MacLean Alistair (1971) - Wyspa niedzwiedzia.pdf

(1483 KB) Pobierz
278002049 UNPDF
Alistair MacLean
Wyspa Niedźwiedzia
(Bear Island)
tłumaczył Juliusz P. Szeniawski
Ianowi i Marjory
Rozdział 1
Na tym etapie długiej i niezwykle burzliwej kariery „Róży Poranka” nawet najmniej
wnikliwy i baczny obserwator musiał dojść do wniosku, że jej nazwa nie należała do najtrafniej
dobranych, rzadko bowiem zdarza się jednostka, o której z równą słusznością jak właśnie o niej
dałoby się powiedzieć, że dobija zachodu dni swego żywota. Sklasyfikowaną oficjalnie jako
arktyczny trawler parowy o wyporności 560 ton, długości 173 stóp, szerokości 30 i zanurzeniu
(bez balastu, lecz przy pełnych zbiornikach paliwa i wody) 14,3 stopy, „Różę Poranka”
zwodowano w stoczni w Jarrow przed wieloma, wieloma laty, dokładnie w roku 1926, roku
strajku generalnego.
Jako się więc rzekło, dawno przekroczyła granicę wieku emerytalnego, była powolna,
niestabilna, trzeszczała w spawach i rozłaziła się w szwach – tak jak kapitan Imrie i pan Stokes –
oraz zużywała ogromne ilości paliwa na każdą jednostkę wytworzonej energii – tak jak kapitan
Imrie i pan Stokes: zbożowej whisky w przypadku kapitana Imrie i rumu z Jamajki w przypadku
pana Stokesa. I właśnie temu się teraz oddawali: tankowaniu odpowiedniego do swych potrzeb
paliwa, czyniąc to z niewzruszonym zaabsorbowaniem kogoś, kto siedemdziesiątki nie dobił
tylko przez zwykły przypadek.
Z tego, co widziałem, żadna z osób, które tak nielicznie zasiadły do obiadu przy dwóch
długich, ustawionych wzdłuż osi statku stołach, nie kwapiła się do uzupełniania swoich rezerw
kalorii. Nie bez powodu, jak nie bez powodu frekwencja przy obiedzie tego wieczoru okazała się
tak niska. Przyczyną takiego stanu rzeczy nie były serwowane potrawy, które choć nie
przysporzyłyby nie przespanych nocy kucharzom w Savoyu, smakowały zupełnie znośnie, ani też
ewentualne estetyczne obiekcje, jakie w naszym ładunku artystów mógłby wzbudzić urządzenie
salonu jadalni, bowiem wedle wszelkich kryteriów można by je uznać za wręcz wspaniałe:
symfonia tekowych mebli, dywanów i draperii w kolorze czerwonego wina. Bogiem a prawdą,
nie było to pomieszczenie, jakiego można by się spodziewać na pierwszym lepszym trawlerze,
ale też nie każdy pierwszy lepszy trawler po zakończeniu swej kariery rybackiej – co
w przypadku „Róży Poranka” nastąpiło, jak wieść niosła, w roku 1956 – ma szczęście otrzymać
nowy silnik i zostać przebudowany na luksusowy jacht. I to przez kogo? Przez potentata
żeglugowego, którego morskim zamiłowaniom dorównywała jedynie jego ignorancja we
wszystkich sprawach z morzem związanych.
Problem leżał gdzie indziej – nie wewnątrz statku, ale poza jego burtami. Trzysta mil za
kręgiem polarnym, gdzie mieliśmy wątpliwe szczęście w tej właśnie chwili się znajdować,
warunki pogodowe bywają równie znakomite i dogodne dla żeglugi jak w wielu innych
spokojnych zakątkach Ziemi. Aż po widnokrąg rozciąga się mlecznobiałe lustro morza przykryte
to kopułą wyblakłego błękitu, to miriadami gwiazd, które wyglądają nie jak gwiazdy, lecz jak
odpryski zamarzniętego ognia na smoliście czarnym aksamicie nieba. Tyle tylko że zdarza się to
niezwykle rzadko i zazwyczaj wyłącznie w owym krótkim okresie, który na tych szerokościach
geograficznych uchodzi za lato. Tymczasem jeśli jakieś lato w ogóle tu kiedyś było, to nie
pozostało po nim nawet wspomnienie. Zbliżał się koniec października, okres sztormów
towarzyszących zrównaniu dnia z nocą i właśnie jeden z takich pysznych, typowych dla jesiennej
równonocy sztormów chwycił nas w swoje objęcia. Moxen i Scot, nasi dwaj stewardzi,
roztropnie zaciągnęli story w jadalni, żebyśmy nie mogli zobaczyć, jak bardzo był on typowy.
Wcale jednak nie musieliśmy go widzieć. Wystarczyło go słyszeć i czuć. Słyszeliśmy dziką
pieśń żałobną wichru w olinowaniu, przejmujące, monotonne zawodzenie, samotne, zagubione
i upiorne jak lament czarownic. Słyszeliśmy w jednostajnych regularnych odstępach czasu tępe,
wybuchowe plaśnięcia, kiedy statek rył pełnym dziobem w doliny stromych fal, ciągnących
równo na wschód pod naporem porywistego wiatru znad bezmiaru czapy lodowej Grenlandii,
odległej od nas o całe siedemset mil. Słyszeliśmy nieustanne zmiany tonu pracy silnika, gdy
śruba podnosiła się niemal ponad powierzchnię wody, po czym na powrót zanurzała głęboko
w morzu.
A i czuliśmy ten sztorm, co wprawiało obecnych w jeszcze większe przygnębienie niż samo
jego słuchanie. W jednej chwili, kiedy dziób wyskakiwał w górę i wspinał się mozolnie na falę,
głęboki przechył nas ostro w lewo lub w prawo – w zależności od tego, po której tonie stołów
siedzieliśmy – a już w następnej kładło nas w stronę przeciwną, gdy z kolei rufa pokonywała
grzbiet fali. Na domiar złego, te szeregi fal zaczynały powoli, lecz złowieszczo łamać się
w wodną kipiel co gwałtownie uwydatniło skłonność „Róży Poranka” – właściwą wszystkim
łodziom rybackim – do silnego bocznego kołysania w każdych warunkach pogodowych poza
tymi, jakie panują na stawie przy młynie. Te dwa różne ruchy, boczny i wspinająco-opadający,
próbowały się właśnie na siebie nakładać, dając w sumie rzeczywiście nieprzyjemny efekt
korkociągu, fatalnie potęgujący niewygodę i złe samopoczucie pasażerów.
Ponieważ przeważającą część minionych ośmiu lat spędziłem na morzu, ja sam nie
cierpiałem żadnych nieprzyjemnych dolegliwości, ale nie musiałbym być wcale lekarzem –
którym wedle posiadanych dokumentów byłem – by rozpoznać symptomy mal de mer
u współpasażerów. Wymuszony uśmiech, spojrzenie przemyślnie unikające wszystkiego, co
przypomina jedzenie, mina zdradzająca najwyższe skupienie na impulsach dochodzących
z własnego żołądka – wszystkie te objawy były zupełnie wyraźne i było ich w bród. Choroba
morska to przedmiot powszechnych żartów, dopóki samemu się na nią nie zapadnie; wtedy nagle
przestaje być zabawna. Rozdzieliłem tyle pastylek przeciwko chorobie morskiej, że wszyscy
powinni byli nabrać koloru dojrzałej cytryny, ale lek ten ma to do siebie, że tak pomaga na
arktyczny sztorm jak aspiryna na cholerę.
Rozejrzałem się po jadalni, zastanawiając się, na kogo pierwszego padnie. Uznałem, że na
Antonia, wysokiego, smukłego czarusia, dość afektowanego, lecz dziwnie sympatycznego,
o szopie zdumiewająco – zwłaszcza u rdzennego rzymianina – jasnych i kręconych loków. Jest
stwierdzonym faktem, że kiedy mdłości sięgają zenitu, co stanowi ostatni etap kończący się
nieodmiennie atakiem gwałtownych torsji, cera przybiera ów charakterystyczny odcień, który da
się określić jedynie terminem „zielonkawy”. W przypadku Antonia był to kolor niedojrzałych
jabłek czy likieru chartreuse, przedziwne zabarwienie, jakiego jeszcze nigdy u nikogo nie
widziałem, złożyłem to jednak na karb jego przyrodzonej bladej karnacji. Tak czy inaczej, nie
ulegało wątpliwości, że to prawdziwy symptom prawdziwej choroby. Kolejny wyjątkowo
paskudny przechył i Antonio bez słowa przeprosin czy pożegnania zerwał się od stołu i rzucił
biegiem – choć raczej była to tylko najwierniejsza imitacja biegu, jaką jego nogi szczura
lądowego mogłyby wykonać na tym rozkołysanym pokładzie – w kierunku wyjścia.
Potęga sugestii jest tak wielka, że już kilka sekund później, przy następnym przechyle, trzech
dalszych pasażerów, dwóch mężczyzn i jedna młoda kobieta, wstało pośpiesznie od stołu
i opuściło jadalnię. Potęga sugestii wzmocnionej dalszą sugestią jest jeszcze większa. Po dwóch
dalszych minutach, oprócz kapitana Imrie, pana Stokesa i mnie, w salonie znajdowali się już
tylko pan Gerran i pan Heissman.
Zasiadający u szczytów swoich niemal zupełnie opuszczonych już stołów kapitan Imrie i pan
Stokes powiedli wzrokiem za ostatnimi cierpiącymi, tak spiesznie porzucającymi jadalnię,
spojrzeli po sobie z niejakim zdumieniem, potrząsnęli głowami i powrócili do uzupełniania
zapasów paliwa. Kapitan Imrie, potężny mężczyzna o wspaniale patriarchalnym wyglądzie
i intensywnie niebieskich oczach, na które jednak niewiele widział, miał grzywę gęstych, siwych
włosów zaczesanych równo na ramiona, i jeszcze bardziej imponującą brodę, której mógłby mu
pozazdrościć niejeden biblijny prorok, przesłaniającą mu całkowicie krawat. Jak zwykle, miał na
sobie dwurzędową marynarkę ze złotymi guzikami i szerokimi białymi naszywkami komandora
Royal Navy na rękawach – do których nie miał prawa – oraz zakrytymi częściowo mierzwą swej
wspaniałej brody czterema rzędami baretek, do których miał jak najbardziej prawo. Nadal kręcąc
ze zdumieniem głową, wyjął z pojemnika butelkę zbożowej whisky – dopiero tego wieczoru
pojąłem, do czego służy ten stojak z kutego żelaza o wysokości dwóch stóp, przyśrubowany do
podłogi jadalni tuż obok krzesła kapitana – nalał sobie prawie pełną szklaneczkę i dodał zupełnie
symboliczną ilość wody, wypełniwszy ją w ten sposób po wrąbek. W tym momencie „Róża
Poranka” stanęła niemal dęba, wdrapując się na szczyt wyjątkowo wysokiej fali, zawisła na jej
grzbiecie na, zda się, zupełnie nieprawdopodobnie długą chwilę, po czym runęła skosem w dół,
by zaryć z dudniącym, przyprawiającym o dreszcz grozy łoskotem w nasadę następnego
grzywacza. Kapitan Imrie nie uronił nawet kropelki; wbrew wszelkiemu świadectwu oczu można
by pomyśleć, że siedzi w barze „Pod Brasem Grota” w Hull, gdzie go poznałem. Jednym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin