Brzechwa Jan - Demony.doc

(220 KB) Pobierz
Jan Brzechwa - "Demony"

 

Jan Brzechwa - "Demony"

 

pracowicie przepisał: Adam Ciarcinski (adam@man.dedal.lublin.pl)

wersja tekstu: 1.00

 

----------------------------------------------------------------------------

 

Dołożono wszelkich starań, co do zgodności tego produktu z oryginałem,

Jednakże zastrzegamy sobie prawo do popełnienia pomyłki i nikt za to

Odpowiedzialności brać nie zamierza. W szczególności, ale nie wyłącznie,

Nie ponosimy odpowiedzialności za utratę wzroku spowodowaną± czytaniem

Tego tekstu, stratami materialnymi spowodowanymi wykorzystaniem w jakikolwiek

Sposób tego tekstu etc.

 

Produkt niniejszy można kopiować w milionach egzemplarzy pod warunkiem

Jednak, że nie będzie za to pobierana jakakolwiek opłata i tylko je¶li

nie zostaną dokonane jakiekolwiek przeróbki

 

----------------------------------------------------------------------------

 

Klara była olsniewajaco piękna. Okreslenie to, jesli nie ma zatracać

zwykłym komunałem, wymaga dokładniejszych wyjasnień.

 

Nie zamierzam nasladować biskupa Agostino Nifo, który ze smakowita

lubieżnoscia opisywał najskrytsze wdzięki Joanny Aragońskiej. Byłby to

obraz kłamliwy i samochwalczy, gdyż nigdy nie dostapiłem szczęscia

ogl±danla Klary w jej olsniewajacej, jak mogłem się domyslać, nagosci. I

muszę wyznać, że domyslnosć tę posuwałem do ostatecznych granic. Wizje

nagiego ciała Klary wypełniały mi bezsenne noce, przybierały formę

uporczywej obsesji, były bezwstydnie wyraziste, doprowadzały mnie do

obłędnych urojeń. Kto nie przeżywał szczytowego napięcia namiętno¶ci,

zdolnego popchnać do aktów samobójczej lub też zbrodniczej desperacji, ten

nie potrafi mnie zrozumieć. Zwierzenia poniższe przeznaczam dla osób mojego

pokroju, dla nielicznych opętańców, nawiedzonych przez rozpaczliwa, bolesna

psychozę miłosci. Przeznaczam je dla tych, którym, tak jak mnie, w

straszliwej męce pożadania odmówiono miłosierdzia.

 

Powracam jednak do tematu, do opisu urody Klary i niechaj mnie nikt nie

posadza o zaslepienie. A zreszta... Jakież s± obiektywne sprawdziany?

 

Jej twarz o miękkim, łagodnym owalu posiadała zmiennosć rysów nieuchwytna

dla oka. Było to zjawisko niewytłumaczalne, które sprawiało, że żaden

malarz nie umiał oddać wiernie osobliwego charakteru tej twarzy, a każde

zdjęcie, nawet migawkowe, okazywało się poruszone i niewyraziste.

 

Ze spojrzeń Klary emanowało odczuwalne ciepło. Zdawało się, że jej oczy s±

wypełnione substancja promieniotwórcza. Własnie oczy. Bowiem serce jej

odznaczało się mrożacym chłodem.

 

Łuki brwi i ledwie dostrzegalne poruszenia kacików ust posiadały wymowę

wyrazistsza od słów. Można z nich było wyczytać utajone reakcje na

najdrobniejsze odchylenia w zachowaniu, mowie, spojrzeniu, gescie. Była na

nie uwrażliwiona jak niektóre rosliny na zmiennosć swiatła.

 

Włosy miała złociste, wpadajace chwilami w rudawy odcień i ta sama

złocistosć okrywała jej ręce i ramiona. Nos, pozbawiony klasycznej

pospolitosci, z lekka zadarty, pełen był dziewczęcego zdziwienia i

przekory. Patrz±c nań odczuwało się chęć przesunięcia po jego grzbiecie

małym palcem. Tak, własnie małym palcem. Kształt ucha i jego różowa

przezroczystosć przypozninały włoska kameę, cyzelowana na oczach podróżnika

przez kapryjskiego artystę.

 

Usta Klary tylko na pozór pozbawione były wyrazu. Dopiero kiedy się

rozchylały, zaczynały wabić wilgotna swieżoacia, stawały się pełne

obietnicy, przyprawiały o zawrót głowy. Tak, dla ust Klary, dla jednego

pocałunku można było zapomnieć o wszelkich więzach, obowiazkach, godnosci.

 

Opis szczegółów tej niepospolitej twarzy nie może dać o niej pełnego

wyobrażenia, tak jak z opisu nie można poznać fali ani obłoku na wietrze,

ani lecacego ptaka w ich nieustannym ruchu i zmiennosci.

 

O rękach Klary mówiono, że... stworzone s± do gry na harfie, do lepienia w

glinie, do głaskania marmuru. Mówiono? Ja tak mówiłem, gdyż mimo

wrażliwosci na piękno nie posiadam daru umiejętnego okreslania go słowami.

 

Chód jej był powolny a płynny, jak gdyby chciała ukazać w nim wszystkie

powaby swojej kibici, chociaż robiła to nieswiadomie. Była zreszta

całkowicie nieswiadoma swojej urody i jej oddziaływania. Tak do niej

przywykła, że przestała j± odczuwać. Beznamiętna i chłodna, do

powierzchownosci swej nie przywiazywała wagi, a to, co fascynowało

mężczyzn, j± sam± niecierpliwiło i napełniało uczuciem nudy. Miała zbyt

rozległe zainteresowania intelektualne. Pasjonowała się bakteriologi±.

Przed wojn± pracowała pod kierunkiem profesora Turleja. Całe dnie spędzała

w laboratorium. Urodę sw± traktowała jak zło konieczne, które utrudnia i

komplikuje jej życie, a moj± admirację przyjmowała tylko dlatego, że ceniła

mnie jako ornitologa, którego prace naukowe zyskały dosć szeroki rozgłos.

Ilekroć jednak próbowałem nakłonić j± do wysłuchania moich wyznań, jednym

przewrotnym zdaniem zmieniała temat i kierowała rozmowę w stronę naszych

wspólnych zainteresowań przyrodniczych. Jakże często przeklinałem w duszy

cała moja wiedzę i wszelka naukę, a zazdrosciłem Marianowi jego zawodu

artysty.

 

Bylismy bliźniakami i osoby postronne dopatrywały się w nas uderzajacego

podobieństwa. Przypisuję to jednak ułomnej ludzkiej spostrzegawczosci, gdyż

stanowilismy typy całkowicie odrębne. O ile ja odznaczałem się pogoda,

otwartoscia i wesołym usposobieniem, o tyle Marian łatwo poddawał się

melancholii, był mrukliwy i małomówny, unikał towarzystwa. Podczas rozmowy

z nim odnosiło się wrażenie, że myslami jest nieobecny. I chociaż łaczyła

nas bliska braterska zażyłosć nie potrafiłbym twierdzić, te znałem go

lepiej niż kogokolwiek z przyjaciół lub chociażby przygodnych znajomych.

Odnosiłem się do niego jak do młodszego brata, otaczałem go opiek±,

starałem się ułatwić mu egzystencję. W przeciwieństwie do mnie Marian nie

budził sympatii. Ceniono jego talent, ale zarzucano mu egoizm i

niewdzięcznosć w stosunku do mnie. Powiedziałbym, że miał w sobie cos z

żałosnej, a równoczesnie odpychajacej osobowosci Van Gogha. Obrazy Mariana,

wystawiane w Paryżu, w Hadze, w Monte Carlo, wywoływały najbardziej

kontrowersyjne opinie. Obok entuzjastycznych recenzji ukazywały się w

prasie słowa potępienia, a nawet szyderstwa, W moim przekonaniu Marian był

genialny, toteż nie szczędziłem pieniędzy na zaspokojenie jego potrzeb.

Szczególny mój podziw budziły miniatury na kosci słoniowej w stylu

malarstwa staroperskiego. Materiał, który mu do tego służył, pochłaniał

znaczne sumy, zwłaszcza że Marian przy najmniejszym potknięciu deptał albo

rozbijał młotkiem kosztowne krażki kosci słoniowej.

 

Pozory podobieństwa opierały się więc tylko na zbliżonych rysach twarzy,

głównie zas na barwie głosu oraz intonacjach, których rzekomo nie sposób

było odróżnić. Tyle tylko, że ja mówiłem swobodniej, składniej i szybciej

niż Marian, który wysławiał się z pewnym trudem i jakby rozmyslnym

niedbalstwem. W każdym razie zdarzało się, że dalsi znajomi brali Mariana

za mnie, ale - co musi wydać się dziwne - nigdy nie przytrafiło mi się, aby

mnie wzięto za Mariana.

 

Klarę poznalismy równoczesnie w dosć szczególnych okolicznosciach. Podczas

oblężenia Warszawy, pod koniec wrzesnia 1939 roku, przemykalismy się ulic±

Poznańsk±, opodal domu, w który ugodziła niemiecka bomba. Z zawalonych

piwnic wychodzili ludzie obsypani pyłem, biali jak widma. Nie wszyscy

ocaleli. Pomagalismy przy wydobywaniu z gruzów zabitych i rannych. W jednym

z piwnicznych korytarzy natknęliszny się na kobietę przywalona belka.

Dawała jeszcze oznaki życia. Wynieslismy ja na ulicę. Pokryta warstw±

szarego pyłu, wygladała jak mumia. Gdy nieslismy ja do punktu

opatrunkowego, odzyskała przytomnosć. Nie odniosła większych obrażeń, miała

tylko złamana rękę i prawdopodobnie zgniecione żebra. Sanitariuszki obmyły

ja, lekarz ujał rękę w łubki i nałożył bandaże. O gipsie nie było mowy. Tak

poznalismy Klarę.

 

Pod koniec roku spotkałem js w kawiarni "Boccaccio". Siedziała w

towarzystwie adwokata Romanowskiego, z którym niegdys przemierzałezn Tatry

i który podczas wspinaczki wyratował mnie z ciężkiej opresji. Podszedłem,

żeby się z nim przywitać. Klary nie poznałem. Romanowski mnie przedstawił.

 

- To przecież pan - powiedziała Klara - a raczej jeden z panów. Wtedy

sadziłam, że dwoi mi się w oczach. Byliscie tak do siebie podobni. Zapewne

bracia. Mam wobec panów nie spłacony dług wdzięcznosci.

 

Nie poznawałem jej w dalszym ci±gu. Ta olsniewajaco piękna kobieta niczym

nie przypominała zasypanej, zmaltretowanej istoty, wydobytej z gruzów.

 

Dopiero po dłuższej chwill przypomniałem sobie wydarzenie na Poznańskiej.

Więc to była ona? Ta pięknosć! Wraz z Marianem przywrócilismy swiatu ten

klejnot, który miał nas póżniej poróżnić?

 

Gdy po pewnym czasie Romanowski przesiadł się na chwilę do s±siedniego

stolika, powiedziałem na wpół żartem:

 

- Czy pani wierzy w miłosć od pierwszego wejrzenia?

 

Klara wybuchnęła smiechem.

 

- W ogóle nie wierzę w miłosć. Nigdy jej nie przeżywałam. Jestem zimna

intelektualistka, chociaż Paweł nazywa mnie wręcz czarownica.

 

- Chyba czarodziejka...

 

- Nie, własnie czarownica. Wiedźma, która jeździ na miotle i na Łysej Górze

warzy trujace zioła. Ale nie s±dzę, abym była aż tak interesujaca. Paweł

jest po prostu pochlebca.

 

Do kawiarni weszli dwaj żandarmi. Przeszli wolno pomiędzy stolikami,

zatrzymali się przy mnie i zażadali dokumentów. Pokazałem jednemu z nich

dowód osobisty. Wpatrywał się w Klarę i nie ogł±daj±c dowodu rzucił go na

stolik, potem szepn±ł cos swemu towarzyszowi i obaj przez dłuższa chwilę

bezczelnie przygl±dali się Klarze.

 

Krew uderzyła mi do głowy, zacisn±łem palce na marmurowej popielniczce.

OtrzeĽwił mnie głos Klary:

 

- Błagam pana... Czy pan oszalał?

 

Kiedy żandarmi wyszli, powiedziałem:

 

- Tak. Oszalałem.

 

Zrozumiałezn, że truj±ce ziele czarownicy dostało mi się do krwi.

 

Opowiedziałem Marianowi o naszym spotkaniu i nazajutrz poszli¶my razem z

wizyt± do Klary. Mieszkała u ciotki, korpulentnej i gadatliwej paniusi,

uczesanej w pretensjonalne loczki. Rodzice Klary pozostali w Wilnie, gdzie

jej ojciec był profesorem uniwersytetu. Podzielił póĽniej los innych swoich

kolegów.

 

Ciotka, pani Antonina, przyjęła nas kolacj± i kazała nieustannie zachwycać

się Klar±.

 

- Jej matka też była taka piękna. Kiedy mieszkała w Nicei ksi±żę Jusupow

przyjechał specjalnie, żeby na ni± spojrzeć. Mogła zrobić karierę, ale nie

słuchała mnie i wyszta za m±ż za geologa. Rozumiecie, panowie? Za geologa.

O, Klara nie zrobi takiego głupstwa. Klara to brylant czystej wody, który

wymaga wyj±tkowej oprawy. Po wojnie obowi±zkowo zawiozę j± do Paryża. Niech

sobie wybije z głowy te bakterie. Zrobię z niej wielk± pani±, będzie

mieszkała na Riwierze i jeĽdziła Rolls-Roycem. A tu w Polsce tylko się

zmarnuje. Tak jak jej matka.

 

Klara mitygowała pani± Antoninę, obracała w żart jej nietaktown± paplaninę,

patrzyła na ni± błagalnym wzrokiem, wreszcie nie wytrzymala i rzekła

niespodziewanie ostrym tonem:

 

- Do¶ć już, ciociu, do¶ć. To wszystko jest nie do zniesienia.

 

Pani Antonina zamilkła urażona.

 

Odczuwałem głębokie zażenowanie, że Klara, ta kobieta o urodzie godnej

pędzla Renoira, musi oganiać się przed naporem banału i pospolito¶ci.

 

Rozmowa nie kleiła się, zwłaszcza że Marian siedział zamy¶lony i milcz±cy,

a moje pojednawcze słowa brzmiały fałszywie. Umiem być w towarzystwie

zajmuj±cy i błyskotliwy, ale tym razem wszystko, co mówiłem, wydawało mi

się niezręczne. Klara mnie onie¶mielała, czułem się sparaliżowany, jak

gdyby niewidzialna ręka zakre¶liła magiczny kr±g. Z wolna tracilem władzę

nad własnym umysłem i sercem.

 

Zbliżała się godzina policyjna. Dopiero podczas pożegnania, w przedpokoju,

Marian wycedził swoje pierwsze i jedyne zdanie:

 

- Pani twarz nadaje się do miniatury. Pozowanie wymaga wytrwało¶ci.

 

Przyjrzał się Klarze mruż±c oczy, po czym dodał:

 

- Tak... Będę pani± malował.

 

Jego słowa zabrzmiały zbyt protekcjonalnie i łaskawie, a przy tym narzucały

z góry postanowienie, które jednak Klara skwitowała milcz±cym skinięciem

głowy.

 

Znałem styl bycia i obyczaje Mariana, ale teraz jego ton wydał mi się

raż±cy.

 

- Spytałby¶ przynajmniej, czy panna Klara się zgadza - powiedziałem.

 

Marian spojrzał na mnie z pogardliwym zdziwieniem, jak gdyby uważał, że nie

doceniam jego wspaniałomy¶lnego gestu. To on robił łaskę Klarze, on -

wielki artysta. Ileż było pychy w tym jednym spojrzeniu!

 

2

 

Umówiłem się z Klar± po południu w "Simie". Przedwojenna snobistyczna

kawiarnia przyswoiła sobie skrót dawnej nazwy "Sztuka i Moda". Teraz roiło

się w niej od ludzi rozmaitego pokroju i autoramentu. W¶ród stałych

bywalców można tu było zauważyć artystów i handlarzy walut, panie zajmuj±ce

się wymian± stuzłotówek i damy lekkiego prowadzenia, konspiratorów i

ukrywaj±cych się oficerów, agentów Gestapo i wzbogaconych kombinatorów.

Poprzez gwar rozmów, brzęk filiżanek i kieliszków przedzierały się dĽwięki

muzyki. To Panufnik i Lutosławski grali na dwa fortepiany stare szlagiery.

W przerwach koncertu recytował wiersze Mariusz Maszyński. Starali się żyć i

przeżyć, ufni w szybkie zwycięstwo aliantów. Beztroski na pozór gwar,

muzyka i ¶miechy miały w sobie co¶ z czarnej mszy, co¶ z determinacjl

skazańców, przypominały dramatyczn± ucztę w czasie zarazy. Połowa z tych

ludzi w ci±gu następnych lat okupacji zamilkła na zawsze. Teraz sztuczn±

wesoło¶ci± i nadmiernym zgiełkiem zagłuszali w sobie lęk i grozę.

 

Wpatrywałem się w Klarę obezwładniony jej magicznym oddziaływaniem.

Wszystko, co mówiłem, było niezręczne i opaczne. Gesty r±k nie odpowiadaly

słowom, chyba tylko oczy wyrażały napięcie moich uczuć.

 

Od trzech miesięcy znajdowałem się pod urokiem Klary. Opanowała moje my¶li

do tego stopnia, że nie dostrzegałem ani wojny, ani okupacji i jej

niebezpieczeństw. Stracilem instynkt samozachowawczy, poczucie czasu i

rzeczywisto¶ci. Miło¶ć i poż±danie wprawiły mnie w stan maniakalny,

odbierały sen, wytr±cały z równowagi. Wszystko poza nieustannym pragnieniem

widzenia Klary przestało istnieć. Przyjaciele z konspiracji zaczęli ode

mnie stronić, wkrótce kontakt z nimi się urwał, ale zdałem sobie z tego

sprawę dopiero póĽniej, w obozie. Jak lunatyk wystawałem godzinami pod

domem Klary, szukaj±c przypadkowego na pozór spotkania... Wierzyłem, że

mnie zaczarowała. Byłem apętany czy może po prostu chory z namiętno¶ci.

 

- Klaro, nie mogę bez ciebie żyć - powiedziałem wreszcie, mieszaj±c

łyżeczk± kawę tak gwałtownie, że wylewała się na spodek. - Kocham cię do

nieprzytomno¶ci, jeste¶ jedynym sensem mego istnienia, jeste¶ dla mnie

powietrzem i ¶wiatłem... Bez ciebie duszę się, ginę...

 

- Przyrzekłe¶ nie mówić ze mn± więcej na ten temat. Tylko pod tym warunkiem

spotkałam się z tob±.

 

- Klaro, zmiłuj się... Przecież widzisz, jak straszliwie się męczę.

 

- Nie ma w tym mojej winy. Opamiętaj się, pomy¶l, jest wojna, ludzie gin±,

Gestapo szaleje. Nie czas teraz na takie głupstwa. WeĽ się w gar¶ć.

Najlepiej, je¶li przestaniemy się widywać. Zawołaj kelnerkę, chcę st±d

wyj¶ć.

 

Przez następne dni Klara odmawiała spotkania ze mn±. I znów wystawałem pod

jej domem, narzucałem się, traciłem poczucie godno¶ci. Przysięgałem jej, że

powstrzymam się od miłosnych wyznań, żebrałem o lito¶ć. I znów Klara

godziła się na spotkanie. Próbowałem pozyskać j± ciekawymi opowiadaniami o

wyprawach naukowych, o niezwykłych obyczajach i wła¶ciwo¶ciach różnych

rodzajów ptaków. Wieczory spędzałem na lekturze ksi±żek, aby wynajdywać

tematy do interesuj±cych rozmów. Ale skoro tylko dostrzegałem w oczach

Klary błysk przychyłno¶ci, następowało załamanie. Znów ponawiałem wyznania,

burz±c sklecone z takim wysiłkiem zaufanie do moich obietnic!

 

Najgorsze jednak były noce. Prowadziłem z Klar± urojone dialogi, osi±gałem

urojone zwycięstwa, tuliłem j± nag± w ramionach. Rorgor±czkowany, na wpół

przytomny, przeżywałem w wyobraĽni upragnione rozkosze. Odczuwałem w mózgu

mu¶nięcia obłędu. Nad ranem zapadałem w sen równy ¶mierci, a po paru

godzinach budziłem się ze ¶ci¶niętym sercem.

 

Zastanawiałem się nad moim stanem. Zdawałem sobie sprawę z erotycznej

psychozy, której ulegałem wbrew rozs±dnej analizie jej bezsensu, i snułem

coraz to nowe niedorzeczne zamysły.

 

Klara nie chciała się ze mn± widywać. Nie mogła znie¶ć mojej natarczywo¶ci.

Czaty na ulicy były daremne. Mariana kto¶ ostrzegł, żeby się miał na

baczno¶ci, gdyż pod domem Klary wystaje agent Gestapo. To mnie brano za

agenta.

 

Gdy telefonowałem, Klara odkładała słuchawkę. Gdy dzwoniłem do drzwi, pani

Antonina o¶wiadczała przez łańcuch, że Klara wyszła i nie wiadomo kiedy

wróci.

 

Doprowadzony do rozpaczy, napisałem do niej list pełen brutalnych zarzutów

i zniewag. Potem listownie błagałem j± o przebaczenie, żebrałem łaski,

posyłałem kwiaty, których nie przyjmowała.

 

Od czasu do czasu udawało mi się dopa¶ć j± na ulicy albo przez podstawione

osoby zwabić do kawiarni. Wtedy znowu powtarzały się te same sceny. Klara

była chłodna i nieprzejednana, a ja zalewałem j± potokiem natarczywych,

rozpaczliwych i beznadziejnych wyznań. Wydawało mi się niepodobieństwem,

aby tak gor±ce uczucie nie miało w końcu skruszyć jej obojętno¶ci.

 

Po każdorazowym starciu szła szybkim krokiem do domu, a przy pożegnaniu z

obraĽliwym zniecierpliwieniem wyrywała dłoń, do której przywierałem w

długotrwałym pocałunku.

 

Była bezlitosna, nieubłagana. Twarda i zimna jak kamień.

 

Zazdro¶ciłem owym stuprocentowym mężczyznom, którzy, trafiaj±c na opór ze

strony kobiety, ustępuj± bez walki. Odwracaj± się na pięcie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin