ROBIN COOK
SZKODLIWE INTENCJE
PROLOG
9 WRZEŚNIA 1988 r. GODZINA 11.45
BOSTON, MASSACHUSETTS
Tego ranka, około godziny 9.30 Patty Owen poczuła pierwsze skurcze. Była pewna, że to jest właśnie to. Niejednokrotnie obawiała się chwili, w której nie będzie w stanie odróżnić skurczów sygnalizujących początek porodu od małych kopnięć czy ogólnych niedomagań typowych dla ostatniego trymestru jej ciąży. Obawy okazały się bezpodstawne: skręcający, party ból był całkowicie inny od wszystkiego, co kiedykolwiek czuła. Był jej bliski jedynie przez swój klasycznie podręcznikowy charakter i regularność. Dokładnie, jak w zegarku, co dwadzieścia minut czuła silne, jednostajne kłucie w dole pleców. Ból zanikał, ale tylko po to, by po przerwie wybuchnąć ponownie. Pomimo kolejnej narastającej fali nie mogła pohamować przelotnego uśmiechu. Wiedziała, że maleńki Mark jest już w drodze na świat.
Próbując zachować spokój, szukała wśród rozrzuconych na kuchennym stole karteczek tej z numerem telefonu do hotelu. Dostała ją od Clarka poprzedniego dnia. Mąż robił wszystko, by nie wyjeżdżać służbowo, zwłaszcza że termin porodu był tak bliski. Jednak bank zadecydował inaczej. Szef nalegał, żeby wziął udział w końcowej fazie negocjacji, zamykających transakcję przygotowywaną przez trzy miesiące. Ostatecznie dwaj mężczyźni uzgodnili kompromisowo, że niezależnie od stanu negocjacji Clark będzie poza domem tylko dwa dni. Wyjeżdżając z niechęcią pocieszał się, że spędzi z żoną pełny tydzień poprzedzający rozwiązanie.
Wreszcie Patty znalazła numer telefonu. Zadzwoniła od" razu. Sympatyczna telefonistka połączyła ją z pokojem Clarka. Kiedy po dwóch dzwonkach nie odebrał, wiedziała, że wyszedł. Dla pewności trzymała słuchawkę dłużej, z nadzieją, że może nagle odbierze, zdyszany wybiegając spod prysznica. Tak chciała usłyszeć jego uspokajający głos. Telefon dzwonił nieprzerwanie, a Patty ocierała łzy z policzków. Była bardzo szczęśliwa, od kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, ale jednocześnie zaczęło dręczyć ją przeczucie, że wydarzy się coś złego. Zrozumiała sens swoich uporczywych przeczuć, kiedy Clark przyszedł do domu z wiadomością o wyjeździe. Chociaż uczęszczali razem do szkoły rodzenia, będzie musiała przebrnąć samotnie przez poród. Zapewniał ją, że niepokój, choć naturalny, jest zupełnie niepotrzebny. Obiecywał, że zdąży wrócić przed porodem i asystować przy nim.
Ze słuchawki dobiegł głos telefonistki, pytającej, czy ma przekazać wiadomość. Patty poprosiła, aby mąż skontaktował się z nią tak szybko, jak będzie to możliwe, i podała numer telefonu do szpitala Boston Memorial. Wiedziała, że ta lapidarna wiadomość zdenerwuje Clarka, dobrze mu tak, za to, że opuścił ją w takim momencie.
Następnie połączyła się z gabinetem doktora Ralpha Simariana. Kiedy usłyszała jego tubalny, optymistyczny głos, przerażenie ustąpiło momentalnie. Lekarz powiedział, aby Clark przywiózł ją do Boston Memorial, gdzie najpierw muszą załatwić niezbędne formalności. On sam przybędzie tam za parę godzin. Uspokoił ją, że dwudziestominutowe przerwy między bólami świadczą o wystarczającym zapasie czasu.
— Ale, panie doktorze - powiedziała, kiedy miał się już rozłączyć - Clark wyjechał służbowo, będę w szpitalu sama.
— A to zbieg okoliczności - rzekł śmiejąc się Simarian - prawdziwy mężczyzna, oni wszyscy lubią przyjemności, ale gdy tylko jest do wykonania jakaś drobna praca, znikają.
- Myślał, że to będzie w przyszłym tygodniu- tłumaczyła, czując, że musi bronić Clarka. Nie znosiła, gdy ktoś go krytykował.
- Żartowałem, będzie żałował, że został wykluczony z gry. Kiedy wróci, będziemy mieli dla niego małą niespodziankę; A teraz proszę się nie bać. Wszystko będzie dobrze. W jaki sposób dotrze pani do szpitala?
Patty powiedziała o sąsiadce, która zgodziła się zawieźć ją w przypadku nieprzewidzianych okoliczności.
- Doktorze - dodała niepewnie - ponieważ nie ma mojego partnera ze szkoły rodzenia, naprawdę jestem za bardzo zdenerwowana, by przez to wszystko przejść. Nie chcę zrobić czegokolwiek, co zaszkodzi dziecku, ale jeżeli mogę być znieczulona w taki sposób, o którym rozmawialiśmy...
- Nie ma problemu - powiedział doktor Simarian, nie pozwalając jej dokończyć. - Proszę nie zaprzątać ślicznej główki takimi drobiazgami. Dopilnuję wszystkiego. Zaraz zadzwonię do szpitala i powiem im, że chce pani znieczulenie zewnątrzoponowe, zgoda?
Podziękowała lekarzowi i odłożyła słuchawkę. Zacisnęła usta, bo właśnie w tym momencie poczuła nadejście następnej fali skurczów. Nie ma powodu do obaw, powiedziała sobie stanowczo. Miała wciąż sporo czasu, żeby zdążyć do szpitala.
Doktor Simarian trzyma wszystko w swoich rękach. Wiedziała, że dziecko jest zdrowe. Jakiś czas temu nalegała na wykonanie ultrasonografu i zbadanie wód płodowych. Lekarz stwierdził, że ze względu na tak młody wiek, 24 lata, jest to niepotrzebne. Ogarnięta złowieszczym przeczuciem, a także autentycznym niepokojem, wbrew jego radom, poddała się badaniom. Wynik testów był wyjątkowo zachęcający. Dziecko, które nosiła, okazało się zdrowym, normalnym chłopcem. Po otrzymaniu tak pomyślnych wiadomości Patty i Clark pomalowali pokój dziecinny na błękitno i wybrali dla syna imię - Mark. To wszystko pozwalało na oczekiwanie normalnego porodu i normalnych narodzin.
Patty odwróciła się, zamierzając pójść do sypialni po torbę zapakowaną poprzedniego wieczoru. Uderzyła ją dramatyczna zmiana pogody. Jasne promienie wrześniowego słońca wpadające przez wykuszowe okno zostały przysłonięte ciemnymi chmurami, które nagle nadciągnęły z zachodu i pogrążyły pokój prawie w całkowitej ciemności. Usłyszała odległe dudnienie grzmotu. Dreszcz przebiegł po jej plecach.
Nie będąc przesądną z natury, Patty nie potraktowała nadejścia wichury jako złej wróżby. Doszła do kanapy stojącej w salonie, przytrzymała się krawędzi oparcia i usiadła. Pomyślała, że zadzwoni do sąsiadki, jak tylko bóle przeminą. Może uda mi się dotrzeć do szpitala przed nadejściem następnych.
Kiedy ból osiągnął, zenit, spokój odzyskany po rozmowie z doktorem Simarianem pierzchnął. Strach wypełnił jej myśli tak gwałtownie, jak gwałtownie podmuch wiatru wypełnił całe podwórze, wyginając gałęzie drzew i niosąc pierwsze krople deszczu. Zadrżała. Marzyła, aby było już po wszystkim. Była przerażona. To wszystko przerastało jej siły - burza, służbowy wyjazd clarka, bóle porodowe o tydzień za wcześnie. Łzy spływały po policzkach Patty kiedy czekała, aż będzie mogła zawiadomić sąsiadkę. Myślała o jednym - tylko się nie bać.
- Wspaniale - powiedział z sarkazmem dr Jeffrey Rhodes, zerkając na główny plan znieczuleń, wiszący na ścianie pokoju anestezjologów. Pojawił się nowy przypadek: Patty Owen, poród ze znieczuleniem zewnątrzoponowym. Pokiwał głową. Aż za dobrze wiedział, że jest w tej chwili jedynym anestezjologiem do dyspozycji. Koledzy z dziennego dyżuru prowadzili swoje przypadki. Zadzwonił na oddział porodowy, aby sprawdzić, w jakim stanie znajduje się pacjentka. Okazało się, że nie ma pośpiechu, trwały formalności związane z jej przyjęciem.
— Czy pacjentka ma jakieś komplikacje, o których powinienem wiedzieć? - spytał z obawą. Dzień nie był dla niego pomyślny.
— Wygląda rutynowo - odpowiedziała pielęgniarka. - Pierwiastka, dwadzieścia cztery lata, zdrowa.
— Kto ją prowadzi?
— Simarian.
Obiecał, że odezwie się wkrótce, i odłożył słuchawkę. Simarian! Jeffrey zadumał się. Facet dobry zawodowo, lecz protekcjonalny sposób, w jaki traktował swoje pacjentki, był trochę uciążliwy. Dzięki Bogu, że to nie Braxton albo Hicks! W ich obecności ten przypadek na pewno nie przeszedłby gładko i szybko, tak jak tego gorąco pragnął.
Opuścił pokój lekarski i poszedł głównym korytarzem bloku operacyjnego, mijając rozkład zajęć, przed którym panowało normalne o tej porze ożywienie. Za parę minut rozpoczynał pracę wieczorny personel. Zmiana ekipy szpitalnej nieuchronnie powodowała chwilowy chaos. Jeffrey pchnął podwójne, wahadłowe drzwi wychodzące na hall. Zerwał kołyszącą się na jego piersi maskę chirurgiczną. Z ulgą cisnął ją do pokaźnych rozmiarów pojemnika. Oddychał przez tę przeklętą rzecz ostatnie sześć godzin.
Hall był zapchany personelem medycznym przybywającym na dyżur. Ignorując wszystkich, przeszedł przez zatłoczoną przebieralnię. Zatrzymał się dopiero przed lustrem. Był ciekaw, czy wygląda tak źle, jak się czuł. Odbicie potwierdziło obawy. Oczy robiły wrażenie głęboko zapadniętych, pod nimi widniały ciemne, nie do usunięcia, wyraźnie zaznaczone cienie. Nawet wąsy, chociaż nigdy nie wyglądały imponująco, po sześciu godzinach noszenia maski chirurgicznej wydawały się rzadsze i bardziej wytarte.
Jak większość lekarzy, nie poddawał się hipochondrii, wpadał jednak w przesadę. Zaprzeczał całkowicie, albo ignorował jakiekolwiek symptomy chorobowe lub oznaki zmęczenia do czasu, aż zagrożenie było oczywiste. Dzisiaj nie było wątpliwości. Po przebudzeniu o 6 rano czuł się okropnie. Chociaż samopoczucie pogarszało się od kilku dni, pomyślał, że lekki ból głowy i dreszcze są spowodowane zjedzeniem czegoś niestrawnego poprzedniego dnia. Kiedy fale nudności przyszły przed południem, postawił szybko nową diagnozę - wypił za dużo kawy. A kiedy objawy nasiliły się, winił zupę, zjedzoną podczas lunchu w szpitalnej stołówce.
Dopiero po konfrontacji swego wymizerowanego odbicia w lustrze szpitalnej przebieralni Jeffrey przyjął do wiadomości, że jest chory. Przyłożył rękę do czoła, aby sprawdzić, czy ma podwyższoną temperaturę. Nie było wątpliwości. Było gorące.
Opuściwszy umywalnię, podszedł do swojej szafki. Był szczęśliwy, że dzień dobiega końca. Wyobraźnia podsuwała wciąż jeden i ten sam obraz-- łóżko. Usiadł na ławce i nie bacząc na kłębiący się tłum, obracał cyfrową kombinacją zamka. Żołądek nieprzyjemnie gulgotał, skurcze jelit były tak silne, że na czoło wystąpiły kropelki potu. Niestety, nawet jeżeli ktoś mógłby ulżyć jego cierpieniom, i tak musiał zostać na dyżurze jeszcze przez kilka godzin.
Zatrzymał się na ostatniej cyfrze i otworzył szafkę. Z gustownie zaprojektowanego wnętrza wyjął butelkę ze środkiem uśmierzającym ból. Było to stare lekarstwo matki, dobrze na nim wypróbowane w dzieciństwie. Stosowała zawsze ten środek, kiedy cierpiał na niestrawność. Z czasem przyjmował lek jedynie po to, by podtrzymać jej złudzenia, absolutną pewność, że środek ten pomaga na wszystko. Jednak po latach Jeffrey nabrał zaufania do cudownego płynu, a nawet do fachowości matki. Butelkę z miksturą zawsze trzymał pod ręką.
Odkręcił nakrętkę, odchylił głowę do tyłu i pociągnął potężny łyk. Wycierając usta zauważył sanitariusza siedzącego obok i śledzącego każdy jego ruch.
- Chcesz pociągnąć? - spytał, siląc się na dowcip. - Wyjątkowe paskudztwo!
Mężczyzna spojrzał z oburzeniem, wstał z ławki i odszedł. Jeffrey pokręcił głową, zdumiony kompletnym brakiem poczucia humoru. Z reakcji sanitariusza można było wnioskować, że zaoferował mu truciznę.
Nienaturalnie wolno zdjął strój chirurgiczny. Przez chwilę masował skronie, wreszcie podniósł się z wysiłkiem i wszedł pod prysznic. Gdy spłukał mydło, jeszcze przez pewien czas stał pod strumieniem wody, w końcu wyszedł i energicznie wytarł ciało ręcznikiem, Uczesał faliste, jasnobrązowe włosy, włożył czyste, chirurgiczne ubranie, nową maskę i czepek. Czuł się zdecydowanie lepiej. Pomijając sporadyczne "emocje" w jelitach, wydawało się, że nawet one zaczęły pracować należycie.
Poszedł z powrotem przez hall. Korytarzem bloku operacyjnego doszedł do drzwi oddziału porodowego. Oddział ten pod względem wystroju wnętrza różnił się całkowicie od sztywnego i praktycznego obszaru operacyjnego. Choć pojedyncze salki porodowe musiały być sterylne, reszta oddziału z pokojami przedporodowymi wyglądała inaczej. Ściany o pastelowych kolorach ozdobiono reprodukcjami impresjonistów, a w oknach wisiały firanki. Wnętrze to przypominało bardziej hotel niż nowoczesny szpital. Podszedł do głównego pulpitu i zasięgnął informacji o pacjentce.
— Patty Owen jest w piętnastce - powiedziała Monica Carver, Wysoka, przystojna Murzynka, przełożona wieczornej zmiany. Jeffrey oparł się o pulpit, zadowolony, że może chwilę ...
legi007