Jan Kochanowski - Treny.doc

(147 KB) Pobierz
Jan Kochanowski

     Jan Kochanowski

                               

     Treny

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             Tales sunt hominum mentes, quali pater ipse

             Juppiter auctiferas lustravit lumine terras.

            

             ORSZULKI KOCHANOWSKIEJ, WDZIĘCZNEJ, UCIESZONEJ,

             NIEPOSPOLITEJ DZIECINIE KTÓRA, CNÓT WSZYSTKICH

             I DZIELNOŚCI PANIEŃSKICH POCZĄTKI WIELKIE POKAZAWSZY,

             NAGLE, NIEODPOWIEDNIE, W NIEDOSZŁYM WIEKU SWOIM,

             Z WIELKIM A NIEZNOŚNYM RODZICÓW SWYCH ŻALEM ZGASŁA

             - JAN KOCHANOWSKI, NIEFORTUNNY OJCIEC. SWOJEJ NAMILSZEJ

             DZIEWCE Z ŁZAMI NAPISAŁ. NIE MASZ CIĘ, ORSZULKO MOJA!

            

            

            

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             TREN I

            

             Wszytki płacze, wszytki łzy Heraklitowe

             I lamenty, i skargi Symonidowe,

             Wszytki troski na świecie, wszytki wzdychania

             I żale, i frasunki, i rąk łamania,

             Wszytki a wszytki za raz w dom się mój noście,

             A mnie płakać mej wdzięcznej dziewki pomożcie,

             Z którą mię niebożna śmierć rozdzieliła

             Tak więc smok, upatrzywszy gniazdko kryjome,

             Słowiczki liche zbiera, a swe łakome

             Gardło pasie; tymczasem matka szczebiece

             Uboga, a na zbójcę coraz się miece,

             Próżno! bo i na samę okrutnik zmierza,

             A ta nieboga ledwe umyka pierza.

             "Prózno płakać" - podobno drudzy rzeczecie.

             Cóż, prze Bóg żywy, nie jest prózno na świecie ?

             Wszytko prózno! Macamy gdzie miękcej w rzeczy,

             A ono wszędy ciśnie ! Błąd - wiek człowieczy !

             Nie wiem, co lżej: czy w smutku jawnie żałować,

             Czyli się z przyrodzeniem gwałtem mocować?

            

            

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             TREN II

            

             Jeslim kiedy nad dziećmi piórko miał zabawić,

             A k' woli temu wieku lekkie rymy stawić,

             Bodajżebych był raczej kolebkę kołysał

             I z drugimi nieważne mamkom pieśni pisał,

             Którymi by dziecinki noworodne spiły

             I swoich wychowańców lamenty tóliły!

             Takie fraszki mnie zbierać pożyteczniej było

             Niżli, w co mię nieszczęście moje dziś wprawiło,

             Płakać nad głuchym grobem mej wdzięcznej dziewczyny

             I skarżyć się na srogość ciężkiej Prozerpiny.

             Alem użyć w obojgu jednakiej wolności

             Nie mógł: owom ominął, jako w dordzałości

             Gwałtem wbiła i moja nienagrodna szkoda.

             Ani mi teraz łacno dowiadać się o tym,

             Jaka mię z płaczu mego czeka cześć na potym.

             Nie chciałem żywym śpiewać, dziś umarłym muszę,

             A cudzej śmierci płacząc, sam swe kości suszę.

             Prózno to! Jakie szczęście ludzi naszladuje,

             Tak w nas albo dobrą myśl, albo złą sprawuje.

             O prawo krzywdy pełne ! O znikomych cieni

             Sroga, nieubłagana, nieużyta ksieni!

             Tak li moja Orszula, jeszcze żyć na świecie

             Nie umiawszy, musiała w ranym umrzeć lecie?

             I nie napatrzawszy się jasności słonecznej

             Poszła nieboga widzieć krajów nocy wiecznej!

             A bodaj ani była świata oglądała !

             Co bowiem więcej, jeno ród a śmierć poznała?

             A miasto pociech, które winna z czasem była

             Rodzicom swym, w ciężkim je smutku zostawiła.

            

            

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             TREN III

            

             Wzgardziłaś mną, dziedziczko moja ucieszona!

             Zdałaś się ojca twego barziej uszczuplona

             Ojczyzna, niżlibyś ty przestać na niej miała.

             To prawda, żeby była nigdy nie zrównała

             Z ranym rozumem twoim, z pięknymi przymioty,

             Z których się już znaczyły twoje przyszłe cnoty.

             O słowa! o zabawo! o wdzięczne ukłony!

             A ty, pociecho moja, już mi się nie wrócisz

             Na wieki ani mojej tesknice okrócisz!

             Nie lza, nie lza, jedno się za tobą gotować

             A stopeczkami twymi ciebie naszladować.

             Tam cię ujźrzę, da Pan Bóg, a ty więc drogimi

             Rzuć się ojcu do szyje ręczynkami swymi!

            

            

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             TREN IV

            

             Zgwałciłaś, niepobożna Śmierci, oczy moje,

             Żem widział umierając miłe dziecię swoje!

             Widziałem, kiedyś trzęsła owoc niedordzały,

             A rodzicom nieszczęsnym serca się krajały.

             Nigdyć by ona była bez wielkiej żałości

             Mojej umrzeć nie mogła, nigdy bez ciężkości

             I serdecznego bolu, w którymkolwiek lecie

             Mnie by smutnego była odbiegła na świecie;

             Alem ja już z jej śmierci nigdy żałościwszy,

             Nigdy smutniejszy nie mógł być ani teskliwszy.

             A ona, by był Bóg chciał, dłuższym wiekiem swoim

             Siła pociech przymnożyć mogła oczom moim.

             A przynamniej tymczasem mogłem był odprawić

             Wiek swój i Persefonie ostatniej się stawić,

             Nie uczuwszy na sercu tak wielkiej żałości,

             Której równia nie widzę w tej tu śmiertelności.

             Nie dziwuję Niobie, że na martwe ciała

             Swoich namilszyk dziatek patrząc skamieniała.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             TREN V

            

             Jako oliwka mała pod wysokim sadem

             Idzie z ziemie ku górze macierzyńskim śladem,

             Jeszcze ani gałązek, ani listków rodząc,

             Sama tylko dopiro szczupłym prątkiem wschodząc

             Tę jesli, ostre ciernie lub rodne pokrzywy

             Uprzątając, sadownik podciął ukwapliwy,

             Mdleje zaraz, a zbywszy siły przyrodzonej,

             Upada przed nogami matki ulubionej -

             Takci się mej namilszej Orszuli dostało.

             Przed oczyma rodziców swoich rostąc, mało

             Od ziemie się co wznióswszy, duchem zaraźliwym

             Srogiej Śmierci otchniona, rodzicom troskliwym

             U nóg martwa upadła. O zła Persefono,

             Mogłażeś tak wielu łzam dać upłynąć płono?

            

            

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             TREN VI

            

             Ucieszna moja śpiewaczko! Safo słowieńska!

             Na którą nie tylko moja cząstka ziemieńska,

             Ale i lutnia dziedzicznym prawem spaść miała!

             Tęś nadzieję już po sobie okazowała,

             Nowe piosnki sobie tworząc, nie zamykając

             Ustek nigdy, ale cały dzień prześpiewając,

             Całą noc prześpiewa gardłkiem swym ucieszonym.

             Prędkoś mi nazbyt umilkła! Nagle cię sroga

             Śmierć spłoszyła, moja wdzięczna szczebiotko droga!

             Nie nasyciłaś mych uszu swymi piosnkami,

             I tę trochę teraz płacę sowicie łzami.

             A tyś ani umierając śpiewać przestała,

             Lecz matkę, ucałowawszy, takeś żegnała:

             "Już ja tobie, moja matko, służyć nie bgdę

             Ani za twym wdzięcznym stołem miejsca zasiędę;

             Przyjdzie mi klucze położyć, samej precz jechać,

             Domu rodziców swych miłych wiecznie zaniechać."

             To i czego żal ojcowski nie da serdeczny

             Przypominać więcej, był jej głos ostateczny.

             A matce, słysząc żegnanie tak żałościwe,

             Dobre serce, że od żalu zostało żywe.

            

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             TREN VII

            

             Nieszczęsne ochędóstwo, żałosne ubiory

             Mojej namilszej cory!

             Po co me smutne oczy za sobą ciągniecie,

             Żalu mi przydajecie?

             Już ona członeczków swych wami nie odzieje -

             Nie masz, nie masz nadzieje!

             Ujął ją sen żelazny, twardy, nieprzespany...

             Już letniczek pisany

             I uploteczki wniwecz, i paski złocone,

             Nie do takiej łożnice, moja dziewko droga,

             Miała cię mać uboga

             Doprowadzić! Nie takąć dać obiecowała

             Wyprawę, jakąć dała!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin