Lloyd Josie & Rees Emlyn - Chłopak z sąsiedztwa.pdf

(1047 KB) Pobierz
267267693 UNPDF
JOSIE LLOYD & EMLYN REES
CHŁOPAK Z SĄSIEDZTWA
Tłumaczenie: Monika Wiśniewska
Naszym Tatusiom,
w podziękowaniu za okulary przeciwsłoneczne...
PODZIĘKOWANIA
Prosimy, by podziękowania przyjęli: Vivienne, Jonny, Euan, Doug, Carol, Kate,
Diana, Emma, Sarah, Gili & Karen z Curtis Brown; Lynne, Andy, Thomas (będzie nam ciebie
brakowało!), Ron, Dave, Simon, Grainne, Mark, Glenn, Susan & Karen z Random House; Di
za jej wsparcie; Dawn Fozard za słowo „dramat”; David i Gwenda, i Savage’owie za
ucieczki; Giną Ford za książkę i Tallulah za to, że z nami wytrzymała.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
FRED
- Akcja! - woła z zewnątrz Eddie, a ja przechodzę przez drzwi prowadzące z salonu
prosto na zalany słońcem taras na dachu.
Mimo że znajdujemy się na samym szczycie czteropiętrowego budynku, nie czuje się
nawet najmniejszego powiewu wiatru. Bacznie przyglądam się falującej panoramie miasta:
kominom, dachom i wieżowcom. Migoczący w oddali, powoli poruszający się sznur
pojazdów na Westway wydaje z siebie dziwnie przytłumiony dźwięk, jakbym obserwował go
zza ogromnej ściany z pleksiglasu. Mój Londyn: miasto, w którym możesz być tym, kim
masz ochotę; miasto, gdzie każdego dnia tysiące istnień ma swój początek i koniec.
Starając się nie zerkać na Eddiego (już dwa razy prosił, żebym tego nie robił), siadam i
wpatruję się w obiektyw trzymanej przez niego kamery.
- Dzień dobry - zaczynam sztywno. - Nazywam się Fred Wilson i jestem...
- Cięcie.
Tym razem jednak patrzę na Eddiego. Siedzi, tak jak i ja, na białym, plastikowym
krześle ogrodowym i jest goły od pasa w górę. Jego lewę ramię niczym tatuaż oplata cień
rzucany przez kabel telefoniczny. Jest ode mnie kilka lat młodszy, a jego skóra lśni od kremu
do opalania z najsilniejszym filtrem (Eddie nie uznaje opalenizny, kłóciłaby się z jego czarną
skórzaną kurtką).
W moim gardle powoli rodzi się jęk frustracji. To już piąte cięcie w ciągu pięciu
minut. Mam obawy, że kolejne może się dla kogoś okazać śmiertelne.
- Co tym razem? - wybucham, zaczynając żałować, że uległem prośbie o pomoc w
realizacji jego pierwszego (a co za tym idzie - niezbyt ambitnego) projektu w szkole
filmowej.
Eddie ma zakłopotany wyraz twarzy, a jednocześnie stara się nie roześmiać.
Widziałem już, jak na podobną minę zarywa panienki w barach. Ten grymas całkowicie je
rozbraja i powoduje, że gapią się na niego bezradnymi, pełnymi zachwytu oczami.
Eddie ma niebieskie tęczówki, choć ich urokliwej barwy zwykle nie można dostrzec,
ponieważ mruży oczy, co jest konsekwencją odmowy noszenia zalecanych przez lekarza
okularów w sytuacjach innych niż oglądanie telewizji, a to z kolei wynika z założenia
Eddiego, że bez okularów wydaje się kobietom przystojniejszy.
- Chyba tylko wtedy, gdy same są zezowatymi dziwadłami - oznajmiłem mu przed
kilkoma miesiącami. Było to twierdzenie, któremu (jak można było przewidzieć) bardzo
szybko zaprzeczył.
Miał zresztą do tego pełne prawo. Nonszalancja Eddiego działa na kobiety. (Przyznała
to nawet Rebecca, bądź co bądź moja ukochana). Eddie ma zadziwiająco urozmaicone życie
uczuciowe - zwłaszcza w porównaniu z moim - i niejednokrotnie zastanawiałem się, czy moje
jest tak stabilne z tego prostego powodu, że nie zezuję.
- Przepraszam - mówi wreszcie. - Po prostu...
- Po prostu co? - domagam się wyjaśnienia, gdy widzę, jak ten samozwańczy Lou
Reed odgarnia z twarzy ciemne włosy i najwyraźniej brakuje mu słów. - Nie, nie -
kontynuuję, tak by nie miał czasu odpowiedzieć. - Pozwól mi zgadnąć. Chodzi o moje
paznokcie, co? - Unoszę dłonie w górę. - Są... za długie? A może brudne? - Ale Eddie
potrząsa głową. - Zbyt paznokciowate? - zgaduję.
Na jego twarzy pojawia się wszechwiedzący uśmiech.
- Twoim paznokciom niczego nie brakuje.
- W takim razie o co ci chodzi? O mój chód? Moją postawę? Uśmiech? Sposób, w jaki
zakładam nogę na nogę? - Unosi wysoko brwi. - Dalej, panie Scorsese - mówię, odchylając
się do tyłu. - Nie musi pan owijać w bawełnę. Jakoś to zniosę.
Eddie wzdycha.
- Jesteś zbyt sztywny - oświadcza wreszcie. - Tak, jakbyś... jakbyś grał. A nie o to tu
chodzi.
Jego krytyka nie jest dla mnie żadną niespodzianką, nienawidzę być poddawany
dokładnej analizie, nie cierpię tego od czasu, gdy byłem nastolatkiem.
- Ostrzegałem cię, że nie jestem w tym dobry - mówię, wzruszając ramionami.
- Nie chodzi o to, że jesteś... niedobry - odpowiada. - Jesteś... - Ale znowu nie potrafi
znaleźć odpowiedniego słowa.
- Po prostu - próbuje jeszcze raz - to, co mówisz: „Dzień dobry, nazywam się Fred
Wilson i jestem... „. To nie może być tak.
- Dlaczego?
- Bo ludzie tak nie mówią.
- Jacy ludzie?
- Tacy jak my.
- Tacy jak my?
- Tak. No wiesz, prawdziwi ludzie... Ludzie na ulicy.
- Ale my jesteśmy teraz na dachu - zauważam.
- Użyłem przenośni.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin