Dailey Janet - Rywale.pdf

(1263 KB) Pobierz
13404694 UNPDF
Janet Dailey RYWALE
1
Ktoś ją obserwował. Czuła na sobie ciężar spojrzenia. W pokoju pełnym ludzi nie było to takie
dziwne, jednak czuła wyraźnie...
Dwadzieścia minut wcześniej weszła do mieszkania DeBorgów - do dwunastopokojowego
przeszklonego apartamentu na ostatnim piętrze jedne¬go z połyskujących wieżowców na Telegraph
Hill w San Francisco. Wraz z Ellerym Domem, przyjacielem i bliskim współpracownikiem,
zatrzymała się na chwilę w wyłożonym marmurem foyer. Pośpiesznie zdjęła z dłoni kosz¬towne
rękawiczki od Fendiego, po czym zwróciła się do pokojówki w wykrochmalonym fartuszku:
- Czy panna Colton już przyjechała?
- Jakieś piętnaście minut temu, proszę pani.
Potwierdziły się jej obawy. Spóźnili się bardziej, niż wypadało.
Dzisiejsze przyjęcie było czymś więcej niż ekskluzywnym spotkaniem Towarzystwa Przyjaciół
Opery w San Francisco - odbywało się oficjalne powitanie światowej sławy sopranistki
koloraturowej, Lucianny Colton, za¬proszonej na gościnny występ w Trubadurze, premierowym
przedstawieniu jesiennego sezonu. Nieobecność przy jej powitaniu można przyrównać do późnienia
na audiencję u królowej. Tego się po prostu nie robi.
- Jaka szkoda, że nie widzieliśmy jej wejścia - mruknął Ellery z zatroskaną miną, wręczając swój
płaszcz i jedwabny szalik pokojówce. Odrucho¬wo strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa czarnej
marynarki. Flame omiotła go spojrzeniem. Na jego wargach igrał słaby, lekko kpiący uśmieszek.
Cały Ellery - cyniczny, wielkomiejski i elegancki, z przewrotnym - niekiedy zja¬dliwym -
poczuciem humoru. Jak zawsze, nieskazitelnie ubrany i nawet najmniejszy kosmyk ciemnoblond
włosów jest na swoim miejscu.
- Cały ty, Ellery - zażartowała, kiedy zdejmował z jej ramion kurtkę z czarnych lisów. - Twoje łzy
idealnie pasują do butów z krokodylej skóry.
- Masz całkowitą rację.
Podał futro pokojówce i wsunął pomocną dłoń pod łokieć Flame.
- Wchodzimy?
- Nie mamy wyjścia - mruknęła Flame z odcieniem żalu, którego Ellery zupełnie nie podzielał.
Opuścili foyer, minęli salon i weszli do niedużej salki z miejscami do sie¬dzenia. Flame zatrzymała
na chwilę spojrzenie na klasycznej sofie w jasnożółtym kolorze i czarnych krzesłach z okresu
Regencji zestawionych z parą osiemnastowiecznych orientalnych sekretarzyków. Wystrój pokoju
zapowiadał swym stylem dystyngowany charakter innych pomieszczeń obszernego apartamentu.
Lecz uwagę Flame przyciągnęły dobiegające z głównego pokoju po prawej stronie dźwięki
ożywionej rozmowy przerywanej salwami śmiechu.
Zatrzymała się na chwilę w łukowato sklepionym wejściu do pokoju w tonacji czerwonej i
wyprostowała się odruchowo. Przywykła do tego, że ludzie jej się przyglądają. Dawno pogodziła
się z tym, że jej wygląd przycią¬ga spojrzenia pełne zarówno podziwu, jak i zazdrości. Wyróżniał
ją nie tylko wzrost modelki, zgrabna figura czy piękna twarz, lecz przede wszystkim ze¬stawienie
jasnej karnacji, szmaragdowej zieleni oczu i włosów o barwie miedzi z odrobiną złota tonującego
czerwony odcień.
Tym razem jednak skierowane na nią spojrzenia zabarwione były lek¬kim wyrzutem z powodu
spóźnienia. Znała wszystkich obecnych. Większość z nich pamiętała z czasów dzieciństwa; byli to
przyjaciele domu. W tym gro¬nie Flame wyróżniała się spośród nich swoim pochodzeniem - była
w pro¬stej linii potomkinią jednego z założycielskich rodów San Francisco. Wła¬śnie pochodzenie
otworzyło przed nią drzwi do salonów elity towarzyskiej miasta, co niekoniecznie dawało się kupić
za pieniądze nowobogackich. Jak to kiedyś zgryźliwie skomentował Ellery, w San Francisco
właściwe pocho¬dzenie jest bardziej istotne niż to, skąd pochodzą pieniądze, które się posia¬da.
Kiedy ma się to pierwsze, nie zawsze konieczne jest to drugie.
Gospodyni, Pamela DeBorg, uroczy kociak z jasnymi lokami, dostrze¬gła ich w tłumie i ochoczo
ruszyła w ich stronę, ciągnąc za sobą tren aksa¬mitnej sukni od Blassa.
- Flame, już straciliśmy nadzieję, że się pojawisz.
- Nic nie mogłam zrobić. Przysięgam - usprawiedliwiała się Flame. - Kręciliśmy reklamę w Pałacu
Sztuki. Niestety mieliśmy kłopoty.
- To prawda - wtrącił Ellery. - Naszą solistką był lampart... chyba po¬winienem powiedzieć
lamparcica. Mam nadzieję, że wasza nie okaże się tak kapryśna i niechętna do współpracy.
- Lucianna jest wspaniała - oznajmiła Pamela, splatając z zadowole¬niem palce. Na jednym z nich
roziskrzył się oszałamiający diament. - Na pewno ją polubicie. Jest taka miła, ciepła... Nie wiem, co
jeszcze mogłabym dodać! Musicie ocenić sami. Chodźmy. Jest teraz z Peterem w oranżerii. -
Chwyciła Flame za rękę wciągając ją do pokoju, po czym zatrzymała się na moment i rzuciła do
Ellery’ego: - Ty też.
Szła pół kroku przed Flame. Odwracając się do niej, mówiła bezustannie.
- Czy już ci wspomniałam, że zmieniła cały plan podróży i przyleciała prywatnym odrzutowcem?
Nie wyobrażasz sobie, jakie mieliśmy tu piekło, próbując zmienić wcześniejsze ustalenia.
Flame uśmiechnęła się ze zrozumieniem, bo tak wypadało.
- Poczekaj tylko, aż zobaczysz jej suknię. Wspaniała. A kolia! Bajeczne cacko z rubinów i
diamentów. Umrzesz z zazdrości. Jacqui myślała, że to kopia. - Zniżyła głos do konspiracyjnego
szeptu, kiedy wspomniała o Jacqui Van Cleeve, kronikarce kolumn towarzyskich San Francisco,
która przed swoim rozwodem także należała do beau monde.
- Ale te kamyki są z pewnością prawdziwe. Wiem, co mówię. Ta kolia nosi ślady ręki Bulgariego.
Flame nie miała wątpliwości. Mówiło się, że kolekcja biżuterii Pameli DeBorg mogłaby zarówno
pod względem ilości, jak i jakości rywalizować z kolekcją księżnej Windsoru.
Do oranżerii prowadziły szeroko otwarte, przeszklone dwuskrzydłowe drzwi. Na ułamek sekundy
Pamela zatrzymała się w wejściu. Za szklanymi ścianami przestronnego apartamentu otwierał się
wspaniały widok na Golden Gate i zatokę. W gąszczu doniczkowych kwiatów, pomiędzy chińskimi
wazami, rozstawione były wiklinowe meble obłożone pluszowymi podusz¬kami, zgrupowane w
przytulne zakątki. Pośrodku tego wszystkiego, skupia¬jąc na sobie całą uwagę obecnych, stała
ciemnowłosa diwa we własnej oso¬bie. Wyglądała oszałamiająco w purpurowej sukni z głębokim
dekoltem na plecach, podkreślającej jej bardzo kobiecą figurę. Odwróciła siei Flame przez moment
widziała rubinowo-diamentową kolię oraz znaną z prasowych foto¬grafii wyrazistą twarz, o rysach
trochę zbyt ostrych, by mogła uchodzić za piękną, choć bez wątpienia przykuwających uwagę.
Teraz z pewnością jest w centrum zainteresowania, pomyślała Flame, spo¬glądając na członków
Komitetu otaczających śpiewaczkę zwartym kręgiem; stał pośród nich gospodarz przyjęcia,
jasnowłosy finansista, Peter DeBorg.
- A oto i ona - oznajmiła Pamela. - Lucianno, wybacz, że ci przeszkodzę, ale chciałabym
przedstawić członkinię naszego Komitetu, Flame Bennett.
- Miło mi - odparła przenosząc na Flame zdawkowe spojrzenie, uzupeł¬nione równie zdawkowym
uśmiechem.
- Cała przyjemność po mojej stronie. I mam nadzieję, że przyjmie pani moje przeprosiny za
nieobecność podczas pani powitania.
- Flame nagrywała właśnie film reklamowy i mieli jakieś kłopoty z lwem czy też lampartem -
pośpieszyła z wyjaśnieniem Pamela.
- To znaczy, że jest pani aktorką.
- Nie - wyjaśnił Peter DeBorg. - Flame pracuje dla Bolanda i Hayesa, ogólnokrajowej agencji
reklamowej z siedzibą w San Francisco.
- Nie jestem pewna, czy dobrze zrozumiałam. - Lucianna Colton prze¬niosła pytające spojrzenie z
Petera na Flame. - Jest pani modelką?
- Nie, jestem zastępcą prezesa firmy - odparła Flame, uśmiechając się lekko.
- Zastępcą prezesa? - Całe zainteresowanie diwy skupiło się teraz na Flame. - To ekscytujące,
poznać kobietę, która ma władzę.
Flame podziękowała za komplement lekkim skinieniem głowy, po czym zwróciła się do Ellery’ego,
kierując na niego uwagę Lucianny Colton.
- Chciałabym przedstawić pani jeszcze jednego pracownika naszej fir¬my, mojego najbliższego
przyjaciela, Ellery’ego Dorna.
Ellery zwinnie wysunął się do przodu, ujął dłoń artystki z polakierowanymi na czerwono
paznokciami i podniósł ją do ust.
- Oczekujemy z niecierpliwością pani występu w roli Leonory. I choć, jeśli wolno mi to tak ująć,
San Francisco już leży u pani stóp - mówiąc to ręką wskazał światła miasta widoczne przez szklane
ściany - jestem pewny, że w operze przywita panią na stojąco.
- Wspaniale, Ellery - wykrzyknęła Pamela klaszcząc w dłonie.
- Pan mi pochlebia - dodała Lucianna Colton z królewskim skinieniem głowy.
- Jestem tylko głosicielem dobrej nowiny - upierał się Ellery, podczas gdy coraz więcej gości
przybywało do oranżerii. I to bynajmniej nie po to, by podziwiać widok legendarnego miasta, lecz
by obejrzeć z bliska sławną śpie¬waczkę w szkarłatnej sukni. Ellery delikatnie ujął ramię Flame.
- Bardzo byśmy chcieli mieć panią tylko dla siebie, ale obawiam się, że musimy odmówić sobie tej
przyjemności. Inni też mają ochotę obsypać panią komplementami.
Wycofali się po wymianie zwyczajowych grzeczności, a ich miejsce natych¬miast zajęli inni
wielbiciele. Flame rozpoznała wylewny głos Andrei Crane.
- Rok temu byłam w La Scali, kiedy tak bosko śpiewała pani w Tosce.
Kiedy przechodzili do głównego pokoju, Ellery zerknął za siebie i uśmiechnął się krzywo.
- Zabawne.
- Co takiego? - Flame spojrzała na niego z zaciekawieniem.
Poprowadził ją na bok i wskazał głową w kierunku siedzących i stoją¬cych w pokoju gości.
- Z listy gości dzisiejszego przyjęcia można by ułożyć Who is Who wyższych sfer San Francisco...
A jednak wszyscy płaszczą się przed kobietą z jakiejś dziury na Środkowym Zachodzie, która
potrafi czysto wyciągnąć wysokie F.
- Chyba jednak trochę więcej - odparła, przez chwilę zdekoncentrowana tym dziwnym uczuciem, że
ktoś ją obserwuje. - Ona jest bardzo utalentowana.
- Uważasz, że talent artystyczny winduje cię w hierarchii społecznej?
Wrażenie wpatrujących się w nią pary oczu nasiliło się.
- Czy zmierzamy w kierunku filozoficznej dysputy? Bo jeśli tak, to ja pasuję, Ellery.
Odwróciła się próbując zlokalizować źródło tego niepokojącego wrażenia i sta¬nęła oko w oko z
kelnerem. Był to mężczyzna w średnim wieku, o dosyć drapież¬nym wyglądzie. Przez chwilę
zmartwiała pod ciężarem świdrującego spojrzenia głęboko osadzonych piwnych oczu, ocienionych
krzaczastymi brwiami. Kelner spuścił wznak i postąpił krok do przodu, podsuwając tacę z
kieliszkami wina.
- Kieliszek Chardonnay? - Nawet jego uprzejmy, pełen szacunku ton nie zacierał ostrego brzmienia
głosu.
- Dziękuję.
Wzięła jeden z oszronionych kieliszków, raz jeszcze zatrzymując wzrok na kelnerze. Czy to właśnie
on ją obserwował? Choć nie była tego pewna, sądziła, że tak. Dlaczego jednak tak się tym
przejmowała? Dlaczego tak bar¬dzo ją to niepokoiło? Mężczyźni zwykle gapili się na nią - zawsze
z tych samych powodów. Dlaczegóż kelner miałby być wyjątkiem? Zaproponował kieliszek wina
Ellery’emu i ruszył do innych gości.
- Brązowe buty do czarnych spodni. - Brew Ellery’ego powędrowała do góry w wyrazie
dezaprobaty. - Powinni zwracać większą uwagę na ubiór służby.
Flame raz jeszcze spojrzała na odchodzącego kelnera, dostrzegając brą¬zowy kolor jego butów. W
tym momencie niespodziewanie odwrócił głowę i popatrzył prosto na nią. Kiedy się zorientował, że
to zauważyła, szybko odwrócił wzrok.
Jakaś dłoń lekko dotknęła jej ramienia i ktoś przyjacielsko ujął ją pod rękę.
- Widzę, że w końcu udało ci się tu dotrzeć.
Rozpoznając głos, Flame zamarła na sekundę, potem posłała ciepły uśmiech człowiekowi, który z
pewnością był jej najważniejszym i najbar¬dziej wpływowym klientem. Malcolm Powell wyglądał
na swoje pięćdzie¬siąt sześć lat - zbudowany potężnie i choć przeciętnego wzrostu, prezento¬wał
się bardzo okazale. Ciemne, gęste jak lwia grzywa włosy, poprzetykane gdzieniegdzie srebrzystymi
pasmami, tylko dopełniały obrazu człowieka ze stali. Niektórzy twierdzili, że w taki właśnie sposób
zarządzał olbrzymią sie¬cią sklepów, które odziedziczył i na których zbudował swoją reputację,
choć obecnie stanowiły jedynie niewielką część jego ogromnego majątku.
- Nie wiedziałam, że wróciłeś, Malcolmie.
- Przyleciałem wczoraj wieczorem. - Jego szare oczy świdrowały ją w ocze¬kiwaniu jakiejś reakcji,
a kiedy nie znalazły nic poza spokojem, zapaliły się iryta¬cją. - Zostawiłem wiadomość u twojej
sekretarki, ale nie oddzwoniłaś.
- Byłam uwiązana przez całe popołudnie. Kręciliśmy reklamówkę. Nie mia¬łam nawet czasu
sprawdzić w biurze, czy nie ma dla mnie jakichś wiadomości. Nie chciałeś chyba zasugerować, że
świadomie zignorowałam twój telefon.
Uzupełniła tę odpowiedź promiennym uśmiechem. Już dawno temu stwierdziła, że najlepszym
sposobem radzenia sobie z Malcolmem Powellem jest nie pozwolić mu, by wprawił ją w
zakłopotanie. Umiarkowana kon¬frontacja była znacznie lepszym sposobem.
- Nie, niezupełnie.
- Miałeś do mnie jakąś sprawę?
Malcolm przeniósł spojrzenie na Ellery’ego.
- Przynieś Flame jeszcze jeden kieliszek wina. - Wyjął z jej dłoni krysz¬tałowy puchar i postawił go
na lakierowanym blacie bocznego stolika. - I po¬staraj się, żeby tym razem był odpowiednio
schłodzony.
- Wedle pańskiego życzenia! - Ellery schylił głowę w przesadnym ge¬ście uszanowania. - Chyba
nawet przyprę do muru kelnera, żeby zademon¬strować pańskie niezadowolenie. - A zwracając się
do Flame, dodał: - Nie zajmie mi to dłużej niż pięć minut.
Kiedy Ellery się oddalił, Flame odwróciła się do mężczyzny, który był motorem jej dotychczasowej
kariery. Zawdzięczała mu bardzo wiele i Mal¬colm Powell był tego świadomy. Osiem lat temu
została zatrudniona w agen¬cji bynajmniej nie ze względu na swoje kwalifikacje czy dyplom
akademic¬ki. Pracowała dla nich jako dekorator okien wystawowych - z odpowiednim
pochodzeniem i koneksjami towarzyskimi była kimś, kim mogli się pochwa¬lić przed klientem
podczas pokazów. Jakieś pięć lat temu zobaczył ją Mal¬colm. W niecały rok później - na jego
wyraźne życzenie - powierzono jej wszystkie sprawy firmy Malcolma. Oprócz tego on sam
podsyłał jej innych klientów, w szczególności tych, z którymi robił interesy. Po trzech latach
pod¬legały jej sprawy kilkunastu najważniejszych klientów agencji. Naturalnie awansowała na
stanowisko zastępcy prezesa.
Przebiegła spojrzeniem po jego twarzy, obejmując wzrokiem szeroką, mocno zarysowaną szczękę,
wysuniętą brodę z dołkiem pośrodku, głęboko osadzone szare oczy i nade wszystko siłę, która tak
wyraźnie wyzierała z każ¬dego szczegółu. Wdzięczność, uwielbienie, szacunek - czuła to wszystko
- ale także odrobinę niechęci.
- Zjedzmy w poniedziałek kolację.
Forma zaproszenia lokowała je gdzieś pomiędzy żądaniem a poleceniem.
- Obiad we wtorek.
- Masz już jakieś plany na poniedziałkowy wieczór?
- Tak - skłamała.
- Nie, nie masz. Twoja sekretarka sprawdziła to na moją prośbę, gdy dzwoniłem dziś po południu.
Zjemy kolację w poniedziałek wieczorem.
- Zjemy obiad. We wtorek - sprzeciwiła się. Raz jeszcze wróciło uczucie, że jest obserwowana, ale
teraz nie mogła sobie pozwolić na dekoncentrację.
- Dlaczego zawsze musimy sprzeczać się o takie głupstwa? - mruknął z irytacją Malcolm. -
Dlaczego nie możesz po prostu przystać na kolację w...
- We wtorek w porze obiadowej. Zrobiliśmy kilka zmian w projektach świątecznych reklam.
Chciałabym je z tobą przejrzeć.
Spojrzenie szarych oczu Malcolma nabrało pożądliwego wyrazu.
- Czy zawsze musimy rozmawiać o interesach, Flame? - zapytał, wpa¬trując się w nią intensywnie.
- Wiesz, że tak, Malcolmie.
Rozmowa przypominała setki poprzednich.
- Tak mówisz teraz, ale porozmawiamy o tym jeszcze we wtorek - ustą¬pił, potwierdzając to
skinieniem głowy. - Wyślę po ciebie Artura punktual¬nie o dwunastej trzydzieści.
- Będę gotowa.
- Ja również.
Flame zdawała sobie sprawę, że we wtorek znowu będzie zmuszona pokazać Malcolmowi, kto jest
silniejszy. I musiała przyznać, choćby tylko przed sobą, że jakaś cząstka jej osobowości lubi te ich
pojedynki i same spo¬tkania z Malcolmem, które zawsze są wyzwaniem.
Kiedy wrócił Ellery, znów poczuła, że jest obserwowana.
- Wino dla jaśnie pani. - Podał jej oszroniony kieliszek. - Oziębione dokładnie do temperatury
trzydziestu sześciu stopni Celsjusza. Czy może Fahrenheita?
- To drobna różnica, mój drogi - odparła, ukradkiem badając wzrokiem cały pokój. Tak jak
przypuszczała, kelner w brązowych butach o jastrzębiej twarzy roznosił przekąski w drugiej części
sali.
Kiedy odwracała od niego wzrok, inny mężczyzna zatrzymał jej spojrze¬nie. Stał po drugiej stronie
pokoju, niedbale oparty o ścianę wyłożoną czerwo¬ną glazurą. Włosy miał tak czarne jak smoking,
który miał na sobie. Pomimo sennej pozy wyglądał jak szczupła i smukła czarna pantera, w każdej
chwili gotowa do skoku, w której wnętrzu kłębi się skumulowana energia.
Przyglądał się jej. Przełknęła łyk wina, nawet nie czując jego smaku, i uświadomiła sobie nagłe
przyśpieszenie pulsu. Zdawało jej się, że zna wszyst¬kich obecnych, więc kim, u licha, jest ten
mężczyzna? Spojrzała raz jeszcze, bezskutecznie przekonując samą siebie, że jej zainteresowanie to
zwykła cie¬kawość. Nie spuszczał z niej oczu, odruchowo potakując stojącej obok ko¬biecie i
podnosząc do ust kryształową szklankę. Teraz dopiero Flame prze¬niosła wzrok na drobną
blondynkę obok niego. Jacqui Van Cleeve, dziennikarka. Kim jest ten facet? Z pewnością kimś
ważnym.
- Malcolmie, znasz tego mężczyznę, który stoi obok Jacqui?
Ellery pośpieszył z odpowiedzią:
- Zdaje mi się, że słyszałem, jak ktoś mówił, że przyjechał tutaj z panną Colton.
- W takim razie to musi być Chance Stuart - konkludował Malcolm, wciąż usiłując zlokalizować
parę.
- Chyba słyszałam już to nazwisko.
Ale Flame nie mogła sobie przypomnieć, gdzie ani w jakich okoliczno¬ściach.
- Powinnaś - oświadczył Malcolm. - W ciągu ostatnich dziesięciu lat Chancellor Stuart stał się
jednym z największych inwestorów w kraju. Ma niesłychany talent bycia w odpowiednim miejscu
we właściwym czasie. - Malcolm zamyślił się. - Buduje teraz ten nowy kompleks wypoczynkowy w
Tahoe. Ciekawe, co robi w San Francisco.
- Prawdopodobnie tego właśnie usiłuje się dowiedzieć nasza droga Jacqui - podsumował Ellery.
Powód, dla którego tu jestem, nie jest żadną tajemnicą, panno Van Cleeve. - Chance Stuart
przelotnie omiótł spojrzeniem upartą blondynkę, przy¬pominając sobie ostrzeżenie Lucianny, że
dziennikarka jest znana z trzech rzeczy: świdrującego spojrzenia, spiczastego nosa i ostrego języka.
Trudno było się z tym nie zgodzić - wszystko w tej kobiecie było ostre, nie wyłącza¬jąc pytań.
- Może mi pan mówić po imieniu - zaproponowała. - Tak jak wszyscy.
- Pozwól więc, Jacqui, że jeszcze raz ci wyjaśnię. Wybierałem się wła¬śnie do Tahoe, żeby
skontrolować moją tamtejszą inwestycję, kiedy Lucianna wspomniała, że jedzie do San Francisco.
Zaproponowałem jej, żeby pole¬ciała ze mną, bo to prawie po drodze.
- Więc nie szuka pan tu nowych terenów?
- Nie po to tu przyleciałem, ale szukam zawsze. - Odruchowo zakręcił szklanką z whisky,
przysłuchując się melodyjnemu podzwanianiu kostek lodu o kryształ. - Jeśli byłaby pani na
wakacjach i przypadkowo natrafiła na jakiś „gorący” materiał na reportaż, czy zignorowałaby to
pani?
- Nie - przyznała.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin