Chase James Hadley - Ostatni cel Bensona.rtf

(420 KB) Pobierz

Chase James Hadley

Ostatni cel Bensona 

 

1

 

Teoretycznie wydawało się, że pomysł jest olśniewający. Będę miał forsy jak lodu. Ale po czterech miesiącach zrozumiałem, że szkoła strzelania Jaya Bensona stacza się nieuchronnie w kierunku bankructwa.

Naturalnie powinienem był się tego spodziewać. Poprzedni właściciel, Nick Lewis, uroczy staruszek, dał mi do zrozumienia, że interes od jakiegoś czasu kuleje. Rzeczywiście szkoła była nieco naruszona zębem czasu i wymagała gruntownego odnowienia. Ale było jasne jak słońce, że Lewis swoje lata już ma i z całą pewnością nie jest taki dobry jak dawniej. To tłumaczyło, dlaczego miał tylko sześciu uczniów, wszystkich równie jak on niedołężnych. W księgach rachunkowych odnotowane były całkiem okrągłe zyski w ciągu pierwszych dwudziestu lat jego dyrekcji i dopiero w ostatnich pięciu latach krzywa dochodów opadała równolegle do obniżania się jego umiejętności strzeleckich. Czułem się na siłach, by postawić szkołę na nogi. Ale nie wziąłem pod uwagę dwóch ważnych czynników: braku kapitału i położenia szkoły.

Jak tylko stałem się formalnie właścicielem budynków i półtora hektara piaszczystej plaży, wydałem wszystkie oszczędności oraz prawie całą premię demobilizacyjną. W Paradise City i Miami reklama jest droga i żeby móc sobie na nią pozwolić, trzeba najpierw zarobić trochę gotówki. Dopóki moje konto bankowe nie zaokrągli się znowu, nie stać mnie będzie na odnowienie strzelnicy, restauracji, baru i naszego bungalowu, chociaż konieczność takiej inwestycji rzucała się w oczy. Oczywiście, było to zamknięte koło. Nieliczni klienci, którzy skłonni byliby wybulić parę dolarów na naukę prawidłowego strzelania, chcieli mieć przyzwoitą restaurację i wygodny bar. Jeśli nawet ktoś się pojawił, rezygnował, widząc stan lokali. Spodziewali się luksusu. Byli rozczarowani, kiedy zobaczyli odrapane budynki i stwierdzili, że zasoby baru ograniczają się do dwóch butelek: jednej z whisky, drugiej z ginem.

Po Nicku Lewisie odziedziczyłem jednak sześciu uczniów, starych, trudnych i do niczego niezdatnych, ale dzięki nim mieliśmy co jeść.

Cztery miesiące po otwarciu postanowiłem sporządzić bilans. Porównałem stan naszego konta - 1050 dolarów, z naszymi cotygodniowymi wydatkami - 130 dolarów. Spojrzałem na Lucy:

- Nic z tego interesu nie wydusimy, jeśli nie doprowadzimy szkoły do takiego stanu, żeby przyciągała klientów bogatych i mających dużo wolnego czasu.

Zamachała rękami, co u niej było oznaką paniki.

- Nie przejmuj się - podjąłem - tylko spokojnie. Kupę rzeczy możemy zrobić we własnym zakresie. Trochę farby, dwa pędzle. Jeśli zabierzemy się ostro do roboty, będziemy mogli odnowić właściwie cały pawilon. Co ty na to?

Skinęła głową. - Jak chcesz, Jay.

Przyjrzałem się jej. Od czasu do czasu zadawałem sobie pytanie, czy nie popełniłem czasem błędu. Wiedziałem, że jeśli szkoła ma przynosić zyski, trzeba solidnie przyłożyć ręki, a sam nie dałbym rady. Gdybym ożenił się z dziewczyną typu żona pioniera, byłoby być może łatwiej. Ale nie miałem najmniejszego zamiaru brać sobie takiej kobiety; chciałem poślubić Lucy.

Wystarczyło, żebym zerknął na Lucy, od razu odczuwałem ogromną satysfakcję. Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, natychmiast wiedziałem z całą pewnością, że właśnie ta dziewczyna jest mi przeznaczona. Spotkaliśmy się w dziwacznych okolicznościach, jak to zwykle bywa, kiedy przypadek wmiesza się, by związać ze sobą dwoje ludzi.

Właśnie zwolniono mnie z wojska po dziesięciu latach prowadzenia instruktażu strzelania i trzech spędzonych w Wietnamie jako strzelec wyborowy. Snułem plany dotyczące przyszłości, ale nie myślałem o żeniaczce.

Dwudziestoczteroletnia, cudownie zbudowana, zachwycająca blondynka, szła przede mną bulwarem Florida w Miami, dokąd przybyłem, żeby wygrzać kości na słoneczku, a następnie rozejrzeć się za najlepszym sposobem zarabiania na życie. Na niektórych mężczyzn działają piersi kobiece, na innych nogi, a są również tacy, którzy szukają absolutu kobiecości.

Lucy przechodziła przed jednym z barów, kiedy jakiś olbrzymi, pijany facet wyszedł stamtąd, chwiejąc się na nogach, i potrącił ją. Straciła równowagę i zachwiała się w stronę jezdni pełnej pędzących samochodów. Szedłem kilka kroków za nią. Rzuciłem się w jej stronę, chwyciłem ją za rękę i przyciągnąłem do siebie.

Spojrzała na mnie. Ja spojrzałem na nią. Jasnoniebieskie oczy, zadarty nosek, piegi, szerokie, przerażone usta, jasne, długie i jedwabiste włosy oraz zuchwałe piersi, które napinały sukienkę z białej bawełny, jakby miała za chwilę pęknąć, wywarły na mnie oszałamiające wrażenie. Natychmiast uświadomiłem sobie, że jest to kobieta mojego życia.

W wojsku zetknąłem się z mnóstwem dziewcząt. Doświadczenie nauczyło mnie traktować je zależnie od typu, jaki reprezentowały. Od razu zauważyłem, że Lucy należy do gatunku tych nieśmiałych i pełnych wahań; uderzyłem więc w strunę dobroci. Powiedziałem, że jestem sam, że nie mam przyjaciół. Uratowałem jej życie, może więc zechciałaby zjeść ze mną kolację?

Przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, a ja wykrzywiłem się, jak mogłem, żeby wyglądać na ofiarę losu; wreszcie skinieniem główki wyraziła zgodę.

Przez trzy tygodnie co wieczór gdzieś chodziliśmy. Nie ulegało wątpliwości, że interesuje się mną poważnie. Tej dziewczynie potrzebny był mężczyzna, który by się nią opiekował. Pracowała jako kasjerka w sklepie z artykułami dla psów przy bulwarze Biscayne i miała wolne dopiero wieczorem. Wziąłem ją szturmem. Powiedziałem jej, że mam okazję kupić szkołę strzelania, i wyjaśniłem, dlaczego uważam, że to dobry interes.

Sklasyfikowano mnie na drugim miejscu wśród strzelców wojskowych. Medalami, trofeami i pucharami mógłbym wypełnić niewielki pokój. Byłem również przez trzy lata strzelcem wyborowym w wietnamskiej dżungli; tego Lucy nie opowiedziałem, bo wyczuwałem, że stracę u niej wszystkie szanse, jeśli się o tym dowie. Strzelec wyborowy to zwykły morderca, który odwala tę robotę, bo ktoś musi to robić. Przyzwyczaiłem się, ale nie lubię o tym mówić. Po demobilizacji musiałem znaleźć sobie jakiś inny zawód. Jestem znakomitym strzelcem - koniec, kropka. Kiedy przeczytałem w ogłoszeniu, że jest do sprzedania szkoła strzelania, z miejsca skapowałem, jaka to dla mnie gratka.

- Wyjdź za mnie, Lucy - zaproponowałem. - Poprowadzimy szkołę we dwójkę. Ty znasz się na interesach, ja umiem strzelać, więc wyjdziemy na swoje. Co ty na to?

Błysk wahania przemknął przez jej błękitne oczy. To jedna z tych dziewczyn, które same nie wiedzą, czy mają ruszyć krok do przodu, czy też cofnąć się. Kochała mnie, byłem o tym przekonany, ale dla niej małżeństwo to sprawa poważna i trzeba było ją do tego popchnąć. Wskoczyłem w garnitur i roztoczyłem cały mój czar. Po wielu wahaniach w końcu wyraziła zgodę.

Wzięliśmy ślub, potem kupiliśmy szkołę. Pierwszy miesiąc to był raj, jaki moim skromnym zdaniem może istnieć chyba jedynie w snach. Uwielbiałem zgrywać się na władczego męża. Lucy nie była zbyt dobrą kucharką i wolała zajmować się czytaniem romansów historycznych niż kuchnią. Natomiast w łóżku była rewelacyjna. Potem, ponieważ gotówka nie wpływała i mieliśmy tylko tych sześciu starych durni, którzy w sumie płacili sto dolarów tygodniowo, wliczając w to koszty amunicji, zacząłem się tym truć. „Wszystko wymaga czasu, bądźmy cierpliwi” - powtarzałem sobie.

Pod koniec czwartego miesiąca sytuacja była na tyle zła, że postanowiłem podzielić się odpowiedzialnością. Zwołałem naradę wojenną.

- Skarbie, nasz zakład musi się lepiej prezentować, to raz, trzeba zorganizować reklamę, to dwa. Bieda w tym, że jesteśmy dwadzieścia kilometrów od Paradise City, czyli o dwadzieścia kilometrów za daleko. Jak mają przychodzić do nas ludzie, skoro w ogóle nie mają pojęcia o naszym istnieniu?

Lucy skinęła tylko głową.

- Kupię więc farby i odnowimy dom. Co ty na to? - dodałem.

Uśmiechnęła się. - Zgoda, bardzo dobrze, to będzie zabawne.

Tak więc pewnego pięknego i ciepłego, letniego wieczoru, kiedy wiatr miótł piaskiem, fale lizały plażę, a cienie były coraz dłuższe, oboje byliśmy w trakcie pacykowania.

Ja malowałem strzelnicę, a Lucy zabrała się za dom. Harowaliśmy od piątej rano i zrobiliśmy tylko jedną przerwę na kawę i drugą na zjedzenie kanapki z szynką. Zanurzyłem właśnie pędzel w puszce z farbą, kiedy zobaczyłem czarnego cadillaca, który podskakując na wybojach, jechał w kierunku strzelnicy.

Odłożyłem pędzel, wytarłem w pośpiechu dłonie i wstałem.

Zobaczyłem, że Lucy robi dokładnie to samo. Ona także patrzyła pełna nadziei na wielki wóz, który jechał wolno aleją, wzbijając chmury piasku i żwiru.

Dojrzałem szofera i dwóch mężczyzn siedzących z tyłu. Wszyscy trzej ubrani byli na ciemno, na głowach mieli czarne kapelusze z opuszczonymi rondami. Siedzieli nieruchomo niby trzy kruki, dopóki samochód nie zatrzymał się w odległości dziesięciu metrów od nas.

Przechodziłem właśnie na drugą stronę drogi, kiedy jakiś typ, mały i barczysty, wysiadł z samochodu i rozejrzał się dookoła. Drugi pasażer oraz kierowca zostali w samochodzie.

Kiedy teraz przypominam sobie wszystko, wiem, że ten niski facet o drapieżnym wyglądzie miał postawę groźną, ale wtedy jeszcze nie zwróciłem na to uwagi. Zbliżając się do niego, miałem jedynie nadzieję, że trafił mi się dobry klient. W jakim innym celu mógł się zjawić?

Niski mężczyzna przyjrzał się Lucy - która patrzyła na niego, wytrzeszczając oczy, gdyż była zbyt nieśmiała, żeby powiedzieć dzień dobry - a potem zwrócił się w moją stronę. Nalana, śniada twarz rozjaśniła się uśmiechem, który odsłonił złote zęby. Podszedł i podał mi małą, pulchną dłoń.

- Pan Benson?

- Tak jest.

Uścisnąłem podaną dłoń. Sucha skóra przypominała w dotyku skórę jaszczurki. Miał dosyć silne palce, ale uścisk dłoni był przyjazny, bez śladu agresywności.- Augusto Savanto.

- Miło mi pana poznać, panie Savanto.

Kiedy sobie to przypominam, wiem, że była to ostatnia rzecz, jaką należało powiedzieć.

Augusto Savanto dobiegał sześćdziesiątki; pochodził z Ameryki Południowej, nie było co do tego wątpliwości. Twarz miał usianą dziobami po ospie; niezbyt obfity wąs przykrywał górną wargę, a małe oczka przypominały oczy węża: inteligentne, żywe, podejrzliwe, najprawdopodobniej pełne okrucieństwa.

- Słyszałem o panu, panie Benson. Powiadają, że jest pan mistrzem w strzelaniu.

Patrzyłem na cadillaca. Kierowca przypominał szympansa. Niski, o bardzo ciemnych włosach, twarz miał spłaszczoną, oczy głęboko osadzone, mocne, włochate dłonie trzymał oparte na kierownicy. Przyjrzałem się mężczyźnie siedzącemu na tylnym siedzeniu. Był młody, szczupły, ciemnowłosy i nosił wielkie słoneczne okulary, czarny, dobrze dopasowany garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Siedział absolutnie nieruchomo i patrzył prosto przed siebie, nie przejawiając najmniejszego zainteresowania moją osobą.

- Tak jest - powiedziałem. - Czym mogę panu służyć, panie Savanto?

- I uczy pan strzelania?

- To mój zawód.

- Czy trudno jest nauczyć kogoś dobrze strzelać? Zadawano mi już to pytanie. Udzieliłem mu więc odpowiedzi ostrożnej, klasycznej:

- Wszystko zależy od tego, co pan rozumie przez określenie „dobrze strzelać”, a także od ucznia.

Savanto zdjął kapelusz, odsłaniając rzadkie przetłuszczone włosy; szczyt głowy był całkowicie łysy. Wlepił wzrok we wnętrze kapelusza, jakby spodziewał się coś tam wypatrzyć. Zamachał tym kapeluszem, potem z powrotem umieścił go na głowie.

- Czy strzela pan naprawdę dobrze, panie Benson? Na to pytanie mogłem udzielić pełnej odpowiedzi.

- Bardzo proszę na strzelnicę. Sam pan się będzie mógł przekonać.

Savanto znowu odsłonił w uśmiechu swoje złote zęby.

- To mi się podoba, panie Benson. Bez zbędnych słów, konkretne działanie. - Ujął mnie za nadgarstek. - Jestem pewny, że trafi pan bezbłędnie. Ale gdyby chodziło o cel ruchomy? Jedynie to mnie interesuje.

- Czy chciałby pan zobaczyć próbę z rzutkami? Spojrzał na mnie swoimi czarnymi i drwiącymi oczyma.

- Strzelania śrutem nie nazywam strzelaniem, panie Benson. Tylko kulami można strzelać naprawdę.

Oczywiście miał rację. Dałem znak Lucy, która odłożyła pędzel i podeszła do nas.

- Panie Savanto, pozwoli pan, że przedstawię moją żonę. Lucy, to jest pan Savanto. Chciałby zobaczyć, jak strzelam. Czy mogłabyś przynieść puszki po piwie i mój karabin?

Lucy uśmiechnęła się do Savanto i podała mu dłoń, którą on uścisnął, także się uśmiechając.

- Widzę, że pan Benson ma dużo szczęścia.

Lucy zarumieniła się. - Dziękuję. - Było widać, że komplement sprawił jej przyjemność. - Myślę, że zdaje sobie z tego sprawę... ja też mam dużo szczęścia.

Pobiegła po puszki, których używaliśmy jako celów. Savanto patrzył, jak się oddala. Ja też. Patrzyłem na każdy krok Lucy. W moich oczach ona nigdy nie straci powabu.

- Piękna kobieta, panie Benson - rzekł Savanto.

Wypowiedział tę pochwałę tonem doskonale spokojnym, a w jego oczach wyczytać można było jedynie przyjazny podziw. Zacząłem myśleć, że w gruncie rzeczy facet jest sympatyczny.

- Tak, ja też jestem tego zdania.

- Interesy układają się panu pomyślnie?... Obrzucił spojrzeniem budynki i łuszczącą się farbę.

- To początki. Tego rodzaju szkoły nie da się wylansować z dnia na dzień. Poprzedni właściciel miał już swoje lata, sam pan wie, jak to jest.

- Tak, panie Benson. Prowadzi pan, jak ja to nazywam, przedsiębiorstwo luksusowe. Widzę, że jest pan w trakcie malowania.

- Tak jest. Savanto zdjął kapelusz i zajrzał do wnętrza. Pewnie to jego tik. Pomachał kapeluszem i wcisnął go z powrotem na głowę. - Sądzi pan, że da się z tego coś wyciągnąć? - zapytał.

- Nie brałbym się za ten interes, gdybym uważał inaczej.

Z uczuciem ulgi zobaczyłem, że Lucy wraca z moim karabinem i siatką pełną pustych puszek po piwie.

Wziąłem do ręki broń, a Lucy oddaliła się. Często przeprowadzaliśmy to ćwiczenie i mieliśmy je dopracowane jak numer cyrkowy. Kiedy znalazła się w odległości trzystu metrów, położyła siatkę z puszkami na piasku. Naładowałem broń i dałem znak Lucy. Rzuciła puszki do góry. Wiedziała dokładnie, na jaką wysokość należy je rzucać i w jakich odstępach. Nie chybiłem ani razu. Prawdę mówiąc, było to dosyć imponujące widowisko. Kiedy przedziurawiłem dziesięć puszek, opuściłem lufę.

- Rzeczywiście, jest pan doskonałym strzelcem, panie Benson. - Małe oczy węża przyglądały mi się badawczo. - A czy potrafi pan uczyć strzelania?

Postawiłem kolbę karabinu na ciepłym piasku. Lucy poszła pozbierać puszki. Nie pijaliśmy już piwa i te puszki długo jeszcze muszą nam służyć.

- Dobrze strzelać, panie Savanto, to talent. Ma się talent albo nie - odparłem. - Ćwiczę od piętnastu lat. Czy chce się pan nauczyć strzelać tak jak ja?

- Ja? Och, nie, jestem na to za stary. Chcę, żeby nauczył pan strzelać mojego syna. - Skinął ręką w stronę cadillaca. - Hej, Timoteo!

Śniady facet siedzący nieruchomo na tylnym siedzeniu zesztywniał jeszcze bardziej. Spojrzał na Savanto, potem otworzył drzwiczki i wyszedł na palące słońce.

Miał ogromne stopy i dłonie i wyglądał jak drąg. Można by powiedzieć, wątły olbrzym o oczach zasłoniętych ciemnymi okularami; miał pełne wargi, wysunięty do przodu podbródek zdradzający upór i mały wąski nos. Podszedł wielkimi krokami i czekał, stojąc przy ojcu, który wyglądał przy nim jak karzełek. Miał ze dwa metry wzrostu. Sam jestem wysoki, ale musiałem podnosić wzrok, kiedy na niego patrzyłem.

- Oto mój syn - powiedział Savanto. Zauważyłem, że w jego głosie nie było ani śladu dumy. - Timoteo Savanto. Timoteo, to jest pan Benson.

Wyciągnąłem rękę. Jego dłoń była ciepła, wilgotna i miękka.

- Miło mi pana poznać - oznajmiłem.

Co innego mogłem powiedzieć? Chodziło przecież o ewentualnego przyszłego ucznia.

Podeszła Lucy, która zdążyła już pozbierać puszki.

- Timoteo, pani Benson - przedstawił ich sobie Savanto. Drągal obrócił głowę, zdjął kapelusz, odkrywając czarne loki.

Skłonił głowę z roztargnioną miną. W zwierciadłach jego okularów widać było palmy, niebo i morze.

- Dzień dobry - powiedziała Lucy z uśmiechem.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Potem Savanto powiedział:

- Timoteo gorąco pragnie nauczyć się strzelać. Czy może pan zrobić z niego dobrego strzelca, panie Benson?

- Jeszcze nie wiem, ale zaraz będę mógł odpowiedzieć panu na to pytanie.

Podałem drągalowi karabin. Zawahał się przez chwilę. Trzymał broń, jakby to był puszek do pudru.

- Chodźmy na strzelnicę. Odpowiem na pańskie pytanie, kiedy zobaczę, jak pański syn strzela.

Savanto, Timoteo i ja udaliśmy się na strzelnicę, a Lucy zabrała puszki do domu.

Pół godziny później wszyscy trzej wyszliśmy na jaskrawe światło słońca. Timoteo wystrzelał czterdzieści sztuk mojej cennej amunicji i jeden jedyny raz trafił w skraj tarczy. Pozostałe pociski poszły w morze.

- Doskonale, Timoteo - powiedział Savanto, chłodnym i bezbarwnym głosem. - Idź i zaczekaj na mnie.

Chłopak poszedł, powłócząc nogami, wsiadł do samochodu i tkwił w nim niby pomnik rozpaczy.

- A więc, panie Benson? - zapytał Savanto.

Wahałem się. Miałem szansę zarobienia odrobiny pieniędzy, ale nie mogłem niczego ukrywać.- Nie ma najmniejszych dyspozycji do strzelania - oznajmiłem. - Co nie oznacza, że po odpowiednim treningu nie będzie mógł poprawnie strzelać. Po dziesięciu lekcjach będzie pan zaskoczony, jakich postępów pański syn dokonał.

- Więc Timoteo nie ma najmniejszych dyspozycji?

- To można rozwinąć. - Nie mogłem zdecydować się na spalenie sobie ewentualnego ucznia. - Coś więcej mógłbym panu powiedzieć po dwóch tygodniach pracy.

- Za dziewięć dni, panie Benson, Timoteo musi strzelać równie dobrze jak pan.

Przez chwilę myślałem, że Savanto żartuje, ale potem zrozumiałem, że nie ma tu mowy o żartach. Małe oczy węża przemieniły się w odpryski szkła, a dolna warga w prostą kreskę. Mówił zupełnie poważnie.

- Przykro mi, ale to niemożliwe - powiedziałem.

- Dziewięć dni, panie Benson.

Potrząsnąłem głową, starając się panować nad zniecierpliwieniem. - Potrzebowałem piętnastu lat, żeby nauczyć się strzelać, a miałem do tego talent. Wydaje mi się, że jestem dobrym pedagogiem, ale nie potrafię dokonywać cudów.

- Może byśmy porozmawiali chwilę, panie Benson? Słońce pali, a ja nie jestem już młody. - Savanto wskazał na dom. - Może byśmy poszli do cienia?

- Oczywiście. Ale nie ma nad czym dyskutować. Obaj tracimy tylko czas, to wszystko.

Ruszył powoli w kierunku domu. Zawahałem się, potem poszedłem za nim.

„Za dziewięć dni musi strzelać równie dobrze jak pan”.

Ten chłopak nigdy nie będzie dobrym strzelcem. Gorzej, ze wstrętem bierze karabin do ręki. Rzucało się to w oczy; cofał się za każdym razem, kiedy naciskał na spust, gdyż zbyt lekko trzymał karabin, i musiał mieć teraz na ramieniu niezłego siniaka.

Widząc, że Savanto idzie w kierunku domu, Lucy otworzyła drzwi i uśmiechnęła się. Nie miała pojęcia o słowach, które między nami padły, i wyobrażała sobie, że jestem właśnie w trakcie przyjmowania pierwszego ucznia.

Kiedy znalazłem się przy Savanto, powiedziała: - Czy zechce pan napić się piwa, panie Savanto? Pewnie chce się panu pić.

Przyjrzał się jej znowu z miłym uśmiechem na twarzy i uniósł kapelusz. - Bardzo to miło z pani strony, pani Benson. Nie teraz. Może za chwilę.

Poszedłem przodem, otworzyłem drzwi prowadzące do salonu i skinąłem, żeby wszedł. Kiedy wchodził, pogłaskałem Lucy po ramieniu.

- Nie potrwa to długo - rzuciłem. - Maluj dalej.

Robiła wrażenie zaskoczonej, potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Wszedłem do salonu, zamknąłem drzwi, potem podszedłem do otwartego okna, żeby zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Lucy poszła na tyły bungalowu. Czarny cadillac czekał, stojąc w słońcu. Kierowca palił. Timoteo tkwił nieruchomo z dłońmi na kolanach.

Odwróciłem się. Savanto zdjął kapelusz i położył go na stole. Opadł na jedno z krzeseł o prostych oparciach, odziedziczonych po Nicku Lewisie. Rozejrzał się po pokoju, bez pośpiechu i z zainteresowaniem, potem spojrzał na mnie.

- Nie ma pan za dużo pieniędzy, czyż nie tak, panie Benson? Bez pośpiechu zapaliłem papierosa i gasząc płomyk zapałki, odpowiedziałem: - Nie, ale czy warto poruszać ten temat?

- Pan może oddać mi przysługę... Ja, z mojej strony, też mogę oddać panu przysługę - powiedział. - Pan ma talent... a ja mam pieniądze.

Usiadłem okrakiem na krześle.

- I co z tego wynika?

- Jest sprawą najwyższej wagi, żeby mój syn stał się strzelcem wyborowym w ciągu najbliższych dziewięciu dni, panie Benson. Jestem gotów zapłacić panu sześć tysięcy dolarów, połowę natychmiast, a resztę, kiedy moje żądania zostaną spełnione.

- Sześć tysięcy dolarów!

Natychmiast stanęło mi przed oczyma wszystko, co moglibyśmy przedsięwziąć, dysponując taką sumą. Sześć tysięcy dolarów!

Mogliśmy nie tylko odnowić dom, który rozpaczliwie tego potrzebował, ale bylibyśmy w stanie zapłacić za reklamę w telewizji, zaangażować barmana, rozkręcić wiele spraw.Nagle przypomniałem sobie, w jaki sposób Timoteo trzymał karabin. To ma być przyszły strzelec wyborowy? Nawet w ciągu pięciu lat...

- Dziękuję panu za zaufanie, panie Savanto - zacząłem. - Oczywiście, te pieniądze są mi potrzebne, ale muszę powiedzieć panu całą prawdę. Nie wydaje mi się, żeby pański syn mógł kiedykolwiek stać się dobrym strzelcem. Mogę nauczyć go strzelać poprawnie, ale to wszystko. Nie lubi broni palnej, a jeśli się jej nie lubi, nigdy nie można zostać dobrym strzelcem.

Savanto potarł sobie kark i zamrugał.

- Czy mógłby pan poczęstować mnie papierosem, panie Benson? Lekarz zalecił mi rzucenie palenia, ale od czasu do czasu pokusa jest zbyt silna. Papieros zapalony w odpowiednim momencie uspokaja człowieka.

Poczęstowałem go papierosem i podałem ogień. Wciągnął dym i wypuścił go następnie nosem, nie spuszczając przy tym wzroku z blatu stołu. Ja natomiast marzyłem o tym, co Lucy i ja moglibyśmy zrobić, mając sześć tysięcy dolarów.

Pogrążony w milczeniu pokój wypełniony był dymem papierosowym. Ponieważ do Savanto należało wykonanie następnego ruchu, czekałem.

- Panie Benson, dziękuję panu za szczerość, która budzi sympatię - powiedział w końcu. - Gdyby zapewnił mnie pan, że jest w stanie zrobić z Timoteo dobrego strzelca, kiedy powiedziałem o sześciu tysiącach dolarów, nie byłbym wcale zachwycony. Znam granice możliwości mojego syna. Jednakże sytuacja wymaga, żeby został w ciągu dziewięciu dni strzelcem wyborowym. Powiedział pan, że nie dokonuje cudów. W zwykłych okolicznościach pogodziłbym się z tym. Lecz sytuacja nie jest zwykła. Mój syn musi w ciągu najbliższych dziewięciu dni zostać strzelcem wyborowym.

Przyglądałem mu się z uwagą.

- Dlaczego?

- Z ważnych względów, które pana nie powinny obchodzić. - Oczy węża sypnęły skrami. Strząsnął popiół do szklanej popielniczki, która stała na stole. - Mówił pan o cudzie. Przecież żyjemy w epoce cudów. Zanim tu przyszedłem, zasięgnąłem informacji co do pańskiej osoby. Nie zawracałbym panu głowy, gdybym nie wiedział, że jest pan tym człowiekiem, który jest mi potrzebny. Jest pan doskonałym strzelcem, ale również człowiekiem zdecydowanym. Przeżył pan długie i ciężkie godziny - narażony na niebezpieczeństwa, samotny, mogąc liczyć jedynie na swój karabin. Człowiek będący w stanie tego dokonać jest właśnie tym, którego szukam, jest człowiekiem, który nigdy się nie poddaje... Zdusił niedopałek w popielniczce i ciągnął:

- Ile pan chce za zrobienie z mojego syna strzelca wyborowego, panie Benson?

Kręciłem się na krześle, zbity z tropu.

- Żadna suma nie może uczynić z niego strzelca wyborowego w ciągu dziewięciu dni. Może w najlepszym razie za sześć miesięcy... ale w dziewięć dni... nie. Nie chodzi tu o pieniądze. Powiedziałem już panu... pański syn nie ma najmniejszych dyspozycji.

Przyglądał mi się przez moment.

- Ależ zapewniam pana, że to kwestia pieniędzy. W ciągu długiego mojego życia nauczyłem się, że wszystko można kupić, jeśli tylko odpowiednio się zapłaci. Pan myśli już o tym, co mógłby zrobić z sześcioma tysiącami dolarów. Dzięki tej sumie żyłby pan skromnie ze swojej szkoły. Ale sześć tysięcy dolarów to za mało, żeby przekonać pana, że jest pan w stanie dokonać cudu. - Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki białą kopertę. - Mam tutaj, panie Benson, dwa walory na okaziciela. Uważam, że lepiej z nimi podróżować niż z gotówką. Każdy z nich wart jest dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. - Rzucił kopertę na stół. - Proszę sprawdzić, czy mówię prawdę.

Ręce drżały mi, kiedy wyjmowałem te czeki z koperty i oglądałem. Ponieważ nigdy nie widziałem waloru na okaziciela, nie miałem pojęcia, czy nie są czasem fałszywe, ale wydały mi się autentyczne.

- Daję panu natychmiast pięćdziesiąt tysięcy dolarów, panie Benson, za dokonanie cudu.

Położyłem czeki na stole. Ręce miałem wilgotne, a serce waliło mi jak młotem.

- Pan żartuje - powiedziałem zachrypniętym głosem.- Nigdy w życiu, panie Benson. Zrobi pan w ciągu dziewięciu dni z mojego syna strzelca wyborowego i te czeki należą do pana.

Chcąc zyskać na czasie, rzuciłem: - Nie znam się na walorach bankowych. Być może są to jedynie świstki papieru. Savanto...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin