Orzeszkowa Eliza - ISKRY - TOM 1-2.rtf

(774 KB) Pobierz

ELIZA ORZESZKOWA.

ISKRY

 

 

PRZEDMOWA.

Warszawa i kraj cały złożyły w roku bieżą­cym hołd Elizie Orzeszkowej.

Za 40 lat pracy, za 40 lat służby natchnionej społeczeństwu, za miłość ofiarną, głęboką, dźwiga­jącą, za rozumne prowadzenie ku lepszej doli, tak słabo prześwitującej przez chmury, zasłaniające nasz widnokrąg, za cierpliwe obsiewanie pól nieupraw- nych, ugorów, leżących odłogiem, pustkowi, których jeszcze nie tknął lemiesz—należy się wielkie uzna­nie znakomitej powieściopisarce, dobrej Polce i wzo­rowej obywatelce.

W najsmutniejszej dobie naszego życia naro­dowego, w chwili, kiedy waliło się wszystko, kiedy wszelkie nadzieje upadały w gruz i zdawało się, że nic nie przebije mroku, pochłaniającego nasz dzień, rozpoczęła Orzeszkowa swoją działalność i szła z ka­gańcem światła drogą, po której kroczyły najwię-

ksze duchy polskie, rozświetlając ciemne krużganki naszego życia, krzepiąc i umacniając w wierze całe swoje pokolenie.

A było to pokolenie słabe, rozbite, wątpiące, pozbawione wiary we własne siły, zatrute jadem niewoli, stojące nad brzegiem przepaści.

Po upadku powstania 1863 r. w kraju zapa­nowało przygnębienie ogólne. Ideały romantyczne zbankrutowały. Duch popadł w apatyę i odrętwie­nie. Marzenie o wolności utonęło w potokach krwi, a szlaki sybirskie zaludniły się wygnańcami. Życie przygasało. Więzy, nałożone na duszę narodu, za­ciskały, się coraz mocniej, krępując zupełnie jej od­dech. Ludzie przestawali myśleć i mówić. Gdzie­niegdzie tylko zrywa} się cichy szept nad mogiłami, gdzieniegdzie tylko brzmiał wyraz Ojczyzna, wyma­wiany przez łzy.

W takiej to chwili na niwie powieściopisarstwa polskiego stanęła Eliza z Pawłowskich Orzeszkowa, mieszkanka kresów, córka rodziny ziemiańskiej, dzie­dziczka wysokiej kultury stanu szlacheckiego, a śmia­ła heroldka haseł demokratycznych.

Ożywiona gorącą chęcią służenia krajowi, pa­trząca od samego początku na swój zawód, jako na pewnego rodzaju posłannictwo, biorąca w serce wszystek ból społeczeństwa, z którem związana była głębokiem uczuciem miłości — widziała Orze­szkowa przyszłość i zbawienie w dźwignięciu mas ludowych na wyższy szczebel rozwoju i poczucia narodowego. Bardzo wykształcona, odczuwająca

doskonale ducha czasu i zdająca sobie dokładnie sprawę z potrzeb narodu, zaczęła w powieściach swoich przemawiać w imię zasad, które budziły ze snu i wołały do pracy.

Pisząc pod cenzurą i kontrolowana przez tę cenzurę w każdej myśli swojej—nie mogła Orzeszko: wa nigdy wypowiedzieć się tak, jakby tego pra­gnęła, Z konieczności musiała przekonania i uczucia swoje taić, lub ubierać w szaty [allegoryi. Pomimo to jednak, nabrała takiej wprawy i takiej umie­jętności w przemawianiu do swoich czytelników,®że rozumieli oni zawsze głęboką treść jej utworów i brali z nich to pokrzepienie, jakie autorka* dać im pragnęła.

Kto z nas nie pamięta wrażenia, jakie wywarła w całej Polsce powieść Orzeszkowej „Nad Niemnem”, komu serce nie biło żywiej, kiedy zapoznawał się za jej przewodem z życiem duchowem drobnej szla­chty litewskiej?

Czuła na wszystko, co miało związek z bytem narodu, Orzeszkowa umiała bacznie przyglądać się nowym prądom, żłobiącym sobie koryto w zbioro­wej duszy społeczeństwa i stawała się prądów tych rzeczniczką.

Kiedy w jej oczach począł się budzić ruch ko­biecy— stanęła, jako przewodniczka duchowa tego ruchu na jego czele, zarówno w powieściach swoich, jak i w specyalnie napisanej książce p. t. „Kilka słów o kobietach71. Daleka od haseł jaskrawych, pa trząca głęboko w duszę dziewczęcą i w duszę ko­

s

biety-matki, zdająca sobie doskonale sprawę z licz­nych obowiązków, jakie spadają na kobietę w życiu rodzinnem i w życiu obywatelskiem, rozumiejąca, że od spełnienia tych obowiązków, zależy nietylko szczęście jednostek, ale i szczęście Ojczyzny—Orze­szkowa nawoływała kobiety do. pracy, do pozna­nia swych powinności, do rzetelnego ich spełniania.

Nie uszły również oka Orzeszkowej prądy, zmierzające do gruntownych reform życia społeczne­go. W całym szeregu powieści potrąca ona mniej lub więcej udatnie, ale zawsze szczerze i z prawdzi­wą chęcią przyczynienia się do prawdy—o sprawy robotnicze, o nowe ideały, z których wyłonił się następnie późniejszy suchy, doktrynerski i ohydny w swojej taktyce politycznej socyalizm. Od tego socyalizmu jednak, wbrew temu, co usiłowano jej niejednokrotnie w pewnych obozach przypisać i na­rzucić — Orzeszkowa była bardzo daleka. Miłość Ojczyzny była dla niej prawem najwyższem i skar­bem najświętszym i nigdy nie ulegała skazie. Orze­szkowa kochała robotnika polskiego i pragnęła dla niego lepszej doli — nie w imię doktryny o wszech- władztwie proletaryatu, ale w imię szczęścia i po­myślności całego narodu, którego część składową stanowi proletaryat.

Blizka ludowi wiejskiemu, szczerze mu oddana

i              rozumiejąca na. wskroś jego duszę, badała też Orzeszkowa dolę chłopa i w „Chamie“, który wy­bija się na czoło jej utworów o charakterze społe­

cznym i psychologicznym—odmalowała nam z całą dokładnością życie pierwotnego Pauluka.

Ulegając prądom, które panowały u nas w okre­sie, poprzedzającym wybuch powstania i następ­nie—Orzeszkowa zajęła też wyjątkowo przychylne stanowisko wobec Żydów polskich. W powieściach zajęła się odmalowaniem ich życia i traktowała je z niekłamaną sympatyą, nie przewidując dzisiejsze­go separatyzmu żydowskiego, który tyle rozdźwię- ków wprowadził do naszych stosunków.

Było to niewątpliwie stanowisko zbyt idealne, ale umotywowane temi złudzeniami, jakim ulegało całe społeczeństwo polskie. Prądy asymitecyjne były jeszcze silne i zdawało się, że nie będzie ża­dnych przeszkód do dalszego ich rozwoju. Żydzi rosyjscy mieszkali wtedy w Rosyi i nie wnosili pierwiastków rozkładowych do zgodnego współży­cia z nami Żydów, zamieszkujących ziemie polskie.

O              nacyonalizmie żydowskim, o ruchu syonistycznym jeszcze się wówczas nikomu nie śniło. Dlatego też nie można Elizie Orzeszkowej czynić zarzutu z tęgo, że kwestya żydowska wygląda dzisiaj, w rzeczy­wistości, zupełnie inaczej, niż wyglądała w jej po­wieściach.

Służąc społeczeństwu polskiemu, Orzeszkowa rozumiała, że siłą tego społeczeństwa, rugowanego ze swoich dziedzin przyrodzonych, jest jego związek z ziemią rodzinną. Dla tej ziemi jest też prawdzi­wy kult we wszystkich jej powieściach. Ideałem jej było trzymanie straży na zagonie ojczystym,

pilnowanie tego zagona do ostatniego tchu, do ostat­niej kropli krwi. Nie ustąpić, nie oddać dobrowol­nie ani piędzi — oto hasło, które bohaterowie jej wyznają, wierząc, że więcej warta jest wierna służ­ba ojczyźnie na kawałku małym własnej ziemi, niż wyprawy po „złote runo“ do krajów obcych, gdzie dusza polska zatraca swój bezpośredni związek z naj­bardziej zasadniczym podłożem swego istnienia— z ziemią.

Zapatrzona w ideały społeczne i narodowe, pozostająca przytem pod wpływem prądów lite­rackich epoki, Orzeszkowa uprawiała powieść t. zw. tendencyjną. Od samego początku była w niej je­dnak artystka, umiejąca posługiwać się doskonale językiem, jako środkiem technicznym i tworząca pod wpływem głębokich bodźców duchowych. Do jakich wyżyn artystycznych mogła się wzbić, o tem zaświadczył drukowany przed kilku laty na łamach Biblioteki dwugłos „Ad astra".

Tu zwrot, jaki nastąpił w naszej literaturze pod wpływem hasła „sztuka dla sztuki", wywarł na Orzeszkową pewien wpływ. Nie zmienił jej grun­townie, bo zmienić już nie mógł. Entuzyastka i ide- alistka, pozostała entuzyastką i idealistką—ale po­wieściopisarka tendencyjna przestała już krępować swoje skrzydła, dała im zupełną wolność i pozwo­liła rozwinąć się do szerokiego lotu. W utworze „Ad astra” zabłysnął też talent Orzeszkowej pierwszo­rzędnym blaskiem i dał nam poznać nowe, niezna­ne jeszcze skarby tej bogatej duszy.

Dziś, po latach 40 ogromnej pracy, stoi brze- szkowa jeszcze w pełni swoich sił duchowych i pa­trzy na plon swojego siewu, a mało któremu pisa­rzowi dano jest oglądać plon tak obfity.

Społeczeństwo polskie po ciężkich latach uci­sku, niewoli i nieszczęść, przez jakie przeszło, za­czyna się odradzać. Zwiastuny tego odrodzenia są już widoczne na wszystkich polach. Nie przysżło ono jednak odrazu i nie jest wyłącznym wynikiem zmiany stosunków politycznych. Trzeba było dłu­gich lat, długiej pracy przygotowawczej, zanim du­sza narodu ocuciła się na nowo ze swojego omdle­nia. Pracę tę prowadzili najlepsi i najwięksi ludzie naszego pokolenia. Prowadził ją Sienkiewicz, Prus, Konopnicka. Prowadziła ją także Orzeszkowa, zają~ wszy wyjątkowo zagrożony posterunek na kresach.

Mieszkając stale w Grodnie, nad umiłowanym swoim Niemnem, obcując z blizkim sobie ludem, któ­ry kochała nadewszystko, ztamtąd, z tego zapadłe­go kąta, przemawiała do całego narodu, a przemawiać umiała tak głośno, że słyszano ją wszędzie.

Utwory jej zdohywały sobie szeroką i zasłu­żoną poczytność, rozchodziły się szybko i niosły z sobą wszędzie ewangelię nowych, idących ku nam czasów. Mądre myśli, rozumne rady, piękne uczu­cia promieniowały z nich i budziły oddźwięk, zaró­wno w sercach i umysłach ludzi inteligentnych, jak i w sercach i umysłach prostaczków, sięgających dopiero po książkę ’ polską. Orzeszkową czytały wszystkie warstwy narodu, a powieści jej, czy w ory­

ginale, czy też w odpowiednich streszczeniach i prze­róbkach, nie rzadko były w ręku robotnika i chło­pa polskiego. W ten sposób pomiędzy autorką a narodem, zadzierzgał się trwały i mocny węzeł wzajemnego zrozumienia i odczucia.

Klamrą na tym węźle, był właśnie obchód ju­bileuszowy, zgotowany sędziwej powieściopisarce przez ogół społeczeństwa, a szczególnie przez ko­biety polskie w roku bieżącym.

Na przypomnienie tej chwili i ku utrwaleniu związku duchowego pomiędzy czcigodną jubilatką a czytelnikami naszej Biblioteki, oddajemy pod prasę „Iskry”.

Należą one do pereł współczesnej nowelistyki polskiej, a wysoko postawione przez krytykę arty­styczną, dają jednocześnie poznać wszystkie zalety umysłu, duszy i serca wielkiej kobiety, wielkiej Polki i wielkiej obywatelki, jaką jest ich autorka.

Zdzisław Dębicki.

iDÄLEiK^O.

Przepyszny widok. Pośrodku, w dwóch wy­sokich, granitowych ścianach szklany szlak' zamar- złej rzeki, z jednej jej strony długi szereg wykwint­nych pałaców, z drugiej—przestrzeń rozległa, z pół- kręgiem ciężkich wspaniałych gmachów. Nad rze­ką i jej granitowemi ścianami biegną balustrady, w złocenia zdobne, jak marzenia lekkie*, pałace ma­ją wielkie kryształowe, niezliczone oczy i białe lub szare ściany, lecz tym ostatnim szron, który je okrywa, nadaje pozór srebrnych. Szron okrywa także z rzadka rozsiane drzewa, poręcze balustrad i szklany szlak rzeki, a puchy śniegu lekkie piętrzą się na da­chach gmachów, zaścielają ulice i wznoszą się nad nie­mi w długie, pogłębione wały. Wszystko to pod bla­dym błękitem nieba migoce i płonie miryadami iskier, bo choć kula słoneczna zatoczyła się j uż nizko za wspaniałe gmachy, blask jej przecież rozrzuca po tem białem polu obfity siew brylantów. Biało fcu jest, bogato, przepysznie, tak jak gdyby potężni i natchnieni czarodzieje dźwignęli nad ziemią to ar-

cy dzieło z kamieni, metalu, kryształu, śniegu i bry­lantowych szronów.

Wobec rozlegających się dokoła i bujających ku górze obszarów, bardzo mały, wobec wypełnia­jących te obszary blasków, bardzo biednie wygląda- jący, opuścił on jeden z ciężkich, wspaniałych gma­chów i biegł ku mostowi, którego wdzięczne łuki spajały dwie przeciwległe strony rzeki. Nie szedł, ale biegł: wynoszony, zbyt krótki, szmatami stare­go futra podszyty paltot, którego rękawy gwałtow­nie kołysały się po obu jego bokach, z całej siły u piersi podtrzymywał. Lat miał dwadzieścia parę, pierś wązką, włosy złotawe i nizko na kark spada­jące, twarz pod daszkiem małej czapki mizerną i bladą, jakkolwiek mróz zaczerwienił jej koniec nosa i część zapadłych policzków.

Zimno, choć nie najbardziej. Tylko dwadzieś­cia stopni mrozu wskazują termometry miejskie, lecz od zamarzniętej rzeki wzbijają się i lecą, jak ostrza nożów, siekące fale wiatru. Niekiedy opa­dają i kładą się w dole na szklanej pościeli, ale po chwili z przeraźliwym jękiem granitową kotlinę znowu opuszczają, lecą z szumem, o ściany pałacu tłuką i wszystko, co po drodze, ostrzami nożów sieką.

Fale wiatru szczupłem ciałem przerzynając i mizernym paltotem otulając się coraz mocniej, we­soło zagwizdał; krótko, ale wesoło, a krótko dlate­go, że napadł go chrypliwy, uporczywy kaszel. Zkąd się u licha ten kaszel do niego przyczepił?

Aniby zresztą uwagi na niego nie zwrócił, gdyby nie kolega z medycyny, który go raz gwał­tem rozebrał, opukał, osłuchał i zawyrokował, że jest to katar oskrzeli, który przy sprzyjających okolicznościach, z łatwością uleczonym zostać mo­że, lecz przy niesprzyjających... Paradny radca ze swemi sprzyjającemi okolicznościami! „Za parę ty­godni najmę sobie apartament, kaloryferami ogrze­wany i wychodzić zacznę nie inaczej, jak w wil­czurze i berlaczach. Tymczasem i bez tego wy­zdrowieję".

Jakże może myśleć inaczej, skoro czuje się tak silnym, że w pogoni za tem, co umysł jego zacie­kawia, jednym tchem, zda się, zabiedz mógłby na koniec świata. Ma też ogromną, palącą ochotę wzięcia udziału w tym ogromnym teatrze, którym jest świat, i odegrania na nim roli nie najmniejszej. Po to tu właśnie od lat trzech przebywa, aby na­leżycie przysposobić się do tej roli. Nauka jest sa­ma w sobie rzeczą arcyciekawą i miłą, ale on w niej widzi jeszcze czarodziejski sznurek, który z nie­przejrzanych wysokości ściąga na ziemię ideały; a ideały—to jego kochanki, ku którym wre krew, bije serce, wypręża się wola i o których nie mnie­ma wcale, aby niedostępnemi były. Jeżeli dotąd nie sprowadzono ich na ziemię, to tylko z przyczy­ny, że niedołężnie się do tego brano. Ale teraz wszystko dobrze i szybko pójdzie. Wierzy w to mocno, że w obronie swoich ideałów i swojej wia-

Biblioteka.—T. 5ia.

2

ry w ich ziszczenie na stos rozpalony wskoczyłby kontredansowym krokiem.

Teraz także, gdy długi most przebywa, krok jego do kontredansowego jest podobnym. Biegnie,

o              żelazne kraty nogami uderza, aby . je nieco roz­grzać, zatrzymuje się na chwilę, paltot na rękawy wkłada i od góry do dołu zapina. Może tak cieplej będzie! Brr! jakie dreszcze! Nic to. Slamazarni- ków tylko lada jaki katar za nos wodzi. On mu się nie da. Oho! nie zginie!

Wtem słyszy głos szybko mijającego kolegi medyka.

              Hej, hej, Poleszuk! a krwią jeszcze nie plujesz?

              Solą ci w oczy, a suchą miotłą w zęby — odkrzykuje—i to zaklęcie poleskich chłopów w ple­cy odchodzącemu rzuciwszy, znowu wesoło pogwi­zdywać zaczyna, z czerwonemi rękami, zanurzone- mi w podarte kieszenie paltota, z głową do góry.

              Czy ja krwią pluję? ani mi się o tem śni­ło! Pyszny sobie facet: myśli, że mam suchoty. Oho, dyabła one zjedzą nie mnie! Gorsza sprawa, że jeść chce się piekielnie. U nas, na Polesiu, lu­dzie codziennie obiady jadają. To bardzo dobry zwyczaj, i szkoda, żem go zaniedbał... chociaż wszę­dzie zdarzają się pod tym względem wyjątki, a rzecz tę ścisłej analizie poddawszy, cieszę się, że do wy­jątków należę i obiadów nie jadam. Tylko prosił­bym pięknie o parę bułek i o cokolwiek do bułek. Tak skromne żądanie losy prędzej czy później nie­

zawodnie spełnić raczą, ale dziś to już nic z tego nie będzie. Pal licho! Gorsza sprawa, że wczoraj wszyściuteńką naltę wypaliłem, a nie jestem prze­cie rysiem, abym w ciemnościach... Głupia facecya! Ani kopiejki w kieszeni, a lekcyi jak niema, tak niema. Trzy razy ogłaszałem się w gazetach i że­by choć pies zażądał fizyonomię moją zobaczyć! Jakby pod ziemię pochowały się... żeby choć je­dna! W zeszłym roku były jakie takie, a w tym...

              Lek-cy-e zmienne są! — na nutę operowej aryi zagwizdał znowu i znowu zakaszlał, a gdy ka­szlać przestał, myślał, że co tam! lekcye dziś, ju­tro, najpewniej dostanie; tylko doczekać się ich trzeba.

              Ciekawym, dlaczego czekać ne mogę? Sił mi brakuje, czy co? Stary może jestem i ledwo nogi po ziemi zaciągam, albo Heliogabalem urodzi­łem się, aby mi złamany w pościeli fijołek dolegał? Głodno, to głodno. Nie na to człowiek żyje, aby jadł; nie dlatego w salamonowe szaty myśli i woli przyodziany, aby go głodny żołądek pożarł. Po­czekaj, panie głodzie! Tęgi z ciebie facet, alem ja żołnierz, i sztandarem swoim po łbie tłuc cię będę, dopóki sił stanie, a mam ich mnóstwo! Ho, ho, nie zginę!

Przepyszny widok, zupełnie inny niż tamten, ale jeszcze wspanialszy, bogatszy, a przedewszyst- kiem ludniejszy. Pośród dwu rzędów domów tak wysokich, że z dołu nie widać okrywającego dachy ich śniegu, ulicę jak nieskończoność długą, jak ra-

/

mię olbrzyma szeroką, okrywa tak gęsty ludzki i zwierzęcy tłum, że gdzieniegdzie tylko poblyskuje z pośród niego śnieg, zaścielający ją od krańców do krańców. Domy białe, śnieg biały; tylko wstę­ga nieba nad ulicą blado błękitna, tłum ją okry- wający pstry i po obu stronach tłumu dwa szlaki szyb kryształowych, jaśniejące połyskami i barwa­mi drogich metali, kamieni i materyi. W tłumie ty­leż przynajmniej koni, ile ludzi. Jedne małe, gęsto- grzywę, mkną jak błyskawice; inne, rosłe i szla­chetne, spokojnie, poważnie kroczą. Te, do apoka­liptycznych zjawień podobne, cwałują z potężnemi szyjami, w przeciwne sobie strony wygiętemi; tam­te biegną szybko, równo, z wdziękiem kołysząc wy­tworne ciała. Wszystkie ciągną za sobą nieprzeli­czoną ilość sań malutkich, większych, wielkich, roz­łożystych, na których znowu w zmiennym, szalo­nym wirze, ścigają się, krzyżują, przemykają, prze­latują puchy bogatych futer, barwy kosztownych strojów, wysokie pióropusze, złocone guzy, jaskra­we naszycia... Nad tą wezbraną rzeką ruchu gdzie­niegdzie stoją szeregi nieruchomych, drogocennemi głowicami jaśniejących kolumn świątyni, lub złota strzała wybiega z wieżycy i stałym promieniem przerzyna błękit nieba. Krzyku, wrzawy, turkotu niema; tylko wielki, wzdymający się, to przycicha- jący szmer, a w nim metaliczne, nieustanne, ciągłe, ciągłe dzwonienie niezl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin