Dowód - Dick Francis.pdf
(
1790 KB
)
Pobierz
Przekład: Hanna Pawlikowska-Gannon
R
ozpacz
jest towarzysko nie do przyjęcia. Nie powinno
się płakać. A zwłaszcza nie
powinno się tego robić, jeśli wygląda się nie najgorzej i ma się trzydzieści dwa lata. Kiedy
żona nie żyje od sześciu miesięcy, a wszyscy inni uporali się już z żałobą.
Mówią: w porządku, przejdzie mu. Zawsze znajdzie się jakaś ładna kobieta. Czas
wszystko leczy, powiadają. Któregoś dnia znowu się ożeni.
Niechybnie mają rację.
Ale, dobry Boże... ta pustka w moim domu. Rujnująca, ponura, ostateczna samotność.
Ciszą zamiast śmiechu, zimny kominek, którego wesoły ogień kiedyś witał mnie wieczorem;
permanentny chłód łóżka.
Po sześciu miesiącach nieustannego cierpienia miałem wrażenie, że moja nagła śmierć
nie byłaby wielkim nieszczęściem. Połowa mojej istoty przepadła; udana, pogodna inwestycja
sześcioletniej miłości zniknęła w ciemnościach. A to, co pozostało, było jedynie
cierpieniem... choć zachowało normalny wygląd.
Z przyzwyczajenia rozglądałem się na obie strony, przechodząc przez jezdnię; nadal
prowadziłem sklep, sprzedawałem moje wina, uśmiechając się, bez przerwy uśmiechając się
do klientów.
A
klientów miałem najróżniejszych, od uczniów kupujących chrupki i colę, bo sklep
znajdował się obok przystanku autobusowego, do kantyny z pobliskich koszar; od emerytów
oszczędzających z poczuciem winy na małe buteleczki dżinu do rozrzutnych koneserów nie
żałujących sobie porto. Klientów przychodzących raz do roku i zjawiających się codziennie,
laików i znawców, szukających szczęścia i komfortu, ponurych i nietrzeźwych. Wszyscy oni,
na podobieństwo drinków, mieścili się w skali od słodyczy do goryczy.
Moim najważniejszym klientem w chłodny poranek pewnej październikowej niedzieli
był trener koni wyścigowych, który niezwykle hojnie podejmował około setki gości na mniej
więcej dorocznej uroczystości z okazji gonitw wygranych przez jego stajnię w minionym
sezonie biegów płaskich. Każdej jesieni, kiedy jego nazwisko pojawiało się na wysokim
miejscu listy zwycięzców, starał się to uczcić, zapraszając właścicieli, dżokejów i rozlicznych
przyjaciół, by dzielić z nimi minione radości i planować zaczęcie wszystkiego od nowa
najbliższej wiosny.
Co roku we wrześniu telefonował, jak zwykle mocno zaaferowany.
- Tony? W niedzielę za trzy tygodnie, pamiętasz? Pod namiotem, jak zawsze.
Załatwisz szkło? I oczywiście zwrot tego, co zostanie, prawda?
- Prawda - odpowiadałem, a zanim zdążyłem odetchnąć, już się rozłączał. Zazwyczaj
to jego uśmiechnięta żona Flora przychodziła później do sklepu, żeby uzgodnić wszystkie
szczegóły.
Toteż w tę niedzielę pojechałem do nich o dziesiątej rano i zaparkowałem możliwie
najbliżej dużego, niegdyś białego namiotu naciągniętego sztywno na trawniku ogrodu na
tyłach. W tej samej chwili wybiegł z domu rozgorączkowany gospodarz, jakby na mnie
czekał, co wcale nie było wykluczone. Jack Hawthorn miał koło sześćdziesiątki, był
niewysoki, pulchny i przebiegły.
- Dobra robota, Tony. - Lekko poklepał mnie po ramieniu, bo zwykle tak mnie witał,
ponieważ zazwyczaj unikał powszechnie przyjętego obyczaju podawania ręki. Nie wynikało
to, jak początkowo przypuszczałem, z lęku przed zarazkami; raczej chodziło o to, że - jak mi
wyjaśniła pewna zjadliwa bywalczyni wyścigów - jego „uścisk przypominał rozmarzającą
meduzę”, więc z przykrością obserwował potem ludzi wycierających dłoń uwolnioną z tego
uścisku.
- Doskonały dzień na przyjęcie - powiedziałem. Rzucił okiem na błękitne niebo.
- Potrzebny jest deszcz. Ziemia przypomina beton. - Trenerzy koni wyścigowych,
podobnie jak farmerzy, nigdy nie są usatysfakcjonowani pogodą. - Przywiozłeś jakieś napoje
bezalkoholowe? Przyjeżdża szejk z całą swoją świtą abstynentów. Zapomniałem cię
uprzedzić.
- Szampan, napoje bezalkoholowe i cała skrzynka różności - powiedziałem, kiwając
głową.
- Dobrze, w porządku. Zostawiam cię. Kelnerki przyjdą o jedenastej, goście o
dwunastej. Ty naturalnie zostaniesz, prawda? Jako mój gość. To chyba oczywiste.
- Twój sekretarz przysłał mi zaproszenie.
- Naprawdę? To się nazywa sprawność! Aż trudno uwierzyć. Gdybyś czegoś
potrzebował, przyjdź do mnie.
Skinąłem głową, a on oddalił się pospiesznie, tak jakby całe życie zamierzał przebiec
truchtem. Bez względu na sekretarza - raczej powolnego z butnie zadartym nosem, nad wyraz
dokładnego w swej pracy - Jack nigdy nie nadążał z wykonaniem tego, co chciał zrobić. Jego
pogodna i spokojna żona Flora wyznała mi kiedyś: „To Jimmy (sekretarz) zgłasza konie do
poszczególnych gonitw, Jimmy wysyła rachunki, samodzielnie prowadzi całą papierkową
robotę. Jack nie musi nawet przykleić znaczka pocztowego. Cały ten pośpiech to tylko
przyzwyczajenie.”
Mówiła to jednak z sympatią, bo właściwie o Jacku Hawthornie wszyscy wyrażali się
z sympatią; zresztą może to właśnie nagromadzona w nim energia udzielała się koniom i
kazała im wygrywać.
Zawsze zapraszał mnie na swoje przyjęcia, oficjalnie lub nie, bez wątpienia częściowo
dlatego, żebym był na miejscu i mógł natychmiast rozwiązać ewentualne problemy płynności
alkoholowej, ale także dlatego, że ja również pochodziłem ze świata wyścigów i dalej
traktowano mnie tak, jakbym do tego świata należał, mimo mojej niewytłumaczalnej ucieczki
w detaliczną sprzedaż alkoholu.
„Nie wdał się w ojca”, mówili ci niezbyt życzliwi. A osoby bardziej bezpośrednie
kwitowały to stwierdzeniem: „Brak rodzinnego bigla.”
Mój ojciec jako wojskowy zdobył medal za zaszczytną służbę, ale także Złoty Puchar
Armii, bo z równym zapałem atakował płotki na torze co terytorium nieprzyjaciela. Jego
odwaga na wszystkich polach bitew była wręcz przerażająca, toteż zginął skręciwszy sobie
kark na torze wyścigowym w Sandown Park, zresztą na moich oczach, a miałem wówczas lat
jedenaście.
On sam miał wtedy czterdzieści siedem i naturalnie takim go zapamiętano w
środowisku koniarzy: pozostał na zawsze wysokim, wyprostowanym, roześmianym,
nieustraszonym mężczyzną, nietkniętym, jak mi się nadal zdawało, przez nieszczęścia tego
świata. Choć nie miał idealnej postury dżokeja, bez wahania poszedł w ślady swego ojca, a
mego dziadka, tego tytana z przeszłości, który raz przyszedł drugi w Wielkiej Narodowej,
zanim okrył się militarną sławą w pierwszej wojnie światowej. Krzyż Wiktorii zdobyty przez
dziadka spoczywał obok medalu ojca w specjalnej gablotce, którą odziedziczyłem. Nie
przekazali mi natomiast swojego wigoru, wyczucia i brawury.
„Będziesz taki jak twój ojciec, co?” - wielokrotnie w dzieciństwie słyszałem to
przyjazne, pełne nadziei pytanie. Dopiero po jakimś czasie, stopniowo i powoli dotarło do
mnie, jak i do pozostałych, że nie, nie będę taki. Nauczyłem się jeździć konno, ale niezbyt
błyskotliwie. Poszedłem do Wellington, szkoły dla synów żołnierzy, ale nie kontynuowałem
nauki w Sandhurst, żeby samemu też przywdziać mundur. Mama zbyt często powtarzała „nie
szkodzi, kochanie”, szlachetnie znosząc nazbyt liczne rozczarowania, a we mnie rozwinął się
głęboki i silny kompleks niższości, który gdzieś tam jeszcze się czaił na przekór zdrowemu
rozsądkowi.
Dopiero Emma sprawiła, że stracił znaczenie, ale teraz po jej odejściu powrócił, słaby
acz uporczywy. Odrzucone przyzwyczajenie wkradało się podstępnie w niestrzeżone zakątki.
Żałosne.
Sekretarz Jimmy nigdy mi nie pomagał. Teraz też wynurzył się z domu z rękami w
kieszeniach i obserwował, jak wyciągam z furgonetki trzy cynkowane wanny.
- Do czego to? - zapytał.
Pomyślałem, że chyba trudno mu nie zadzierać nosa, skoro ma dobrze ponad metr
osiemdziesiąt wzrostu. Chodziło raczej o to, że podobnie brzmiał ton jego głosu.
- Do lodu.
- O - skomentował, a zabrzmiało to bardziej jak dyftong „ou”.
Wniosłem wanny do namiotu; w jednym jego końcu stały rzędy stołów na stojakach
nakrytych obrusami, a wokół podstawy dwóch pali podtrzymujących całą konstrukcję liczne
donice chryzantem. Żywą trawę przykryto praktycznymi matami, a szare ściany namiotu w
regularnych odstępach zdobiły pęki czerwonych i złotych wstęg medalowych. W kącie stała
niewłączona dmuchawa do ogrzewania. Prawdę mówiąc, dzień nie był wystarczająco zimny.
Namiot robił niemal świąteczne wrażenie. Niemal. Jack i Flora nigdy nie tracili prawdziwych
pieniędzy na rzeczy niepotrzebne, czego zresztą nikt nie mógł im mieć za złe.
W powietrzu nic nie zadrżało. Żadnego wstrząsu. Żadnej zapowiedzi okropności,
która wkrótce miała się tu wydarzyć. Panował spokój, niewątpliwie pełen wyczekiwania, ale i
pogody. Potem przypomniałem to sobie wyjątkowo wyraźnie.
Jimmy nie przestawał mnie obserwować, kiedy wniosłem do namiotu skrzynkę
szampana, wypakowałem butelki i ustawiłem je pionowo w jednej z wanienek na podłodze
przy ścianie za stołami. Ta praca nie należała do mnie, ale w przypadku Jacka Hawthorne’a
wyjście poza ramy przewidziane umową przychodziło jakoś całkiem bez trudu.
Pracowałem w koszuli z krótkimi rękawami, ogrzewała mnie jasnoniebieska
kamizelka wycięta w szpic (typowy strój w środowisku związanym z wyścigami). Marynarka
czekała w furgonetce na moment, w którym przemienię się w uczestnika bankietu. Jimmy
dyskretnie olśniewał w płowym cienkim golfie pod granatowym blezerem ze zwykłymi
mosiężnymi guzikami, bez żadnych herbów, bez pretensji. Na tym polegał problem. Gdyby
okazywał pretensjonalność, mógłbym pewnie nim pogardzać, zamiast podejrzewać, że to on
mnie obdarza tym uczuciem.
Wyjąłem drugą skrzynkę szampana i zacząłem ją rozpakowywać. Jimmy pochylił swą
niezwykle wysoką postać, wziął do ręki butelkę, wpatrując się w folię i etykietkę z takim
natężeniem, jakby widział coś podobnego po raz pierwszy w życiu.
- Co to za sikacze? - spytał. - Nigdy o nich nie słyszałem.
- To autentyk - odparłem spokojnie. - Z Epernay.
- Tyle to widzę.
- To wybór Flory - wyjaśniłem.
Powiedział „ou” z pełnym zrozumieniem i odłożył butelkę. Wziąłem duże plastikowe
worki z kawałkami lodu i dokładnie obsypałem nimi stojące w wanience butelki.
- Przywiozłeś szkocką? - spytał nagle.
- Jest na przednim siedzeniu furgonetki.
Wyruszył na poszukiwanie i wrócił z nieodkorkowaną butelką.
- A kieliszek? - zapytał.
Zamiast odpowiadać, przyniosłem z furgonetki pudło z sześćdziesięcioma
szklaneczkami.
- Proszę.
Bez słowa otworzył pudło, które postawiłem na stole, wyjął jedną z wielofunkcyjnych
szklaneczek.
- Czy ten lód nadaje się do picia? - pytał z powątpiewaniem.
- Czysta woda z kranu.
Plik z chomika:
kasiek790
Inne pliki z tego folderu:
§ Sterling Diane - Sycylijskie wesele.pdf
(1026 KB)
§ Wolff Isabel - Wzloty i upadki. Rok z dziennika Minty Malone.pdf
(2057 KB)
Ballard James Graham - Wieżowiec.pdf
(969 KB)
Aschkenas Lea - To właśnie Kuba.pdf
(1753 KB)
Baccalario Pierdomenico,Peruzzi Elena - Dziennik zakochanej nastolatki.pdf
(491 KB)
Inne foldery tego chomika:
- ! Paczki RAR autorów [spakowane epub, mobi] ! -
- ! Paczki RAR autorów [spakowane epub, mobi] ! -(1)
- ! Pakiety książek ! -
- • Postacie - biografie, autobiografie, historia
- EUROPA
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin