Urbanshaman.pdf

(1112 KB) Pobierz
Szamanka z miasta
(The Walker Papers, Book 1)
Joanne Walker ma trzy dni na to, jak nauczyć się korzystać ze swoich szamańskich
mocy, aby ocalić świat przed spuszczonym ze smyczy Dzikim Gonem.
Bez zmartwień. Bez nacisków. Pomijając brak snu i kłopotliwy nowy talent
uzdrawiania śmiercionośnych ran, czy też zagadkowego kojota pojawiającego się w
jej snach.
I jakby tego było mało w ciągu trzech lat, w czasie, których Joanne
teoretycznie była gliną, nigdy nie widziała martwego ciała a teraz natyka się na
drugie, w ciągu trzech dni.
To był cholernie ciężki tydzień i jeszcze się nawet nie skończył.
816539040.001.png
q
Jeden
Wtorek, 4 Styczeń, 6:45 rano
Nie ma nic gorszego niż nocny lot dolatujący tak rano.
No dobra, to szalenie nieprawdziwe. Jest wiele rzeczy gorszych niż nocny lot
dolatujący na miejsce tak rano.
Są głodujące dzieci w Afryce, przestępstwa popełniane z nienawiści i zęby
Austina Powers'a. Tak po prostu przyszło mi to na myśl.
Ale byłam wtłoczona w fotel lotniczy, który nie zapewniłby wygody nawet
czteroletniemu dziecku i leciałam już tak długo, że nie byłam już całkiem pewna, do
jakiego należę gatunku. Nie spałam przez ponad dzień. Byłam przekonana, że jeśli
ktoś nie będzie czuwał, samolot spadnie z nieba a nie mogłam zaufać nikomu, że
wykona za mnie to zadanie.
Mój żołądek przeżywał nudności na przemian, jedne wywołane samolotowym
posiłkiem, który zjadłam kilka godzin temu a drugie głodem spowodowanym nie
zjedzeniem ostatnio serwowanego, odrażającego posiłku. Zapomniałam zabrać
futerał z soczewkami kontaktowymi do podręcznego bagażu i oczy już teraz mi
płonęły. Kręgosłup miałam tak wygięty, że bez wizyty u kręgarza prawdopodobnie
się nie obejdzie. Wracałam z pogrzebu, aby zostać zwolniona z pracy.
Ogólnie rzecz biorąc, głodujące afrykańskie dzieci spadały na odległe drugie
miejsce na mojej własnej skali nieszczęścia i niewygody. Płytkie, ale prawdziwe.
Jakaś bardzo niewielka część mojego mózgu była przekonana, że jeśli
stewardesy wpuściłyby mnie do przedziału bagażowego tak, abym mogła odnaleźć
moje szkła kontaktowe wszystko w cudowny sposób byłoby znowu w porządku,
łącznie z całym światem. Żadna z nich mi na to nie pozwoliła tak, więc szkła nadal
miałam przyspawane do oczu.
Co kilka minut decydowałam, że nie warto się tak męczyć i zaczynałam je
wyciągać, ale za każdym razem przypominałam sobie, że to moja ostatnia para i będę
musiała cierpieć nosząc okulary dopóki nie umówię się z okulistą.
Może bym uległa, ale okulary też miałam w walizce. Sam pomysł poruszania
się w świecie rozmytych twarzy przyprawił mnie o ból głowy.
Nie żebym już wcześniej go nie miała.
Przecisnęłam się obok okrąglutkiego mężczyzny śpiącego obok mnie i poszłam
do toalety.
Przynajmniej mogłam zdjąć szkła i pomoczyć je w wodzie przez kilka minut.
Wszystko będzie lepsze niż trzymanie ich na oczach.
Wszystko poza moim odbiciem w lustrze. Czy zauważyliście kiedyś, że lustro
jest zawsze największym przedmiotem w tych maleńkich, samolotowych toaletach?
W tym fluorescencyjnym, migoczącym świetle miałam naprawdę nieciekawy
chorowity odcień skóry, a oczy były zbyt dużą ilością zieleni przy całej tej siateczce
naczyń krwionośnych. Wyglądałam jak chodząca reklama kropli do oczu. Na drugim
miejscu najmniej atrakcyjnych przymiotów w czasie międzykontynentalnego lotu
znalazły się moje włosy. Włożyłam szkła kontaktowe do dwóch papierowych
kubków i postawiłam je ostentacyjne po właściwych stronach zlewu, potem
przeczesałam mokrymi dłońmi włosy, aby nadać im znowu trochę życia.
Teraz wyglądałam jak przekrwiony jeżozwierz. Wielka poprawa.
Jedyną rzeczą na sobie, której nie znielubiłam i nie wyglądała śluzowato był
nowy srebrny naszyjnik, który moja matka dała mi tuż przed śmiercią. Celtycki
krzyżyk usadowił się w zagłębieniu pod moim gardłem. Nie przywykłam do biżuterii
a teraz, kiedy przypomniałam sobie, że tam był, poczułam się lekko strasznie, tak
jakby ktoś delikatnie naciskał mnie kciukiem w tym miejscu. Otrząsnęłam się z tego
uczucia i nałożyłam z powrotem szkła kontaktowe, po czym wróciłam na swoje
miejsce. Stewardesy mnie unikały. Cóż nie mogłam ich za to winić.
Oparłam czoło na wysmarowanym miejscu, które pozostawiłam na szybie już
wcześniej. Linie lotnicze musiały zatrudniać kogoś, kto czyścił okna w innym razie
byłyby kilku calowe warstwy brudu pozostawione przez ludzi takich jak ja.
Ta myśl była dowodem na to, że nie powinno mi się pozwalać komuś
pozostawać na nogach bez snu przez więcej niż osiemnaście godzin. Miałam kiepski
nawyk podążania za każdą myślą, aż do samego jej patetycznego, żałosnego,
nieszczęśliwego końca, kiedy byłam zmęczona. Wcale tego nie chciałam. Tylko, że
mój mózg i mój język nie mogły się zrównoważyć. Choć niektórzy z moich mniej
miłosiernych znajomych powiedzieliby, że ten stan nie wymaga braku snu.
Samolot obniżał wysokość już od jakiegoś czasu i zerknęłam na mój ciężki,
czarny zegarek. Jasno pomarańczowy przycisk zmiany czasu wciśnięty był trwale na
Moskwie a może na Wenecji. Prawdopodobnie Moskwa, uważałam Moskwę za
przygnębiającą i nie widziałam żadnego powodu, dla którego zegarek nie powinien.
Wskazywał 5:50 po południu, co znaczyło, że była prawie siódma rano. Zerknęłam
za okno próbując zlokalizować horyzont. Niebo jeszcze nie robiło się szare.
Zamrugałam w ciemność próbując poprawić szkła kontaktowe.
Oczy zaczęły mi łzawić i spędziłam kolejne kilka minut z rękoma na nich w
nadziei, że nie wymrugam sobie kontaktów. Do czasu, kiedy mogłam znowu widzieć,
kapitan ogłosił ostateczne podejście do Seattle. Nie mógł znaleźć na to mniej
groźnego wyrażenia? I tak nie lubię latania, niepotrzebne mi te dodatkowe
implikacje, że przed lądowaniem mogę chcieć doprowadzić moje wszystkie ziemskie
i duchowe sprawy do porządku. Przycisnęłam głowę do szyby tak, abym mogła
zobaczyć przez nią ziemię, kiedy w końcu się pokaże. Może będę w stanie ją
przekonać, aby pozwoliła nam wylądować bez naszego prawdziwego ostatecznego
zejścia.
A może nie. Samolot przechylił się gwałtownie i znów zaczął wzbijać. Chwile
później głos kapitana zaskrzeczał ponownie.
— Przepraszam za to ludziska. Mała kłótnia o to, kto ma wylądować, jako
następny. Zrobimy jeszcze jedno kółko nad lotniskiem i znajdziecie się przy bramce
odpraw na czas.
Dlaczego piloci linii lotniczych zawsze mówią do pasażerów ' ludziska' ?
Zwykle nie obrażam się na ogólnikową terminologię (jestem jedną z tych osób, które
myślą postępowo i uważają, że określenie człowiek , odnosi się do całej tej cholernej
rasy), ale o tak rannej godzinie jakakolwiek by ona nie była, byłoby miło zostać
nazwanym czymś, co w trochę mniejszym stopniu sugerowało nieumytą masę
ludzką. Panie i panowie na przykład. Z drugiej strony bycie dziewczyną, mierzącą
prawie metr osiemdziesiąt, do tego mechanikiem samochodowym powodowało, że z
trudem przełykałam kierowane w moją stronę teksty życzę pani dobrego dnia, co na
szczęście nie miało miejsca w tym przypadku.
Obserwowałam prześlizgujące się pod nami światła, kiedy tak krążyliśmy. Jeśli
już muszę latać, to najbardziej lubię to robić płynąc ponad miastem w ciemności
poranka. Jest coś uspokajającego i przyjemnego w tych zminiaturyzowanych
pojazdach mknących do swojego miejsca przeznaczenia. Ruch samochodów
oznaczał, że ludzie prowadzący je mieli cel, jakieś miejsce, w którym musieli być,
coś do zrobienia. To było cholernie dużo więcej niż miałam ja.
Gapiłam się na dół na poruszające się światła. Może mimo wszystko wcale
tego nie lubiłam.
Samolot opadł na wysokość, przy której stałam się aktywną uczestniczką w
życiu ludzi a nie tylko dalekim obserwatorem. Widziałam postacie pod ulicznymi
latarniami. Drzewa stające się zbiorem konarów a nie rozmytą masą zieleni.
Pojawiła się pod nami szkoła, świecąca pustkami. Sąsiedztwo było pełne
uporządkowanych ulic. Starannie wypielęgnowane drzewa, pozbawione liści,
jednolicie przycięte trawniki. Dobrze umyte samochody błyszczały pod ulicznymi
latarniami. Nawet z powietrza tuż przed wschodem słońca, wszystko tu krzyczało to
dobre miejsce do życia.
Następna dzielnica nie wyglądała już tak szykownie. Samochody były starsze,
ciemniejsze kolory i brak woskowania sprawiały, że nie połyskiwały w świetle
ulicznych latarni. Niepasujące do siebie, połatane gonty na dachach kłuły w oczy,
trawniki nie były tu koszone od dawna. Nie chodziło o to, że właściciele nie dbali o
nie. Była to po prostu kwestia wyboru, kupić kosiarkę, czy wyprawić w tym roku
Boże Narodzenie.
Żadna z rzeczy, o której cokolwiek bym wiedziała.
Całe ulice spowijała ciemność z wyjątkiem jednej świecącej kolorem
bursztynu latarni tego rodzaju, która powinna przebić się przez mgłę. Sprawiało to, że
ulica przy której stała wydawała się nienaturalnie żywa, szczegóły o ostrych i
wyraźnych krawędziach formowały się pode mną.
Nowoczesny kościół w kształcie ostrej litery A, paskudna iglica oświetlona
przez samotne bursztynowe światło. Jego parking był całkowicie opuszczony za
wyjątkiem jednego samochodu zaparkowanego pod kościołem na dwóch miejscach z
otwartymi, z jednej strony drzwiami. Zastanawiałam się, czy w ogóle się zamykały.
Prawdopodobnie nie, bo był to prawdziwy moloch z lat siedemdziesiątych, taki
rodzaj samochodu, który będzie trwać wiecznie. Dorastałam z takiego rodzaju
samochodami u boku. Poduszki powietrzne czy nie, te dzisiejsze auta w ogóle nie
wydają się bezpieczne.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin