Nietolerancyjna tolerancja.doc

(43 KB) Pobierz
Nietolerancyjna tolerancja

Nietolerancyjna tolerancja

 

Tolerować coś – nie znaczy już obecnie wyrozumiałego znoszenia czegoś, z czym się nie godzimy. Tolerować coś – to znaczy mieć do tego stosunek pozytywny. Ta radykalna redefinicja owego pojęcia pokazuje wyraźnie, że jej celem jest coś więcej niż tylko zmiana semantyczna. Chodzi o zmianę sposobu myślenia. Jeżeli problem tolerancji tworzy dziś linię sporu w Kościele katolickim, to główna linia podziału przebiega między tymi, którzy są wierni klasycznemu rozumieniu tego pojęcia a tymi, którzy ulegli jego ostatniej mutacji. Widać to doskonale na przykładzie wielu tzw. katolików postępowych, którzy – właśnie z hasłem tolerancji na ustach – zaakceptowali wiele postulatów całkowicie sprzecznych z nauczaniem Kościoła.

Już Konfucjusz pięć wieków przed narodzeniem Chrystusa głosił, że po to, by zmienić świat, należy najpierw zmienić język. Język bowiem nie tylko opisuje świat, ale także nadaje mu sens. Nie jest więc obojętne, w jaki sposób nazywamy konkretne zjawiska czy wydarzenia. Jak bowiem mówimy, tak też myślimy. A jak myślimy – tak postępujemy. Dlatego też niemal wszyscy agenci zmian społecznych, którzy dążyli do radykalnej przebudowy świata, zaczynali swe dzieło od zabiegów semantycznych. Wymyślali nowe określenia bądź dokonywali redefinicji starych pojęć, by zmienić ich pierwotny sens.

Ofiarą tego typu operacji padł wyraz „tolerancja”, który stał się słowem-wytrychem podczas licznych kampanii medialnych czy debat publicystycznych. Pojęcie to zmieniło znaczenie, w jakim było używane pierwotnie. Sam wyraz pochodził od łacińskiego słowa tolerare, które oznaczało „znosić”, „cierpieć”, „wytrzymywać”. Tolerancja obejmowała więc z jednej strony niezgadzanie się z czyimiś poglądami, wierzeniami, postawami czy upodobaniami, z drugiej strony jednak w sposób wyrozumiały godziła się z ich istnieniem. Uznawała, że nie można zwalczać siłą światopoglądu, którego nie podzielamy. Stanowisko takie wynikało z przeświadczenia, że otwarta konfrontacja i odwołanie się do przemocy przynosi więcej szkód niż znoszenie, wytrzymywanie, cierpienie (czyli właśnie tolerowanie) odmiennych wyznań czy poglądów.

Postawa ta była odbiciem nauczania św. Augustyna, który zalecał, by grzechu nienawidzić, ale grzesznika kochać. Myśl tę rozwijał św. Tomasz z Akwinu, który uważał, że człowiek ma prawo do błędu i może grzeszyć, ale nie oznacza to akceptacji dla błędu i aprobaty dla grzechu. Tego typu rozumienie tolerancji dość szybko zakorzeniło się w Polsce. Już Kazimierz Wielki zapewnił pełną swobodę kultu zarówno wyznawcom prawosławia (1341 r.), jak i Ormianom, którzy byli monofizytami (1356 r.). Także Tatarzy, a więc przedstawiciele islamu, sprowadzeni do Wielkiego Księstwa Litewskiego (1396 r.), przez wieki nieprzerwanie cieszyli się pełnią wolności religijnej. Pod tym względem drogi Rzeczypospolitej i Europy Zachodniej rozchodziły się radykalnie. To podczas Soboru w Konstancji (1414-1418) polski szlachcic Paweł Włodkowic z Brudzenia, sprzeciwiając się nawracaniu pogan siłą, przypomniał Kościołowi powszechnemu zasadę, że „wiara nie ma być z przymusu”. Niemal cała nasza delegacja stanęła wówczas w obronie Jana Husa. Niestety, Polacy okazali się w mniejszości i reformator z Pragi spłonął na stosie.

Podczas gdy Zachód pogrążał się w konfliktach na tle religijnym, których symbolem stała się krwawa Noc św. Bartłomieja (1572 r.), Rzeczpospolita tworzyła trwałe ramy ustrojowe dla tolerancji, czego wyrazem był akt konfederacji warszawskiej (1574 r.), zredagowany przez biskupa Stanisława Karnkowskiego. W czasie gdy Europa Zachodnia przyjmowała barbarzyńską zasadę cuius regio, eius religio, dokonującą gwałtu na ludzkich sumieniach, król Zygmunt August oświadczał, że nie jest panem sumień swoich poddanych. To nie Wolter w swym „Traktacie o tolerancji”, lecz Jan Zamoyski w polskim sejmie oświadczył innowiercom, że dałby sobie rękę obciąć za ich nawrócenie, lecz dałby drugą rękę, gdyby miano im zadać gwałt. Nie znaczy to, że był on obojętny religijnie – ten sam Zamoyski podczas pochodów Stefana Batorego na Wschód patronował zakładaniu kolegiów jezuickich, które stały się żywymi centrami ewangelizacji.

Nowożytne rozumienie tolerancji, które pojawiło się później, choć różniło się w pewnych kwestiach od zarysowanego wyżej modelu polskiego, miało z nim jednak wiele cech wspólnych. Być może wynikało to z faktu, że fascynacji doświadczeniem ustrojowym Rzeczypospolitej Obojga Narodów nie ukrywali intelektualni prekursorzy nowożytności, tacy jak Erazm z Rotterdamu czy Michel de Montaigne, a w bibliotece Johna Locke'a znajdowały się – pochodzące z drukarni Szymona Budnego w Łosku – pisma (1570-1587) poświęcone m.in. idei tolerancji. W każdym razie zarówno dla przedstawicieli polskiego renesansu, jak i reprezentantów zachodniej myśli liberalnej wspólne było przeświadczenie, że tolerancja ma więcej wspólnego z wyrozumiałością i pobłażliwością niż akceptacją i afirmacją. Wystarczy przywołać choćby stwierdzenie Johna Stuarta Milla, który mówił, że „źli ludzie” mają prawo do głoszenia „poglądów, które uważamy za fałszywe i szkodliwe”, nawet gdy jesteśmy przekonani, iż mogą one doprowadzić do „zepsucia społeczeństwa”.

Pod koniec XX wieku słowo „tolerancja” zmieniło jednak w dyskursie publicznym swoje pierwotne znaczenie. Dziś jest coraz powszechniej rozumiane jako „życzliwa akceptacja” i „afirmatywna otwartość”. Tolerować coś – nie znaczy już obecnie wyrozumiałego znoszenia czegoś, z czym się nie godzimy. Tolerować coś – to znaczy mieć do tego stosunek pozytywny. Ta radykalna redefinicja owego pojęcia pokazuje wyraźnie, że jej celem jest coś więcej niż tylko zmiana semantyczna. Chodzi o zmianę sposobu myślenia.

Jeżeli problem tolerancji tworzy dziś linię sporu w Kościele katolickim, to główna linia podziału przebiega między tymi, którzy są wierni klasycznemu rozumieniu tego pojęcia a tymi, którzy ulegli jego ostatniej mutacji. Widać to doskonale na przykładzie wielu tzw. katolików postępowych, którzy – właśnie z hasłem tolerancji na ustach – zaakceptowali wiele postulatów całkowicie sprzecznych z nauczaniem Kościoła. W sferze publicznej było to szczególnie widoczne w działalności tych polityków (jak np. premier Kanady Pierre Trudeau czy premier Holandii Ruud Lubbers), którzy z jednej strony deklarowali się jako katolicy, z drugiej zaś sami doprowadzali do legalizacji aborcji, czy przyznawania przywilejów małżeńskich parom jednopłciowym. Tego typu zabiegi mają ten dodatkowy skutek, że wymuszają także zmiany postaw osób wierzących wobec nauki moralnej Kościoła.

To, co zawsze w etyce chrześcijańskiej uznawane było jednoznacznie i bezdyskusyjnie jako grzech, teraz zyskuje status postępowania nawet nie tyle moralnie obojętnego, ile wręcz pozytywnego.

Kościół był pod tym względem zawsze realistyczny – wiedział, że w naszej doczesnej rzeczywistości ziemskiej zła się wyeliminować z tego świata nie da. Należy jednak zdecydowanie zło nazywać złem, a dobro dobrem. To jest właśnie dawanie świadectwa. Współczesny model tolerancji represywnej zakazuje jednak Kościołowi dokonywania takich wartościujących sądów.

Poglądy, które są sprzeczne z kanonami poprawności politycznej, nie mają mieć już więcej prawa bytu w przestrzeni publicznej. Dokonuje się to pod hasłem „Nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji” (oczywiście tej rozumianej na nowoczesną modłę).

Nie chcąc być gołosłownym, podam konkretny przykład i przywołam tzw. ustawę C-250, przegłosowaną przez parlament kanadyjski w 2005 roku. W myśl owego prawa, jakiekolwiek negatywne odniesienie do homoseksualizmu jest uznawane za przestępstwo kryminalne i zagrożone nawet karą więzienia. Jeszcze podczas debaty parlamentarnej reprezentanci różnych wyznań próbowali wprowadzić do owej ustawy dwie istotne poprawki. Pierwsza z nich miała zapewnić katechetom i nauczycielom wolność nauczania tego, co na temat homoseksualizmu ma do powiedzenia tradycja judeochrześcijańska. Druga czyniła rozróżnienie między osobami a czynami homoseksualnymi, gdyż Kościół nie potępia konkretnych ludzi, a tylko ich grzeszne czyny. Obie te poprawki odrzucono, co oznacza w praktyce penalizację katolickiego nauczania w tej kwestii.

Są już przypadki pierwszych osób skazanych tylko za to, że publicznie cytowały wersety ze Starego i Nowego Testamentu poświęcone homoseksualizmowi. Jeżeli uznajemy Biblię za słowo natchnione przez Boga, wówczas to właśnie Jego należałoby posadzić na ławie oskarżonych. Tego typu przykładów zmian w systemie prawnym czy edukacyjnym można wyliczać jeszcze wiele – media donoszą zresztą o nich na bieżąco w relacjach z różnych zakątków naszego globu. W istocie obserwujemy pochód przez świat nietolerancyjnej tolerancji, która dąży do wyeliminowania ze sfery publicznej wszelkich mocniejszych tożsamości, opartych na niezmiennej hierarchii wartości. Gdyby Kościół zaakceptował idee tej świeckiej religii tolerancjonizmu, wówczas przestałby być sobą, straciłby jakąkolwiek rację istnienia. Odwołując się do języka biblijnego – byłby solą, która zwietrzała i straciła smak. Powinno to być oczywiste dla każdego świadomego katolika.

Dół formularza

Problem dzisiejszego Kościoła polega jednak na tym, że dla wielu katolików nie jest to wcale takie oczywiste. Jak zauważył swego czasu podczas wizytacji w jednej z rzymskich parafii Jan Paweł II: „wydaje się, że wierzący, czyli ochrzczeni, nie potrafią się oprzeć zeświecczeniu, ideologiom, które przeciwne są nie tylko Kościołowi, religii katolickiej, ale religii w ogóle, są ateistyczne albo antyteistyczne”. Jedną z takich ideologii, która zyskuje szerokie poparcie nominalnych katolików, jest właśnie tolerancjonizm. Traktuje on tolerancję jako wehikuł, dzięki któremu będzie można przemodelować naukę Kościoła w sprawach nie tylko moralności, ale i wiary.

Ta ostatnia uwaga dotyczy choćby nauczania dogmatycznego w sprawach grzechu czy piekła. Rozmawiałem niedawno w Austrii z rodzicami, których dzieci chodzą do jednej z wiedeńskich szkół. Opowiadali mi o katechecie, który na lekcji nauczał, że istnieją grzechy śmiertelne oraz wieczne piekło. Został za to wezwany przez dyrekcję i zagrożono mu natychmiastową dymisją, jeśli odważy się jeszcze raz powtórzyć to, co w sumie od początku stanowi element doktryny chrześcijańskiej. Usłyszał przy tym oczywiście, że jest niezwykle nietolerancyjny.

Gdyby jakiś współczesny artysta miał dziś wyrzeźbić figurę Tolerancji, nie przedstawiałaby ona kobiety z pobłażliwym uśmiechem, rozkładającej ręce w geście pogodzenia się z rzeczywistością, ale nieugiętą bojowniczkę z zaciśniętymi szczękami i pięściami, gotową zniszczyć każdego, kto stanie jej na drodze. W orszaku, który wiodłaby za sobą, znaleźliby się także liczni katolicy, szczerze zapewne przekonani, że są „dobrymi ludźmi” i stoją po właściwej stronie. Im jest ich więcej, tym głębszy jest kryzys tożsamości Kościoła.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin