to z powodu pijackiego bełkotu, z jakim Maury wystąpił przeciw memu ojcu, bratu i całej fabryce Rosena z jej siedemnastoma pełnoetatowymi pracownikami.

- Mówię tylko, że dane z Vallejo i okolicy wydały wyrok śmierci na nasz podstawowy produkt - rzekł Maury - i to pomimo jego sześciuset tysięcy dźwięków, z których wiele nie jest nawet słyszalnych przez ludzkie ucho. Masz fioła, jak reszta twej rodziny, na punkcie tych pozaziemskich szumów voodoo, które wytwarza ta twoja elektroniczna kupa gówna. I ty masz czelność nazywać to instrumentem muzycznym. Żaden z was, Rosenów, nie ma za grosz słuchu. Nie wziąłbym organów elektronicznych Rosena, nawet gdybyście oferowali mi je po kosztach własnych. Prędzej wolałbym wibrafon.

- W porządku! - wykrzyknąłem. - Jesteś purystą. A w ogóle to nie sześćset, lecz siedemset tysięcy.

- Te podrasowane obwody wypluwają z siebie jeden i tylko jeden dźwięk - zauważył Maury. - Choć znacznie zmodyfikowana, zasadniczo jest to piszczałka.

- Są tacy, którzy potrafią na tym komponować - zauważyłem.

- Komponować? Przecież komponować na tym złomie to tak, jakby wynajdywać lekarstwo na chorobę, która wcale nie istnieje. Mówię ci, Louis, spal tę część fabryki, która produkuje to draństwo, albo zmień profil produkcji. Zmień na coś nowego, użytecznego, co się przyda ludzkości w jej bolesnej wspinaczce. Słyszysz mnie? - Kiwał się w przód i w tył, dźgając mnie swym długim paluchem. - Sięgamy nieba, gwiazd. Człowiek przestał być ograniczony. Słyszysz mnie?

- Słyszę. Ale przypominam ci, że to ty i Bob Bundy mieliście obmyślić nowe i korzystne rozwiązanie naszych problemów. Minęły miesiące i co? Nic.

-  Coś mamy - powiedział Maury. - Gdy to zobaczysz, zgodzisz się, że bez wątpienia jest to wynalazek ukierunkowany na przyszłość.

- Pokaż mi go.

-  W porządku, pojedziemy do fabryki. Byłoby dobrze, gdyby twój ojciec i brat byli przy tym obecni, zwłaszcza że to oni zajmą się produkcją.

Stojąc ze szklanką w dłoni, Bundy spoglądał na mnie z ukosa ze swoim ukradkowym uśmieszkiem na ustach. Wszystkie problemy związane z kontaktami towarzyskimi denerwowały go.

- Mam przeczucie, że nas zrujnujecie, chłopaki - oświadczyłem.

- Tak czy owak grozi nam ruina - powiedział Maury -jeśli nadal będziemy się kurczowo trzymać organów WOLFGANG MONTEVERDI Rosena, czy jaką tam etykietkę przykleił na nie w tym miesiącu twój brat Chester.

Zabrakło mi odpowiedzi. W pochmurnym nastroju przyrządziłem sobie drinka.


Rozdział drugi

 

Limuzyna jaguar mark VII jest staromodnym wielkim samochodem - okazem kolekcjonerskim - ze światłami przeciwmgielnymi, osłoną chłodnicy jak w rollsie, deską rozdzielczą wykładaną ręcznie polerowanym drewnem orzechowym, siedzeniami obitymi skórą i bogatym oświetleniem wnętrza kabiny. Maury utrzymywał swojego bezcennego mark VII rocznik 1954 w nieskazitelnym stanie, idealnie wyregulowanego, lecz i tak na autostradzie między Ontario i Boise nie mogliśmy jechać szybciej niż sto czterdzieści kilometrów na godzinę.

Ospałe tempo zniecierpliwiło mnie.

-  Słuchaj, Maury - powiedziałem. - Chciałbym, żebyś rozpoczął wyjaśnienia. Już teraz przybliż mi naszą przyszłość, słowami, tak jak ty to potrafisz.

Siedząc za kierownicą, Maury dmuchnął dymem swojego cygara marki Corina Sport, rozparł się w fotelu i zapytał:

- O czym teraz myśli cała Ameryka?

- O seksie - odparłem. -Nie.

- Zatem o zajęciu przed Rosjanami wewnętrznych planet Układu Słonecznego.

-Nie.

- No dobra, powiedz mi.

- O wojnie secesyjnej z 1863 roku.

- Och, daj spokój.

-  To prawda, bracie. Ten kraj ma obsesję na punkcie wojny między stanami. Powiem ci, dlaczego. Była to pierwsza i jedyna epopeja, w której my, Amerykanie, braliśmy

udział. Oto dlaczego. - Dmuchnął mi w nos dymem z cygara. - Dzięki temu dojrzeliśmy jako naród.

- Ja o tym nie myślę - zaoponowałem.

- Mogę się zatrzymać na ruchliwym skrzyżowaniu w centrum pierwszego lepszego dużego miasta w USA, złapać za kołnierz dziesięciu jego obywateli i sześciu na dziesięć zapytanych, o czym najczęściej myśli, odpowie, że o wojnie secesyjnej z 1863 roku. Gdy jakieś sześć miesięcy temu wpadłem na ten pomysł, od razu zacząłem rozpracowywać jego konsekwencje, jego stronę praktyczną. Będzie on miał kapitalne znaczenie dla spółki WAZA, jeśli tylko zechcemy, jeśli będziemy gotowi. Wiesz, że jakieś dziesięć lat temu mieliśmy rocznicę. Przypominasz sobie?

- Tak - powiedziałem. - W 1963 roku.

- Obchody były całkowitą klapą. Paru facetów odegrało kilka bitew, ale to było do niczego. Spójrz na tylne siedzenie.

Zapaliłem światło w kabinie i obróciłem się do tyłu. Na siedzeniu ujrzałem długi, owinięty w gazetę pakunek, kształtem przypominający kukłę z wystawy sklepowej, jednego z tych manekinów. Brak wybrzuszenia w okolicy piersi podpowiedział mi, że nie mam do czynienia z kobietą.

— Więc? — zapytałem.

- Oto nad czym pracowałem.

- Kiedy ja wyznaczałem rejony do wysłania ciężarówek!

- Aha - przyznał Maury. - Ale z czasem dzięki temu osiągniemy taką sprzedaż w porównaniu z klawikordami i organami elektronicznymi, że w głowie ci się zakręci. -Kiwał głową z przekonaniem.   - A teraz słuchaj... kiedy dojedziemy do Boise, nie chcę, aby twój ojciec i Chester dali nam w kość. Dlatego koniecznie muszę ci opowiedzieć

o  wszystkim teraz. To coś z tyłu warte jest miliard dolarów dla nas lub dla każdego, kto na to wpadnie. Zatrzymam się

i zademonstruję ci, jak to działa, może w jakimś barze albo na stacji benzynowej, lub gdziekolwiek, gdzie jest wystarczająco dobre światło. - Maury wydawał się spięty, ręce trzęsły mu się bardziej niż zazwyczaj.

- Jesteś pewny? - zapytałem. - To chyba nie jest kukła Louisa Rosena, której każesz mnie znokautować, a potem postawisz ją na moim miejscu?

Maury spojrzał na mnie z zastanowieniem.

- Dlaczego akurat to ci przyszło do głowy? Nie, nie o to chodzi, ale przypadkiem jesteś blisko, bracie. Widzę, że nasze umysły wciąż nadają na tej samej fali... zupełnie jak dawniej, na początku lat siedemdziesiątych, gdy obaj zaczynaliśmy, byliśmy zieloni i nie mieliśmy żadnego wsparcia, nie licząc może twojego ojca i tego twojego młodszego brata, który jest postrachem wszystkich. Ciekawe, dlaczego Chester nie został weterynarzem, jak zamierzał? Tak byłoby dla nas lepiej; bylibyśmy ocaleni. A w zamian mamy tę fabrykę klawikordów w Boise, Idaho. Istne szaleństwo!

- Twoja rodzina nie osiągnęła nawet tego - powiedziałem. - Nigdy niczego nie zbudowali, niczego nie stworzyli. Domokrążcy, podrzędni naganiacze w przemyśle odzieżowym. Co oni takiego zrobili, żeby się zahaczyć w biznesie, jak Chester i mój ojciec? Co, u licha, robi ta kukła na tylnym siedzeniu? Chcę wiedzieć i nie mam zamiaru się zatrzymywać przy żadnym barze czy stacji benzynowej. Mam złe przeczucie, że naprawdę chcesz mnie wykończyć lub coś w tym rodzaju. Nie zatrzymujmy się więc.

- Nie potrafię tego opisać słowami.

- Oczywiście, że potrafisz. Ty. taki artysta od wstawiania gładkich gadek.

-  Dobra, powiem ci, dlaczego obchody rocznicy wojny secesyjnej się nie udały. Stało się tak dlatego, że jej prawdziwi uczestnicy, ci, którzy rwali się do walki, którzy nie wahali się położyć na szali swojego życia i umrzeć za Unię czy Konfederację, są martwi. Nikt nie dożywa setki, a jeśli już, to jest do niczego; nie może walczyć, nie ma sił, by dźwigać karabin. Zgodzisz się?

-  Chcesz powiedzieć, że tam z tyłu masz mumię czy coś, co w horrorach zwą „żywym trupem"? - zapytałem.

- Powiem ci, co tam mam. Na tylnym siedzeniu, zapakowany w gazetę, leży sobie Edwin M. Stanton.

- Kto to taki?

- Minister wojny za prezydentury Lincolna.

- He, he!

- To prawda.

- Kiedy on zmarł?

- Dawno temu.

- Właśnie tak sobie pomyślałem.

- Posłuchaj - powiedział Maury. - Tam z tyłu mam elektronicznego homunkulusa. Ja go zbudowałem, a raczej zbudował go dla nas Bundy. Kosztował mnie sześć tysięcy dolarów, ale jest tego wart. Zatrzymajmy się przy tamtym barze obok stacji benzynowej. Rozpakuję go i zademonstruję ci, jak działa; to jedyny sposób. Poczułem, jak cierpnie mi skóra.

- O, na pewno.

- Myślisz, bracie, że to może jakiś żart?

- Myślę, że jesteś śmiertelnie poważny.

- Bo jestem - przyznał Maury. Zaczął zwalniać i wrzucił kierunkowskaz. - Zatrzymam się przy tej włoskiej restauracji U Tommy'ego i barze Pyszne Piwko.

- A co potem? Na czym będzie polegała demonstracja?

- Rozpakujemy go i zabierzemy ze sobą do restauracji. Niech zamówi kurczaka i pizzę z szynką. To właśnie rozumiem przez demonstrację.

Maury zaparkował jaguara i przesiadł się na tylne siedzenie. Zaczął zdzierać gazety z człekokształtnego pakunku i rzeczywiście, po chwili ukazał się starszy dżentelmen. Miał zamknięte oczy, białą brodę i nosił staromodny garnitur. Ręce trzymał złożone na piersiach.

- Zobaczysz - odezwał się Maury - jak ten homunkulus będzie się przekonywająco zachowywał, zamawiając dla siebie pizzę. - Mówiąc to, zaczął majstrować przy przełącznikach umieszczonych na plecach kukły.

Nagle jej twarz przybrała nieodgadniony, niemy wyraz i homunkulus przemówił dobitnie:

- Bądź tak dobry, przyjacielu, i zabierz te palce z mojego ciała.

Ręce Maury'ego zostały stanowczo odsunięte, a on sam spojrzał na mnie z uśmiechem.

- Widzisz? - powiedział.

Kukła powoli usiadła, otrzepując się metodycznie. Patrzyła na nas surowo, mściwie, jakby uważała, że zrobiliśmy jej coś złego - że dochodzi do siebie po tym, jak żeśmy ją pobili i skopali. W porządku, wiedziałem już, że chłopak z baru U Tommy'ego się nabierze. Wiedziałem, że Maury dowiódł swego. Gdybym nie widział, jak to się budzi do życia, sam bym uwierzył, że mam przed sobą zgorzkniałego starszego pana, staromodnie ubranego, noszącego białą brodę z przedziałkiem i otrzepującego się z gniewnym wyrazem twarzy.

- Widzę - odparłem.

Maury uchylił szerzej drzwi jaguara i pan Edwin M. Stanton, elektroniczny homunkulus, wysunął się z auta, z godnością prostując się do pozycji pionowej.

- Czy to ma jakieś pieniądze przy sobie? - zapytałem.

- Pewnie - odpowiedział Maury. - Nie zadawaj głupich pytań. To najpoważniejsza rzecz, z jaką kiedykolwiek miałeś do czynienia. - Idąc żwirową drogą w kierunku restauracji, Maury kontynuował swoją przemowę: - Cała nasza finansowa przyszłość, jak również przyszłość całej Ameryki, od tego zależy. Dzięki niemu za dziesięć lat będziemy bogaci.

Wszyscy trzej zamówiliśmy pizzę i otrzymaliśmy ciasto przypalone na brzegach. Edwin M. Stanton zrobił głośną awanturę, wygrażając właścicielowi pięścią. W końcu, zapłaciwszy rachunek, wyszliśmy.

Byliśmy już godzinę spóźnieni i zastanawiałem się, czy w ogóle dotrzemy do fabryki Rosena. Kiedy więc podeszliśmy do jaguara, poprosiłem Maury'ego, żeby mocniej nacisnął na gaz.

- Ten samochód wyciąga trzy setki na godzinę na tym nowym rakietowym paliwie stałym - oświadczył Maury, ruszając.

- Nie narażaj się bez potrzeby - oświadczył Edwin M. Stanton ponurym głosem, kiedy samochód z rykiem wyjeżdżał na drogę. - Chyba że potencjalne zyski zdecydowanie górują nad ryzykiem.

- Nawzajem - odpowiedział mu Maury.

Fabryka klawikordów i organów elektronicznych Rosena w Boise, Idaho, nie przyciąga uwagi, gdyż jej bryłę -technicznie zwaną halą produkcyjną - stanowi jednopiętrowy budynek przypominający z wyglądu jednowarstwowe ciastko. Z tyłu znajduje się parking, a nad biurem wisi szyld ułożony z liter wyciętych z grubego plastyku - bardzo nowoczesny, podświetlony od tyłu na czerwono. Okna są jedynie w biurze.

O tak późnej porze fabryka była ciemna i zamknięta na głucho. W środku nie było żywej duszy. Podjechaliśmy więc pod część mieszkalną.

- Co pan sądzi o okolicy? - zwrócił się Maury z pytaniem do Edwina M. Stantona.

Siedząca prosto na tylnym siedzeniu postać mruknęła:

- Raczej nieporządna i zapuszczona.

- Słuchaj - odezwałem się - moja rodzina mieszka w przemysłowej dzielnicy Boise, aby mieć blisko do fabryki. -Rozzłościło mnie, że zwykła podróba krytykuje prawdziwych ludzi, a zwłaszcza tak dobrych ludzi, jak mój ojciec. A co do mojego brata, to poza ehesterem Rosenem tylko nielicznym popromiennym mutantom udało się osiągnąć wysoką pozycję w przemyśle instrumentów muzycznych. Osoby „specjalnie urodzone", jak się ich nazywa. Panuje w  stosunku do nich tyle uprzedzeń, tak często są narażeni na dyskryminację... większość lepszych zawodów jest przed nimi zamknięta.

To, że Chester urodził się z oczyma umieszczonymi poniżej nosa, a z ustami tam, gdzie powinny się znajdować oczy, stanowiło nieustające źródło zgryzoty dla całej naszej rodziny. Ale odpowiedzialność za stan Chestera i innych jemu podobnych nieszczęśników rozsianych po całym świecie spada na próby z bombą wodorową, jakie przeprowadzano w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Pamiętam, jak w dzieciństwie przeglądałem książki medyczne na temat wad wrodzonych u noworodków - zagadnienie, rzecz zrozumiała, interesujące wielu ludzi przez ostatnie dwadzieścia lat - i znalazłem tam takie przypadki, przy których Chester to małe piwo. Kilkudniową depresję wywołał u mnie szczególnie przypadek płodu, który rozpadał się w łonie matki i rodził się w kawałkach - osobno szczęka, ramię, garść zębów, pojedyncze palce. Zupełnie jak te plastykowe zestawy, z których chłopcy budują modele samolotów. Z tą tylko różnicą, że z kawałków płodu nic się nie da złożyć. Nie ma na świecie takiego kleju, który by to z powrotem połączył w całość.

Bywają płody całe porośnięte włosami, wyglądające jak kapcie z futra jaka. Trafiają się też całe wysuszone, z popękaną skórą, jakby dojrzewały cały czas w palącym słońcu. Zostawmy więc Chestera w spokoju.

Jaguar zahamował przy krawężniku przed naszym domem. Byliśmy na miejscu. Zauważyłem zapalone światła w salonie - znak, że matka z bratem oglądają telewizję.

- Niech Edwin M. Stanton sam pójdzie na górę - odezwał się Maury. - Niech zapuka do drzwi, a my zostańmy w samochodzie i zobaczmy, co się stanie.

- Mój ojciec na milę rozpozna w nim podróbkę - powiedziałem. — Założę się, że zrzuci go ze schodów i będziesz do tyłu o sześćset dolarów. - Nie wiem, ile naprawdę Maury zapłacił, ale na pewno obciążył kosztami rachunek spółki WAZA.

- Trzymam zakład - rzekł Maury, uchylając tylne drzwi samochodu tak, aby urządzenie mogło wysiąść. Na odchodnym powiedział do niego: - Idź pod numer 1429 i zadzwoń do drzwi. A kiedy zjawi się gospodarz, powiedz: „Teraz należy on do historii". A potem po prostu stań i czekaj.

- O co tu chodzi? - zapytałem. - Co ma znaczyć ta uwaga na powitanie?

- To słynne zdanie wypowiedziane przez Stantona, które zapewniło mu miejsce w historii - rzekł Maury. - Kiedy umarł Lincoln.

- „Teraz należy on do historii" - powtarzał Stanton, zmierzając w stronę schodów.

- Tymczasem opowiem ci, jak skonstruowaliśmy Edwina M. Stantona - powiedział Maury. - Jak złożyliśmy całe ciało na podstawie resztek należących do Stantona i jak w UCLA przeniesiono program z taśmy perforowanej do centralnej monady służącej homunkulusowi za mózg.

- Wiesz, co robisz? - odezwałem się z obrzydzeniem. -Rujnujesz firmę tym szalonym pomysłem. Nigdy nie powinienem się z tobą zadawać.

- Cicho - szepnął Maury, gdy Stanton nacisnął dzwonek. Drzwi wejściowe otworzyły się i w progu stanął ojciec

ubrany w spodnie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin