Jakub Ćwiek
Małpki z liści
Rozłóż złe wspomnienie– tak zawsze mówiła babcia w jej snach. Potraktuj je jak miksturę, do której ktoś źle dobrał składniki. Znajdź te właściwe, a potem uwarz na nowo.
To jest przepis na odzyskanie swojej siły, mówiła.
To czary...
Debora zawsze bierze sobie do serca słowa babci, mimo iż ta jest jedynie senną marą, wytworem wyobraźni. Tak naprawdę babcia jest jej wersją marzenia rodzącego się w głowie każdego dziecka w każdym bidulu na świecie – pragnienia posiadania rodziny, choćby i jednoosobowej. Spośród innych mar i zwidów wyróżnia ją w zasadzie tylko jedno. Jest wiedźmą i dlatego zawsze ma rację.
To właśnie babcia nauczyła dziewczynkę robić małpki z liści. To było w zeszłym roku, dzień po Bożym Narodzeniu. Tej samej nocy, gdy Tomek po raz pierwszy przyszedł nocą do pokoju dziewczynek...
* * *
Tak się nieszczęśliwie złożyło, że tego roku to dla Debory zabrakło „świątecznych rodziców”. Tak mówili w bidulu na tych, którzy decydowali się przygarnąć do siebie sieroty na czas świąt. Kiedyś, gdy była jeszcze mała, Debora powiedziała pani Staszewskiej – kierowniczce – że pewnie robią to dlatego, że chcą się pochwalić przed Mikołajem dobrym uczynkiem i dostać lepsze prezenty. Pani Staszewska przyjrzała się wtedy dziewczynce i powiedziała, że nawet nie zdaje sobie sprawy jak bardzo jest bliska prawdy.
„Świąteczni rodzice” stanowili stałą i niezbyt liczną grupę, dużo mniejszą niż liczba podopiecznych bidula, toteż dwa razy do roku – raz na Boże Narodzenie, raz na Wielkanoc – odbywały się wśród dzieci tajne losowania. Ci, którzy przegrali mieli sami, z własnej woli, powiedzieć, że nie chcą iść i wolą zostać w domu dziecka. Było to trudne, ale nikt się nigdy nie wyłamał. Dzieci miały swoje zasady.
Tym razem padło na Deborę – to jej miało się nie chcieć. Gdy przyszło co do czego, dziewczynka udaje, że boli ją brzuch, a potem wyznaje opiekunce, że śniło jej się, że jeśli teraz pójdzie, stanie jej się coś złego. Od dawna wszyscy w bidulu, od dzieciaków przez kucharki, po panią kierownik, mieli Deborę za wariatkę, więc obyło się bez scen i kłopotów. Dziewczynka, z poczuciem spełnionego obowiązku pada na swoje łóżko i przygląda się współlokatorkom szykującym się do wyjazdu.
Pokoje w bidulu są czteroosobowe. Każdy z nich zawiera biurko i szafę dla każdej osoby oraz dwa piętrowe łóżka. Pomiędzy materacem górnym i dolnym znajduje się ścienna przestrzeń śpiących na dole, a od górnego materaca do sufitu tych na górze. Każdy znaczy ją swoimi plakatami, wycinkami z gazet, papierowymi ozdobami – tworzy własną przestrzeń, mozaikę zrozumiałą tak naprawdę tylko dla niego.
Przy łóżku Debory nie wisi nic. Kiedyś miała tam liście, ale potem wykorzystała je wszystkie do różnorakich ozdób: okleiła równymi paskami taśmy, robiąc z nich zakładki, albo ponakłuwała wykałaczką robiąc żagle do łupinkowych żaglowców. Kilka tych rękodzieł stało jeszcze na parapecie, większość jednak rozeszła się na prezenty dla opiekunek, kucharek, pana konserwatora i pani kierownik. Nie dlatego, że dziewczynka ich lubiła. Gdy dostawali prezenty, przestawali patrzeć na nią jak na małą wariatkę i nie zadawali głupich pytań.
Pytań na które Debora na pewno nie chce odpowiadać.
Rozłóż wspomnienia. Przypisz im obrazy, wrażenia i słowa, uporządkuj je. To właśnie babcia nazywa pierwszym krokiem. Jednym z trzech.
Blask pustych oczu wyłaniających się z mroku, palce śmierdzące nikotyną, szorstki dotyk, łzy, przyspieszony oddech, lepkość...
To wszystko? Więc czas na krok drugi.
Debora nie zna pojęcia magii sympatycznej, nikt nigdy nie czytał jej właściwych książek, nie tłumaczył zawiłości związanych z czarowaniem. Mimo to instynktownie pojmuje na czym ona polega – zestawienie rzeczy podobnych, by przy użyciu jednej z nich wpływać na drugą. W ten sposób pozbywa się złych wspomnień. W ten sposób pozyskuje surowce i niezbędne warunki do tworzenia małpek.
Blask księżyca wyłaniającego się zza chmur zamiast pustych oczu, żarząca się łupinka wierzbowej kory w miejsce smrodu nikotyny. Nad korą unoszą się kłęby pary – to mżawka. Jej drobniuteńkie kropelki zbierają się na rzęsach Debory, przyjmują postać nabrzmiałej kropli i niczym łzy skapują, by spłynąć po twarzy.
Dziewczyna nie zważa na nie. Pędzlem nasączonym żywicą, wodzi po wilgotnych liściach, wsłuchując się w chropowaty odgłos włosia sunącego po powierzchni; ma wrażenie jakby dotykała szorstkiego męskiego policzka.
Szum wzbierającego nagle wiatru brzmi jak sapanie z każdą chwilą głośniejsze, coraz bardziej intensywne – kołyszą się korony drzew, szyby w oknach trzeszczą, Deborze ucieka kilka liści – osiągające apogeum wraz z trzaśnięciem gałęzi uschniętego buku stojącego na podwórzu bidula. Potem cichnie, opada, pokornieje.
Debora przykłada ostatni, brakujący liść i dociska go do szkieletu z gałązek, by lepiej zamocować. Żywica wylewa się spod płaskiej powierzchni; jest tak lepka, że skleja palce niczym klej.
Tak kończy się krok drugi, a w chwilę potem, gdy Debora nadmucha już małpkę przez pozostawiony maleńki otworek – i zalepi go brzozową witką pełniącą funkcję ogona – również i krok trzeci.
Maleńka małpka z liści mruży swe wielkie i niezwykłe oczy (listki akacji), po czym macha ogonem i zeskakuje z dachu bidula, na którym siedzi wraz z dziewczynką.
Ucieka w noc. Ale wróci, dziewczynka jest tego pewna.
Wszystkie wracają. Tak jak złe wspomnienia, które powoływały je do życia.
Tamtego świątecznego wieczora Debora je wigilijną kolację wraz z opiekunkami i garstką dzieci, które – podobnie jak ona – nie miały szczęścia i zostały w bidulu. Wspólnie śpiewają kilka kolęd, dzieciaki przeglądają prezenty od burmistrza i rady gminy – trochę słodyczy, książka z kanonu lektur szkolnych i ciepły sweter – a także rozdają sobie własne, robione w wolnych chwilach w świetlicy podarunki. Niby nie było takiego obowiązku, ale opiekunki życzliwie patrzyły na wszelkie przejawy dziecięcej sympatii, więc czasami warto się było postarać.
Od Tomka, wysokiego, barczystego chłopaka o przenikliwym spojrzeniu i ustach wąskich jak blizna po cięciu żyletką, Debora dostała ryzę niezwykłego papieru. „Do tego twojego origami. Mikołaj Tomek” – napisał na ozdobnej karteczce.
Dziewczynka odpakowuje prezent i widzi na nim nie odklejoną cenę – czterdzieści dwa złote. Dla niej i dla większości dzieciaków prawdziwy majątek, ale Tomek miał już prawie osiemnaście lat. Za kilka miesięcy miał dostać swoje przydziałowe mieszkanie i wyprowadzić się z bidula raz na zawsze. Już od dłuższego czasu, szykując się do samodzielności, pracował w warsztacie samochodowym naprzeciwko. A, że miał...
ebola