LECH BORSKI-MICHAŁ, BOGDAN I ANNA.txt

(1067 KB) Pobierz
Lech Borski
kichał,
Bogdan
icAnnci
Młodzieżowa   Agencja   Wydawnicza Warszawa 1987
Opracowanie graficzne:
Wiesław Wałkuski
Redaktor:
Krystyna Barchańska-Wardęcka
Redaktor techniczny:
Krystyna Dawidczyk
Korektor:
Maria Czempińska
Text © Copyright by Lech Borski, Warszawa 1987
ISBN 83-203-2452-1
RSW „Prasa-Książka-Ruch"
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza
Warszawa 1987 r. Wydanie II (I wyd. w tej edycji)
Nakład 59 700 + 300 ęgz.
Ark. wyd. 17,3 Ark. druk. 16,5/16
Oddano do produkcji w październiku 1984 r.
Podpisano do druku w październiku 1986 r.
Zakłady Graficzne w Katowicach
ul. Armii Czerwonej 138
Zam. 0107/1123/5 P-40
«Michał
Epizod pierwszy
Podszedł do okna tak mistrzowsko, że ani jedna deska nie drgnęła (wielodniowe ćwiczenia dały wreszcie rezultaty) i uważnie napiął słuch: na dole ktoś chodził albo coś się działo; tuż koło północy, gdy tamci szukają nie wiadomo jak daleko stąd, polana przed domem Powinna być martwa. Ale nie była.
Zawrócił do kontaktu i jeszcze raz powtórzył wyczyn z deskami, by nie potęgować własnym hałasem tego, co się odprawiało wokół ścian Domostwa, i z ręką tuż obok wyłącznika lampy zamarł — bo jeśli ona byłaby na balkonie, zobaczy zgaśniecie światła.
Trzeci cichy marsz wydawał się chwilowo niewykonalny. Michał usiadł więc na łóżku. Nie bał się, chciał działać, ale nie przyszła jeszcze właściwa chwila, no i tamci, skoro odrzucili jego pomoc, nie powinni na zbyt wiele liczyć.
Jezioro zapluskało, ale na jeziorze też nie ma nikogo poza Miką, a Mika, gdy wiosłuje, nie zapluszcze, bo taką, jak mówi, ma już naturę. On i jezioro. Oboje nie lubią pluskania, pluskanie to rodzaj nieporządku. Na jeziorze nie ma nikogo, bo chociaż tamci szukają w lesie i w zabudowaniach wsi, nikt nie pomyślał o jeziorze. Gdy okazało się, że nie ma Bogdanka, nie byłoby dobrze myśleć o jeziorze, pani Ewa mogłaby tego nie przetrzymać ze swoim, bądź co bądź, słabym sercem. Pani Ewa pierwsza zawołała: Bogdanek, Bogdanek, ale śpiewy, które i tak zamierały od dłuższej chwili, zamierały po jej wołaniu nadal, nie ucinając się jednak, i ognisko paliło się jeszcze wysoko, ludzie siedzieli to tu, to tam, przyciszaniem śpiewu i rozmów domagając się rozpoczęcia opóźnionych już tańców.
Po chwili pani Ewa zawołała znów: Bogdanek, Bogdanek, jak wołała codziennie i po wielekroć, a potem, po króciutkiej pauzie powtórzyła raz już tylko: Bogdanek, z takim akcentem, że zrobiła się wreszcie makowa cisza, w której Bogdanek nie odezwał się jednak, i po chwili jeszcze raz przyzwała szeptem: Bogdanek, z taką grozą, że trzeba jej było pomóc, i chłopcy ze wsi ryknęli: Bogdanek, a potem skandowali radośnie: Bogdanek, Bogdanek, Bogdanek. Nie byłoby im tak wesoło, gdyby już wtedy podejrzewali, że Bogdanek odchodząc zabrał ze sobą wszelką nadzieję na tańce. Potem zrobiło im się nudniej, umilkli, jedynie głos Stefana brzmiał nadal pełen pomocy i otuchy: Bogdanek!
Las  pochłaniał  to   imię  i  pewnie  smakował,   bo   nawet  echo   nie
I
6
wracało, a jeszcze rankiem tego samego dnia Stefan skutecznie przywołał echo do porządku, wołając: Ula, Ula, i echo dopowiadało wszystko, co należało dopowiedzieć, ale to było rankiem i chodziło o zupełnie inne imię.
Stefan wieczorem krzyczał równie dobrze, lecz odpowiedź nie nadchodziła. Ci ze wsi, ci, którzy tak czekali na tańce, a i cała reszta, powstali wreszcie i zbliżyli się do lasu, a potem do Domostwa, i tak przechodzili kilka razy, szukając Bogdanka na tej pustej przestrzeni, złowieszczo oświetlonej płomieniem, ale Bogdanka na niej nie było, jak nie było — okazało się zaraz — Bogdanka w Domostwie. A więc musiał zapodziać się w lesie albo we wsi, bo o jeziorze przy pani Ewie, z jej sercem, nikt nie mógł nawet pomyśleć.
Później, gdy wszyscy odeszli, zostawiając najmłodszych, Annę i Michała (pani Ewa szepnęła z wyrzutem: nie byłeś dobry dla Bogdanka, a Urszula, która stanęła obok, skinęła głową w naiwnej niewiedzy i to wystarczyło, by Stefan postanowił Michała zostawić), więc później okazało się, że i Mika także nie przyłączył się do ekspedycji, ale po cichu, prawie po złodziejsku, oglądając się na las, w którym tamci zniknęli, odczepił od pomostu łódź i popłynął. Przez chwilę jednak słychać było wiosła, Mika nie przypuszczał, że ktoś go słucha, a z jeziorem się widać jakoś w sprawie pluskania dogadał.
Może to, co'jest za oknem, to nawoływanie? Jeśli posuwają się powoli, przeszukując każdy kawałek ziemi, każdą możliwą kryjówkę, mogą być jeszcze dość blisko. Bogdanek nigdy dotąd dobrowolnie nie odchodził daleko, jeśli niedaleko odchodziła Anna.
Wtedy, pierwszego dnia, też był blisko, jakby już wówczas postanowił stworzyć ten zwyczaj. Schował się za szafę stojącą w korytarzu i łypał w stronę otwartych drzwi pokoju dziewcząt, a gdy zobaczył Michała taszczącego walizkę, nieoczekiwanie skłonił mu się, z powagą i godnością tak wielką, że Michał musiał mu odpowiedzieć i — zanim zdał sobie sprawę z tego, że Bogdanek nie stoi w miejscu właściwym dla dżentelmena — walizka metalowym okuciem boleśnie przytłukła mu stopę, a Urszula, która wyjrzała z pokoju usłyszawszy hałas, gorzkim szeptem wyznała:
— Tam przecież były szklanki. Jak ktoś się zabiera do niszczenia, to niech wybiera mniej  kruche rzeczy. Wszyscy  idą na łatwiznę.
Anna, jeszcze niewidoczna, parsknęła śmiechem i — co Michał zdołał jako tako zarejestrować — to wstrząsnęło Bogdankiem, wyraź-
7
nie wiedzącym już o jej istnieniu. Bo wtedy, tego dnia, Michał spóźnił się i Bogdanek, przybywszy pierwszy, mógł zająć lepszą pozycję — Michała najpierw pociągnęła w głąb lasu letnia ulewa, a potem ścieżka.
Ścieżka otwierała się jak okno w wilgotnej zieleni. Jeszcze krople, spadając skądś, z gałęzi tworzących górną framugę, udawały powiewną zasłonę, której nawet nie trzeba odsuwać ręką, by w nią wniknąć, a potem iść. Krople lśniły wszędzie, czysto i niedrogocennie, bo słońce znów nabrzmiewało wysoko i spadało na las jak przedtem, przed ulewą. Nagle wyskoczył pies, pojawił się u kolan, z proszącą mordą, brązową w białych plamkach, z cichym pomrukiem. Pies pomknął ku zasłonie, zaszczekał, przeskoczył w głąb i wrócił, bawił się w mokrej zieleni. Michał mimowolnie dotknął jego wilgotnych nozdrzy, pies nie cofnął się, popatrzył, a potem znów rozpłynął się w tunelu ścieżki.
Można było iść, dróżka zakręcała, rozchylając swe boki w owalną polankę, już parującą gwałtownie, dalej kaprysiła między wąziutkimi przesmykami, utykała na większych pniach i obiegała je, światło dygotało w rytmie cieni i przejaśnień, zawsze zielonkawych, Michał szedł, przystawał, a pies to pojawiał się, to tylko szczekaniem, krótkim i wyraźnym, dawał o sobie znać.
Potem pies rozpłynął się gdzieś i nawet nie było go słychać. Michał zerwał się do biegu, roztrącał mokre witki, pędził i runął, zaczepiwszy o korzeń. Leciwa szara żaba przeskakała powoli tuż przed jego oczyma, posuwała się bez strachu i ze zrozumieniem dla pozycji istoty pełznącej po ścieżce, pies znów stał tuż obok i drżąc z radości usiłował również wytarzać się w błocie, Michał szukający okularów wyraźnie mu przeszkadzał, było go za dużo, o jednego było za dużo.
Dalej już tylko jar, przepastny i ociekający wodą, pełen żelastwa i śmiecia, zapraszający nogi tkwiące w zszarganych spodniach do penetracji, ale dalej, na przeciwległym brzegu, zwieńczonym drewnianą sczerniałą ścianą czyjejś ustronnej wygódki, zaczynała się wieś, więc Michał dyskretnie nie poważył się zejść.
Cofnął się i znów wniknął w gęste koronki paproci, zawracał zły, że zaszedł tak daleko i spłoszył sobie bajkę, porzucił ścieżkę, pozostawiając na niej psa, nagle zbyt dystyngowanego, by buszować po chaszczach, paprocie kołysały się wokół ud, ustępowały bezdźwięcznie i bezdźwięcznie zamykały się za nim, zbliżał się do Domostwa.
8
Znów ktoś przyjechał, kilka walizek stało jeszcze przed wejściem, u stóp schodów, a Stefan rozmawiał z niewysokim, łysym mężczyzną. Znali się już chyba dawniej, mężczyzna położył rękę na ramieniu Stefana, roześmiał się i popchnął go lekko, Stefan odpowiedział śmiechem,  cofnął się i  zauważywszy  Michała  szybko  spochmurniał.
—   Gdzie się włóczyłeś?                                            k
—   Chodziłem. Po lesie.
—   To widać — powiedział mężczyzna, nie ukrywając, że widzi raczej spodnie Michała niż jego twarz.
—   Miałeś pomagać — przypomniał Stefan. — Czy zawsze będziesz uciekał?
Nie powinien tego mówić, ale tak długo czekał, krzątając się po Domostwie, sprawdzając stan pokojów i wyposażenie, łóżka, pościel, licząc przyjeżdżających i pomagając się im ulokować, czekał tak długo bez pomocy naprawdę pierwszego dnia potrzebnej, że Michał patrząc na skrzywione złośliwym grymasem usta Stefana, prawie mu darował aluzję i tak szybkie zapomnienie o umowie zawartej podczas podróży.
—   Nie uciekałem — powiedział. Spojrzał w oczy Stefana i te oczy umknęły w bok. — Nigdzie nie uciekałem. Po prostu chciałem zobaczyć.
—   Na to zawsze będziesz miał czas. Nie dzisiaj.
Głos brzmiał ostro, ale to już nie była nagana. Ten głos miał usłyszeć mężczyzna, stojący ciągle jeszcze obok Stefana, w tej samej co przedtem pozycji, pochylony ku przodowi, z ciekawością w nagich, niebieskich oczach, oczekujących na zakończenie rozmowy, by można było powrócić do tego, co mówił przed chwilą. Gdyby byli z Michałem sami, Stefan machnąłby ręką, a może usiłowałby ją położyć na głowie kuzyna, gdyż uznał, że tak należy robić, a Michał uchyliłby się, jak zawsze.
—   Co mam robić?
—   Zanieś walizki na pierwsze piętro. Tam ci pokażą, który pokój. Chwycił najcięższą, z metalowymi okuciami, by niewygodą niesienia
jak najszybciej zmazać przewinę, i ciągnął ją po stromych schodach, a potem, prawie na górze, podniósł wyżej, dopiero tam, bo nie przewidział obecności Bogdanka, nie mógł przewidzieć, i dopiero tam podniósł walizkę wyżej, gdyż nie chciał usłyszeć uwag o niedbałości, nie znał tych ludzi.
9
A ten tam stał, za szafą, między szafą a ścianą, i łypał w stronę otwartych drzwi pokoju. Zaskoczony, skłonił się Michał...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin