ORSON SCOTT CARD
Chaos
WSTĘP
Pomińmy kwestię, dlaczego ktoś w ogóle staje się pisarzem. Sama arogancja wiary, że inni ludzie powinni płacić za czytanie naszych słów, dowodzi, że my, pisarze, nie nadajemy się do życia w przyzwoitej społeczności. Jednak niewiele jest społeczności wynagradzających skromność i pogardzających tymi, którzy wpychają się w światło reflektorów. Natomiast wszystkie ludzkie społeczności tęsknią za tymi, co opowiadają historie; a tych, których historie lubimy, skłonni jesteśmy dobrze wynagradzać. Równocześnie ci, co opowiadają, bez przerwy na nowo określają i definiują społeczeństwo. A społeczeństwo płaci nam za kąsanie ręki, która karmi. Jesteśmy ptakami, które niszczą i na nowo odbudowują każde gniazdo na drzewie.
Dlatego zapomnijmy o pytaniu, czemu zostałem pisarzem. Zamiast niego zadajmy łatwiejsze: dlaczego postanowiłem pisać science fiction?
Prosta odpowiedź brzmi, że wcale nie postanowiłem. Niektórzy rodzą się do fantastyki, inni wybierają fantastykę, a jeszcze innym fantastyka zostaje wmuszona. Ja należę do tej trzeciej kategorii. Z wyboru byłem dramatopisarzem. Owszem, zacząłem studiować archeologię, jednak szybko odkryłem, że być archeologiem niekoniecznie oznacza być Thorem Heyerdahlem czy Yigaelem Yadinem. Oznacza raczej sortowanie ośmiu miliardów skorup. Oznacza przesypywanie góry łyżeczką do herbaty. Krótko mówiąc, oznacza pracę. A zatem nie jest to dziedzina dla mnie.
W czasie dwóch semestrów, jakie zajęło mi dokonanie tego odkrycia, wysłuchałem czterech wykładów o teatrze na każdy wykład z archeologii, i właśnie w teatrze spędzałem większość czasu. Uczęszczałem do szkoły Brighama Younga, więc zanim jeszcze rozpocząłem studia, brałem udział w uniwersyteckich zajęciach teatralnych. Przez wszystkie lata studiów zajmowałem się produkcją i występowałem na scenie. Jako aktor nie osiągnąłem wiele - byłem zbyt intelektualny, nie potrafiłem w dostatecznym stopniu wykorzystywać ciała, na scenie nie wypadałem więc swobodnie. Ale że świetnie czytałem na przesłuchaniach, stale dostawałem role. I kiedy zrezygnowałem z archeologii, teatr na mnie czekał. Po raz pierwszy świadomie podjąłem decyzję opartą na mojej autobiografii. Zamiast analizować swoje uczucia (które i tak zmieniały się co godzina) albo układać śmieszną listę “za" i “przeciw", która zawsze wydaje się taka racjonalna, po prostu spojrzałem na kilka ostatnich lat życia. Przekonałem się, że jedyne, do czego stale wracałem, nie dbając, czy przyniesie mi jakąkolwiek korzyść, to teatr. Zmieniłem więc kierunek studiów, w ten sposób określając własną przyszłość.
Pierwszym skutkiem tej decyzji była utrata stypendium. Studiowałem na Uniwersytecie Brighama Younga z pełnym stypendium prezydenckim - czesne, książki, mieszkanie. Musiałem jednak utrzymywać wysoką średnią, co wprawdzie było łatwe w przedmiotach naukowych, ale diabelnie trudne w subiektywnym świecie sztuki. Sprawa była wyjątkowa - żaden z prezydenckich stypendystów nie zajmował się dotąd sztuką, nie istniał więc mechanizm przeliczania subiektywnych ocen. Jeśli pracowałem ile sił nad tematem akademickim, dostawałem bardzo dobry. Kropka. Żadnych problemów. Ale pracując nad sztuką mogłem zaharować się na śmierć, starać się ze wszystkich sił, a mimo to otrzymać dostateczny, ponieważ wykładowca nie zgadzał się z moją interpretacją, nie odpowiadało mu moje rozegranie akcji albo zwyczajnie mnie nie lubił i kto zechciałby się kłócić? Nie było w tym nic mierzalnego. Zatem studia artystyczne kosztowały mnie sporo pieniędzy. Nauczyły też, że nie da się zadowolić krytyka, który postanowił nie lubić twojego dzieła. Musiałem starannie dobierać wykładowców albo godzić się na złe oceny. Robiłem jedno i drugie.
Ale jeśli nie pracowałem dla stopni i nie próbowałem zmienić się tak, by pasować do z góry przyjętych przez wykładowców założeń, jakie powinno być moje dzieło, to, nad czym właściwie pracowałem? Odpowiedź uświadamiałem sobie stopniowo, ale kiedy już ją zrozumiałem, nigdy się nie cofnąłem. Odrzuciłem sugestię jednego z profesorów literatury, że człowiek powinien pisać dla siebie. Jego zachowanie było oczywistym zaprzeczeniem wzniosłej idei “tworzę dla siebie i dla Boga". Przez pół życia wciskał swoje teksty każdemu, kto tylko zechciał je przeczytać albo wysłuchać. Człowiek ten uświadomił mi to, czego sam się już domyślałem: sztuka to dialog z publicznością. Jedynym powodem tworzenia sztuki jest przedstawienie jej innym ludziom; a przedstawia się ją innym ludziom po to, by ich zmienić. To, co tworzę, musi zmieniać świat, uznałem, inaczej nie warto się tym zajmować.
W ciągu roku od uzyskania dyplomu pisałem sztuki. Nie planowałem tego. Nie uznawałem pisania za sposób zarabiania na życie. W mojej rodzinie pisanie było czymś, co się po prostu robi. Tato często kupował “Writer's Digest"; parę razy, jako nastolatek, brałem udział w ich konkursach. Głównie jednak uważałem, że pisanie to skecze i obrazki w szkole albo przy kościele - mormoni zawsze cenili teatr. Pisanie oznaczało też, że mogę, jeśli tylko mam jakieś pojęcie o temacie, bez większego kłopotu stworzyć pracę egzaminacyjną. Ale to przecież nie zawód.
Jako początkujący reżyser przeżyłem frustracje związane z realizacją nieodpowiednich scenariuszy. Kiedy asystowałem przy studenckiej produkcji kwiatów dla Algernona, znalazłem w końcu profesora - reżysera - który przyznał mi rację: drugi akt był straszny. Czytałem opowiadanie i zachwyciło mnie, dlatego tak mocno byłem rozczarowany błędnymi wyborami, jakich dokonał autor adaptacji. Za zgodą reżysera wróciłem do domu i napisałem drugi akt na nowo. Wykorzystaliśmy moją wersję.
Mniej więcej w tym samym czasie (tak mi się wydaje) uczęszczałem na zajęcia z interpretacji, obejmujące też teatr czytelnika. Podobała mi się koncepcja ogołocenia sceny i pozwolenia aktorom - w zwykłych ubraniach, bez przygotowania - na odegranie historii przed publicznością. W ramach zajęć...
MAXXDATA