Emma Richmond
Za bogaty na męża
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zwariowałam, po prostu zupełnie oszalałam! Mogłam przecież poczekać w jego domu. To znaczy... miałam taką możliwość, poprawiła się w myślach. Kobieta, która otworzyła drzwi, nie zaprosiła jej co prawda do środka, ale trzeba było oczywiście zapytać, czy może zaczekać na pana Chevenaya. Jednak ona - Panna Raptusińska - uważała, że musi zobaczyć się z nim natychmiast, teraz, zaraz. Właściwie dlaczego? - zastanawiała się rozgoryczona.
Odskoczyła raptownie, unikając wdepnięcia w coś, co wyglądało na... no, powiedzmy, niezbyt przyjemnie.
Od miesięcy poszukiwała pracy, pięć minut nie zrobiłoby przecież żadnej różnicy. To nerwy, po prostu głupota z jej strony. Zwykle nie czuła tremy przed spotkaniami z całkowicie obcymi ludźmi, właściwie to cały czas spotykała się z kimś nieznajomym. Tylko to jego nazwisko - Garde Chevenay - brzmiało jakoś tak... onieśmielająco. Dźwięczało zbyt wyniośle. No i co z tego? Prawdopodobnie z powodu wyraźnie francuskiego pochodzenia. Sorrel skarciła się w duchu - jesteś kompletną idiotką!
No dobrze, a jeśli to nie nerwy, tylko rozpacz? Poszukiwanie pracy doprowadziło ją do desperacji. Naturalnie nie musi mu okazywać, jak bardzo jest niecierpliwa. Z drugiej jednak strony, może on dostrzeże w jej niecierpliwości entuzjazm? To by się dobrze składało. Przyszli pracodawcy lubią entuzjastów. Więc dlaczego nie odpowiedział na jej list?
Wysoka i smukła Sorrel mozolnie pokonywała zabłocone zbocze. Dotknęła ręką głowy. Była mokra. Uporczywie padający drobny deszczyk wcale nie pomógł jej kręconym włosom, a wręcz przeciwnie - jeszcze bardziej skręcił je w długie mokre grajcarki. Pochłonięta własnymi myślami, zatrzymała się na chwilę, by odpocząć. Dlaczego podczas mżawki człowiek wydaje się bardziej moknąć niż kiedy porządnie leje? Rozejrzała się dookoła po pustej okolicy. Ani żywej duszy. Pan Chevenay miał być gdzieś tutaj, według niejasnej wskazówki, której jej udzielono.
Wspinając się dalej na wzgórze, nagle krzyknęła przestraszona. O mało się o niego nie potknęła. Miała przynajmniej nadzieję, że to on.
Leżał płasko na brzuchu, z ramionami zanurzonymi w jakąś szczelinę w ziemi. Widziała jego twarz z profilu. Był młody, w każdym razie młodszy, niż się spodziewała. Czy jednak wyglądał na człowieka, który da jej pracę? Oto jest pytanie.
Domyśliła się, że pan Chevenay zgubił coś w tej dziurze i teraz próbuje tego dosięgnąć, jak na razie bez rezultatu.
- Jestem szczupła. Może ja zdołam to wydobyć, cokolwiek to jest - odezwała się.
Odwrócił głowę i zmierzył ją wzrokiem. Spojrzenie ciemnoszarych oczu nie mówiło nic. Wyczuła, że jest zdenerwowany i rozdrażniony, co nie wróżyło dobrze jej staraniom. Kiedy podniósł się, odkryła, że jest wysoki i mocno zbudowany.
- Zdejmij płaszcz - rozkazał.
- Co?
- Płaszcz! Szybko! - rzucił, widząc wahanie Sorrel. - Jeśli on ześliźnie się głębiej, będziemy musieli przekopać całe wzgórze - wyjaśnił lapidarnie. Nie czekał, aż ona go posłucha, chwycił ją, przyciągnął do siebie i zaczął rozpinać guziki jej płaszcza.
- On?
- Pies - dodał zwięźle. Ściągnął z niej płaszcz i cisnął na ziemię. Wziął w rękę jej mokre, rozpuszczone włosy i zaczął wpychać je za sweter Sorrel.
- Tam na dole jest pies? - spytała z niedowierzaniem. Nie zawracał sobie głowy odpowiedzią - nie wyglądał na
człowieka, który się powtarza.
- Będę cię trzymał za kostki.
- Za kostki? - przestraszyła się. - Jak głęboko wpadł?
- Zbyt głęboko, żebym ja go dosięgnął - rzucił sucho. Ponaglił ją, by uklękła.
- A czy sam nie zdoła się wydostać? Psy często...
- Nie.
Lekko zdegustowana zajrzała do jamy. Zobaczyła tylko błoto na dnie i coś, co w tym błocie wierciło się gwałtownie.
- Och, Boże - wyszeptała. - Jakżebym mogła...
- Nie mieszaj w to Wszechmocnego. Po prostu wyciągnij stamtąd psa - polecił.
Najwyraźniej nie mając żadnego wyboru, najpierw wsadziła do wąskiego otworu ramiona, a potem cała się wsunęła. Poczuła, że Garde chwycił ją za kostki i aż stęknęła ze strachu i bólu, kiedy wyprostował ją jednym mocnym szarpnięciem, by łatwiej jej było wśliznąć się do dziury. Nie była w stanie niczego dojrzeć ani poruszyć głową, szukała dłońmi po omacku, aż jej palce poczuły lekkie jak piórko muśnięcie psiego ogona. Jednym ruchem chwyciła mocno oburącz zadek psa i stłumionym głosem krzyknęła, by Garde ją wyciągnął.
Nie był zbyt delikatny, ale z drugiej strony nie zakładała, że w tej sytuacji może zdobyć się na delikatność. Najpierw próbował pociągnąć ją za kolana, a kiedy mu się to nie udało, chwycił ją za biodra, a potem złapał za pasek spodni i powoli wyciągał z tej wąskiej dziury. Ze strachu, że z jej mokrych rąk wyśliźnie się ubłocone futerko zwierzaka, wzmocniła uchwyt. Zagryzła wargę, kiedy pies zaskomlał z bólu i w tym samym momencie poczuła, jak jej ciało, wyciągnięte poza krawędź jamy, znalazło się na mokrej ziemi. Przez chwilę leżała nieruchomo z niemiłosiernie zesztywniałymi ramionami, po czym podniosła głowę. Zobaczyła, jak Garde bierze na ręce małego teriera i uważnie go ogląda.
- Nic ci nie jest - orzekł szorstko, stawiając pieska na ziemi. Ton głosu świadczył, że jego zły nastrój bynajmniej się nie poprawił.
Rzecz jasna, że psu nic się nie stało. Kilka razy otrząsnął się z błota i popędził przed siebie, z nosem przy ziemi. Sorrel miała nadzieję, że jej też nic nie jest, chociaż czuła się tak, jak gdyby zdarto jej skórę z brzucha i klatki piersiowej.
- Czy nie powinieneś go zawołać do nogi? - zaproponowała od niechcenia. Obróciła się na plecy i usiadła, podciągając sweter. Musiała sprawdzić, czy jest cała.
- Nie - odparł mrukliwie. - Skaleczyłaś się?
Pokręciła głową. Dostrzegła tylko zaczerwienienie w okolicy żeber i nic poza tym. Obciągnęła sweter i spojrzała na niego. Wysoki, szeroki w barach, nie ogolony, z potarganymi włosami, budził lęk samym swym wyglądem i opryskliwym głosem.
- Dziękuję za pomoc - dodał z wyraźną niechęcią.
- Nie ma za co. Wszystko w porządku - powiedziała spokojnie. - Posiadanie szczupłej figury ma swoje dobre strony i nieraz bardzo pomaga.
- Owszem.
Odszedł i próbował podnieść duży głaz zaryty w ziemi.
Garde Chevenay na pewno nie był szczupły, miał szerokie plecy i był mocno zbudowany. Pod swetrem widać było jego prężące się muskuły.
- Pomożesz mi z tym, dobrze? Chcę przykryć kamieniem tę dziurę, zanim pies znowu do niej wpadnie.
Wstała i najpierw podniosła płaszcz, a potem wydała okrzyk przerażenia, zobaczywszy, w jakim jest stanie.
- Czy musiałeś rzucić go w kałużę błota? - zapytała, zapominając na chwilę, że rozmawia z przyszłym pracodawcą.
Nie odpowiedział, tylko ciągle próbował podnieść głaz, targając nim na wszystkie strony. Krzywiąc się, wsunęła ramiona w rękawy płaszcza i podeszła, aby mu pomóc. Po kilku minutach zdołali zatoczyć głaz i zablokować szczelinę.
Garde Chevenay otrzepał ręce i oddalił się bez słowa.
- Halo! Zaczekaj! Chcę z tobą pomówić! - zawołała bez tchu, bo spieszyła się, by go dogonić.
- Nie udzielam wywiadów.
- Nie proszę o wywiad - odcięła się odruchowo. Przystanęła, marszcząc brwi. Czyżby często prześladowali
go dziennikarze? Udzielanie wywiadów, czy też, jak w tym przypadku, odmawianie, pachniało sławą.
Zobaczyła, że znowu się oddala, więc podbiegła, by się z nim zrównać.
- Jesteś sławny? - spytała, idąc obok niego.
- Nie. Kto ci powiedział, że jestem?
- Kobieta, która w twoim domu otworzyła mi drzwi... - zaczęła, ale dostrzegła, że gniewnie zacisnął wargi. Ta miła kobieta na pewno będzie miała kłopoty tylko dlatego, że jej powiedziała, gdzie go szukać. Niech to licho. - Posłuchaj - podjęła raz jeszcze. - Chciałam cię tylko o coś poprosić.
- Nie udzielam wywiadów i nie wyświadczam żadnych przysług.
- Nie proszę cię o przysługę! Faktycznie to ja chcę wyświadczyć ci... no... uprzejmość. Chociaż - uściśliła - może to nie tylko uprzejmość, bo zjawiłam się tutaj w związku z moim listem. Czy dostałeś mój list? Jestem...
- Nie. - Zmierzał prosto do domu.
Zaskoczyło ją to niezmiernie, ponieważ musiał otrzymać list. Jedynie przez moment wahała się, zanim pognała za nim.
- Skąd wiesz, że nie dostałeś? - dopytywała się. - Przecież nawet nie wiesz, kim jestem! Wysłałam go pocztą poleconą.
Wciąż milczał.
- Musiałeś pokwitować odbiór. Nic nie odpowiedział.
- Chyba że nie było cię w domu, kiedy nadszedł - wymamrotała. - I list czeka na poczcie.
Ponieważ nadal milczał, zaczęła zastanawiać się, czy rozmawia z właściwym człowiekiem. Faktycznie, nie powiedział, kto zacz.
- Jesteś Garde Chevenay, prawda?
Przystanął, zmierzył ją ponurym spojrzeniem i poszedł dalej.
- Cóż, to na pewno nie tajemnica - mruknęła. Zaczęło ją to złościć.
Przeskoczył przez wąski rów oddzielający wzgórze od żwirowanej drogi i zawrócił w stronę starego domostwa.
Podążyła za nim z mocnym postanowieniem, że się nie podda, póki nie otrzyma zadowalającej odpowiedzi.
- Mój list dotyczył twoich ogrodów. Zajmuję się architekturą zielem i w ogóle architekturą krajobrazu - dorzuciła dla jasności, wchodząc za nim do jakiegoś pomieszczenia gospodarczego. - Więc widzisz...
- Zmierzasz dokądś? - zapytał ironicznym tonem.
- Tak - potwierdziła zdecydowanie. - Zmierzam do wyłożenia ci wszystkiego, co mogę dla ciebie zrobić.
- Nie wiedziałem, że okazuję jakieś zainteresowanie tym tematem.
- Nie okazujesz. Jeszcze nie. Ale, Garde, posłuchaj...
- Pan Chevenay dla ciebie, i nie nanoś mi tego błota do środka.
- Ty sam naniosłeś - wytknęła.
- Ja tu mieszkam.
Z lekkim zniecierpliwieniem zdjęła znajdujące się w katastrofalnym stanie buty i podreptała za nim w przemoczonych skarpetkach. Wpadła na jego plecy, kiedy nagle się zatrzymał, żeby zdjąć obuwie.
- Przepraszam - bąknęła.
Powiedział coś, czego nie dosłyszała, ściągnął z siebie mokry sweter, rzucił go od niechcenia w kąt i pchnął jakieś drzwi, przez które wszedł, podwijając rękawy koszuli. Drzwi gwałtownie zakołysały się i zamknęły za nim. Musiała je mocno pchnąć, żeby się otworzyły.
- Jesteś taki nieuprzejmy! - poskarżyła się, doganiając go i idąc tuż za nim po kamiennej brązowej posadzce.
- Prawdopodobnie dlatego, że cię nie zapraszałem.
- A powinieneś być zainteresowany! Twoje ogrody to absolutny chaos... - Stanęła, przyjemnie zaskoczona.
Rozglądała się dookoła, patrząc na białe ściany. Otoczenie było puste, prawie klasztorne, chyba dlatego, że rzeczywiście kiedyś mieścił się tu klasztor. Mały stolik w kształcie półksiężyca stał między pięknymi starymi schodami a rzeźbionymi frontowymi drzwiami. Na prawo, pod schodami, Sorrel zauważyła jeszcze jedne drzwi, a na lewo następne trzy. Między pierwszymi drzwiami a stolikiem znajdowała się pusta nisza.
- Jak tu jest ładnie... - zaczęła.
- Miło mi, że to przyznajesz - zaśmiał się szyderczo. Podeszła do dużego gobelinu, który wisiał nad starym rzeźbionym kufrem, stojącym tuż obok drzwi.
- Trochę wystrzępiony - szepnęła ze smutkiem. - No, ale jak przypuszczam, na pewno jest wiekowy.
Nie było odpowiedzi. Obejrzała się i odkryła, że jest sama. Jedynie lekkie trzaśniecie tych trzecich, najdalszych drzwi wskazywało, gdzie znikł. Rzuciła się w tamtą stronę, pchnęła je i weszła do pomieszczenia, które najwidoczniej stanowiło jego gabinet. Wnętrze było bardzo nowoczesne, funkcjonalne. Znajdowały się tu, o ile mogła się zorientować, wszelkie możliwe techniczne udogodnienia.
- Rozumiem, że pracujesz w domu - wyszeptała, rozglądając się po pokoju.
Nie odpowiedział, tylko usiadł za masywnym biurkiem. Pomyślała, że potrzebował przecież solidnego biurka, bo sam był masywnym mężczyzną. A następnie z zadowoleniem stwierdziła w duchu, że jednak przyjemnie jest spotkać kogoś wyższego od siebie. Przeważnie wszędzie górowała nad innymi wzrostem, co nie zawsze jej się podobało.
Przestała rozglądać się po gabinecie i wróciła do najważniejszej dla niej sprawy - kwestii pracy.
- Więc rzeczywiście nie dostałeś mojego listu?
- Nie mam zwyczaju zaglądać do korespondencji, której się nie spodziewam.
- Nawet z ciekawości? - zdumiała się.
- Nie. - Splótł ręce na biurku zarzuconym papierami i arogancko mierzył ją wzrokiem. Nie ukrywał, że jej się bacznie przygląda.
Wiedziała dobrze, co zobaczył - bociana, zbyt chudego i zbyt wysokiego. Jej włosy o miedzianej barwie były jeszcze bardziej poskręcane niż zwykle, bo przecież zmokła. Nawet suche, układały się w loki niemożliwe do rozczesania. Oczy miała zbyt jasne, rzęsy zbyt ciemne, a nos prawdopodobnie lekko zaróżowiony na czubku. Mimo drobnych rysów twarzy nie mogła uchodzić za piękność, ale wiedziała, że na pierwszy rzut oka robiła wrażenie. Z błyskiem rozbawienia w oku skierowała się ku pokrytemu płóciennym pokrowcem krzesłu, stojącemu w kącie.
- Mam nadzieję, że nie zamierzasz siadać w tym ubłoconym płaszczu - zauważył obojętnym tonem.
- A kto go tak ubłoci...
Fifi250