mniszkowna - tredowata_t_2.pdf

(1021 KB) Pobierz
11376680 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
11376680.001.png 11376680.002.png
Helena Mniszkówna
TRĘDOWATA
POWIEŚĆ
Tom drugi
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
I
Lato, wystawa, złota jesień, polowania w Głębowiczach należały do przeszłości. Słotne,
zamglone dnie zastąpił mroźny podmuch z północy i siał na obnażoną ziemię wielkie białe
płaty. Śnieg sypał, kłębił się, otulał bielą puchów nagie gałązki drzew i wysokie ciemnozielo-
ne świerki. Rozścielał na ziemi olbrzymią białą oponę. Zakrywał pola, żółtą, przegniłą trawę,
przemieniając świat w grotę z cukrów i kryształu. Słońce oczyściło się z chmur, rozpędziło
mgły. Otoczone nieskończoną przestrzenią błękitów, uniosło tarczę wysoko, sypiąc na
mleczną ziemię złote blaski. W śniegu krzesało iskry, pełne barw drogich kamieni. Pogoda
lśniła cudowną zimową szatą, mróz nadawał jej energię i tęgość, orzeźwiającą ludzi. Ptaki
kręciły się wśród zamrożonych drzew z kwileniem radosnym. Czerwone gile odbijały rażąco
od białej dekoracji, jak wielkie maki wśród łanów dojrzałej gryki.
W Słodkowcach park, ogród, rozłożyste i smukłe krzewy otulają zwoje śniegu. Jezioro,
stężałe w uścisku lodowego powiewu, bieli się gładką przestrzenią. Filary ganku i schody
pokrywa mroźna powłoka. Zamiast kwitnących róż widać pagórki pokryte śniegiem. Kuliste
lipy przed pałacem, oblepione sadzą, wyglądają jak wielkich rozmiarów dmuchawce, tak ich
gałązki są delikatne i przezrocze. Z niezmiernie białych przestrzeni płynie martwota, skrzepły
spokój i wielka potęga skrystalizowanej natury. Wszystko jest nieruchome, milczące, niepo-
kalanie czyste, zimne w swej piękności, jak posągowe.
Na końcu wielkiej alei grabowej, jak w korytarzu z alabastru, stoi pod ciężkimi splotami
gałęzi wiotka postać, prawie mała wśród mroźnych olbrzymów.
Stefcia opiera się plecami o skostniały pień grabu. Spod czapeczki patrzy na śnieżną
przestrzeń i ciemniejszą taśmę drogi. Stoi na wzgórku. Mur okalający park nie zasłania jej
widoku.
Wzrok leci i leci w sinawą dal, jaskółczym skrzydłem przebija szafirowy wał lasu i pędzi
dalej, bez końca. Jest punkt, gdzie się zatrzymuje, dokąd właściwie dąży, punkt świetny,
rdzeń wielkiego koła ziemi, co go otacza. Dziewczyna stoi bez poruszenia. Pomyśleć by
można, że szron spadający z drzew i ją ścina w posąg, ziębi ostrym tchnieniem.
W oczach jej błyszczy tęskna myśl, śle ją na drogę, wysyła daleko... tam, gdzie i dusza
rwie się z niepowstrzymaną siłą... Wielkie oczekiwanie czegoś, co napełnia rozkoszą, ale tak
subtelną, ze ledwo wyczutą, jest niepokojące jak oczekiwanie katastrofy. W takiej chwili
wzrok, słuch skupia się w sobie, wysila do naprężenia i męczy. Żal odwrócić oczy, aby nie
stracić jednego momentu, żal się poruszyć, aby nie spłoszyć najlżejszego szelestu. Cała istota
ludzka zamienia się w posąg, pod którym można by napisać: „Czy nadejdzie”... szczęście lub
rozpacz.
W taki posąg oczekiwania zaklętą była Stefcia. Oczy wpiła w drogę, bojąc się ruszyć.
Powstrzymywała oddech w piersi, chwytała uchem każdy szmer. Przyszła tu wiedziona prze-
czuciem, że on ma przyjechać i czeka cierpliwie. Nikt jej nie mówił, nikt się go nie spodzie-
wa, ale ona wie, że już jest w Głębowiczach... jakiś głos jej szepce: „Dziś tu będzie”.
Wyjeżdżał daleko, na polowania. Długo nie wracał. Musiał odbyć kampanię zaprosin.
Jak się ten czas wlókł sennie, bezbarwnie!... Szare, dżdżyste dnie zdawały się płakać,
szlochały drzewa. Wichry jękiem zwabiały wcześnie czarne noce, nieskończone, pełne łkań,
skargi, ponurej grozy. Wielka melancholia, ociężałość tych dni bez jaśniejszego promyka
dławiła serce. Rwało się wszystko głuchą rozpaczą na widok przegniłych liści, szarpanych
wichurą, oślizgłych gałęzi, z łopotem bijących o siebie. Ale natura jest usposobienia wesołe-
go, nie znosi długich łkań, nawet po pięknym lecie nie potrafi płakać bez przerwy. Następuje
przesyt smutku: wówczas nabiera hartu, zamraża łzy, chce gwałtem przykryć swą zgniliznę,
lecz jej brakuje barw. Nie stać ją już na zieleń i kwiaty. Otacza ją blada złość. Tężeje, tworzy
4
zwoje bieli, sypie na drzewa delikatną sadź, na szerokie konary rzuca wielkie szmaty puchów.
Jest biała jak panna młoda, ale nie odpowiada tej nazwie. Szpeci ją chłód. Pragnie okrasić się
złotem. Rozsuwa ciężkie granatowe zasłony chmur, wypuszczając słońce z uwięzi. Radosny,
rozweselony, wyspany, wygląda złocisty krąg na świat Boży i staje w osłupieniu. Blednie z
przerażenia, cofając się wysoko w górę. Gdzież są łąki pełne kwiatów? Gdzie owoce, gdzie
drzewa zielone, które zmieniły się pod jego tchnieniem w śliczne, jaskrawożółte lub krwawe
jak pożar? Rozpanoszyła się biel oślepiająca i pokryła wszystko grubą warstwą. Jakby na urą-
gowisko wywołuje słońce, by spoglądało na jej martwotę. Złoty krąg cola się w górę, rzuca
słabe ukośne promienie. Jest nieufne, oburzone. Tyle wieków patrzy ono na kaprysy ziemi i
zawsze się zdumiewa. Przez ciąg wiosny i lata zapomina o przyszłych szarzyznach.
Szczęście zagłusza wszystko, co nie ma złota w blaskach. Gdyby się działo przeciwnie,
rozkosz w szczęściu nie byłaby całkowitą. Słońce wyrzuca sobie własną opieszałość, przy-
gotowuje się do walki z ziemią. Przeczuwa wiele pracy, zanim ten pancerz lodowy rozkruszy,
zanim spruje pyszną szatę ze srebrnej lamy, ciężko strojącą świat. Ze wzgardą spogląda na
groźne szańce śniegu i systematycznie rozpoczyna pracę. Wypatruje ciekawie, aby znaleźć
najsłabsze miejsce, uderzyć i przebić zaporę. Wszędzie napotyka ostre uzbrojenie: chłód,
marmur bieli, mróz. Zniechęcone przeglądem zaczyna się zasuwać do snu. Jest gniewne, pło-
nie gorącą falą, stacza się niżej i niżej, zalewając ziemię potopem czerwieni. Ciska na blady
koloryt nieba snopy jaskrawych obłoczków – swych paziów. One zapowiadają niewdzięcznej
ziemi następującą noc – jako karę słońca.
Stefcia stoi w łunie pożarów, rozświetlona, rozbłysła ogniem. Mruży oczy, różowe pło-
myki ślizgają się po jej twarzy. Dla niej ta biała szata nie przyniosła zmiany. Dnie wloką się
tak samo nieskończenie mętne, bezświetlne, jak wówczas gdy mroki i wichry panoszyły się
wszechwładnie. Piękna, chłodna biel trwała już czas jakiś, ale srebrna droga pusta. Głucho
było w duszy Stefci. I teraz łuny się palą na niebie, idzie mroźna, długa noc. Przeczucia za-
wiodły: coś, co ją pchało na ten wzgórek, skryło się, pozostało bez nazwy. Droga błyszcząca,
wyślizgana złociła się do najdalszych granic zachodem słońca. Białe pola przybrały ton deli-
katnej barwy różowej. Wierzby strojące drogę miały fioletowe odcienie; im dalej w głąb, tym
stawały się bardziej fioletowymi. Małe stadka szafirowych kawek spadały z głośnym krzy-
kiem na zamrożone łany, błyszcząc niby dżety na pluszach. Czasem zrywały się, jakby prze-
straszone.
Nagle w uparcie wpatrzonych oczach Stefci coś zamajaczyło. Na różach pól, w oddali,
wśród fioletowych wierzb, ukazał się punkcik drobniutki, zaledwo widoczny. Ale pojawiwszy
się, nie zniknął. Rósł w oczach, wyraźniał, potężniał i sunął naprzód. Jak błyskawica, ukazu-
jąc się, zatamowuje oddech w piersi w oczekiwaniu gromu, tak Stefcia, wpatrzona w płynący
punkt, znieruchomiała. W ciszy krwawego zachodu zadźwięczało w oddali i rozlewało się
brzmieniem coraz głośniejszym.
Dziewczyna, niby rażona gromem, zadrżała. Ramiona jej podniosły się do ucieczki, ale
nogi miała jak z ołowiu. Chciała się zerwać, biec w głąb parku i nie mogła. Przestrach, ra-
dość, burza wzruszeń odbiła się na jej twarzy. Poznała janczary z Głębowicz.
Nie omyliło przeczucie.
Z wysiłkiem zdołała się cofnąć głębiej. Oparta o oszroniały pień, z szalonym wirem w
pulsach słuchała brzęku janczarów i parskania kłusujących raźno koni. Łowiła uchem lekki
skrzyp płóz i delikatne dźwięczenie uprzęży. Spod przymkniętych oczu widziała eleganckie
sanki i parę tęgich koni, przykrytych szafirową siatką. Widziała ich wygięte głowy, rozwarte
chrapy i oczy czerwone w zachodzie słońca jak pochodnie. Widziała koło uszu końskich po-
wiewające ogony lisie, futrzaną liberię stangreta i lokaja, złote guzy, błyszczące jak świeczki.
Serce jej tłukło w piersi, miała wrażenie, że pęknie l że zajdzie coś złego. Wrażenie rosło,
stało się strasznym. Sanki przed murem skręciły w bok. Stefcia zdrętwiała, rozkołatane serce
zamarło. Siedzący w sankach mężczyzna zrobił nagły ruch, jakby chciał wyskoczyć. Lecz się
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin