Defoe Daniel - Dola i nie dola sławnej Moll Flanders.rtf

(951 KB) Pobierz
13

Daniel Defoe

 

DOLA I NIEDOLA SŁAWNEJ MOLL FLANDERS

 

Świat w ostatnich czasach tak przejął się powieściami i romansami, że z trudnością uwierzy w prawdziwość nieopublikowanego opowiadania, w którym nazwisko bohaterki oraz inne tyczące się jej szczegóły, pozostały tajemnicą. Musimy więc pozwolić czytelnikowi, aby sam wyrobił sobie opinię o tych kartkach i traktował je, jak mu się będzie podobać.

Autorka opisała tu przypuszczalnie własne dzieje i na samym początku opowieści podaje przyczyny, które ją skłoniły do ukrycia swego prawdziwego nazwiska, o czym już później nie wspomina. Prawda, że słowa oryginału zostały zmienione, a styl owej sławnej damy, o której jest tu mowa, uległ poniekąd przeróbce; w szczególności włożono jej w usta wyrazy skromniejsze niż te, których pierwotnie użyła, oryginalny bowiem rękopis, który dostał się do naszych rąk, pisany był językiem odpowiedniejszym raczej dla kobiety przebywającej jeszcze w Newgate niż dla pokornej pokutnicy, za jaką się potem podaje.

Pióro, które wygładzało tę opowieść i doprowadziło ją do stanu obecnego, napotykało niemałe trudności, chcąc ją przyoblec w przystojną szatę, a język jej uczynić czytelnym. Gdy kobieta od młodości rozwiązła, dziecko rozpusty i występku, zabiera się do przedstawiania wszystkich szczegółów i okoliczności, które towarzyszyły pierwszemu jej upadkowi; gdy opisuje, jak przez sześćdziesiąt lat grzęzła coraz dalej w przestępstwach, autor musi mieć duże trudności w podaniu tego opowiadania w takich obsłonkach, by nawet złośliwemu czytelnikowi nie pozwolić wyciągnąć niekorzystnych dla niego wniosków.

Przy nadawaniu nowej szaty tej opowieści usilnie starano się unikać lubieżnych opisów i nieskromnych zwrotów, nawet w tych ustępach, w których autorka używa najgorszych wyrażeń. Z tego powodu niektóre najbardziej występne epizody jej życia, które nie dały się ująć w skromne słowa, zostały całkowicie opuszczone, a inne wydatnie skrócone. Sądzę, że to, co pozostało, nie będzie gorszyć nawet najcnotliwszego czytelnika czy najskromniejszego słuchacza, a że można zrobić najlepszy użytek z najbardziej występnych dziejów, więc spodziewamy się, że morał wyciągnięty z opowiadania pozwoli czytelnikowi zachować powagę, nawet jeśliby ono mogło go usposabiać mniej poważnie. Gdy się opisuje rozwiązłe życie, po którym nastąpiła pokuta, trzeba aby okres występny odmalować w tak czarnych barwach, jak na to pozwala prawda, ażeby uwypuklić i wydobyć piękno części poświęconej pokucie, która bez wątpienia jest najpiękniejszą i najbarwniejszą, jeśli jest napisana równie barwnie i żywo.

Wypowiadano zdanie, że opis pokuty nie może być tak żywy, barwny i piękny jak opis części występnej. Pozwolę sobie powiedzieć, że jeżeli jest w tym choć odrobina prawdy, to dlatego, że nie każdą z tych części czyta się z jednakowym smakiem i przyjemnością, gdyż istotna różnica leży tu nie w rzeczywistej wartości tematu, lecz raczej w upodobaniu i smaku czytelnika.

Ponieważ jednak dzieło to jest przeznaczone przede wszystkim dla tych, którzy będą umieli je czytać i zrobić z niego właściwy użytek, co im cała ta opowieść zaleca, przeto należy się spodziewać, że czytelnikom bardziej przypadnie do gustu morał aniżeli fabuła, bardziej wnioski aniżeli samo opowiadanie, a zakończenie pisarza bardziej niż życie opisywanej postaci.

W opowiadaniu tym jest mnóstwo ciekawych zdarzeń, a wszystkie są umiejętnie wykorzystane i tak zręcznie opowiedziane, że w ten lub inny sposób przyczyniają się do pouczenia czytelnika. W pierw szej części opisu jej rozwiązłego pożycia z młodym szlachcicem w Colchester autorka umiała trafnymi słowami odmalować występki i przestrzec tych, którzy skutkiem okoliczności są narażeni na pokusy.

Umiała też opisać, jak zgubny bywa koniec takich przygód, oraz jak szalone, bezmyślne i odrażające było postępowanie obu stron. Wszystko to jest szczodrą odpłatą za jaskrawość, z jaką autorka opisała swe szaleństwa i występki.

Opis skruchy jej kochanka z Bath, którego do zerwania z nią doprowadza słuszny niepokój z powodu ataku choroby; podane tam ostrzeżenie przed zbytnią, choćby uzasadnioną poufałością między najserdeczniejszymi przyjaciółmi oraz wykazanie, jak bez boskiej pomocy nie są oni w stanie dotrzymać najsolenniej zrobionych cnotliwych postanowień wszystko to wyda się komuś obdarzonemu zdrowym sądem znacznie piękniejszym od całego łańcucha epizodów miłosnych, które je poprzedzają.

Po oczyszczeniu tej opowieści z wszelkich znajdujących się w niej momentów płochych i wyuzdanych, została ona jak najstaranniej wyzyskana w celach umoralniających i religijnych. Nikt bez popełnienia rażącej niesprawiedliwości nie może jej nic zarzucić, ani też nam, że zamierzamy ją wydać.

Zwolennicy teatru chcąc przekonać ludzi, że sztuki teatralne są rzeczą pożyteczną i że pod kulturalnymi i religijnymi rządami powinny być dozwolone, od wieków wysuwają ważki argument, że cel teatru jest moralny i że nawet najweselsze sztuki zalecają cnoty i szlachetne poglądy, a wzbudzają niechęć do wad i zepsucia obyczajów i wystawiają je na pośmiewisko. Gdyby tak było istotnie i gdyby teatr stale trzymał się tych zasad, przemawiałoby to na jego korzyść.

Wśród mnóstwa różnorodnych zdarzeń opisanych w tej książce zasady te są jak najściślej przestrzegane: każdy czyn występny prędzej czy później pociąga za sobą nieszczęście i niepowodzenie, każdego złoczyńcę występującego w opowiadaniu czeka wreszcie niepomyślny koniec lub pokuta; każde zło, o którym mowa, jest potępione, chociażby tylko pośrednio, tak jak każdy cnotliwy i sprawiedliwy uczynek zyskuje pochwałę. Cóż może lepiej odpowiadać wspomnianej powyżej zasadzie, zalecającej nawet takie opisy, które zasługują na słuszne zarzuty, jak na przykład: te, których przedmiotem jest złe towarzystwo, sprośny język i tym podobne.

Opierając się na tych podstawach można polecić tę książkę czytelnikowi, gdyż z każdej jej części może się czegoś dowiedzieć i wyciągnąć jakieś słuszne i moralne wnioski, które mogą być dlań bardzo pouczające, jeśli zechce zrobić z nich użytek.

Wszystkie poczynania tej osławionej damy, zmierzające do ograbiania bliźnich, są dla uczciwych ludzi ostrzeżeniem i wyjaśnieniem metod, za pomocą których wciąga się w zasadzkę naiwnych ludzi, aby ich złupić i okraść; uczą więc też, w jaki sposób można uniknąć tego niebezpieczeństwa.

Sposób, w jaki Moll Flanders ograbiła małe, niewinne dziecko, które próżna matka wystroiła wyprawiając do szkoły tańca, oraz jak w parku ukradła młodej damie przypięty do jej boku złoty zegarek, stanowią pouczające memento dla osób, które się znajdą w podobnej sytuacji.

Sposób, w jaki wyłudziła paczkę od nierozważnej dziewczyny przy dyliżansach na ulicy St. John; łup, jaki zdobyła podczas pożaru, a potem w Harwich wszystko to jest dla nas doskonałą nauczką, abyśmy starali się zachować przytomność umysłu w każdym niespodziewanym zdarzeniu.

Wreszcie łatwość, z jaką wraz ze swym wysiedlonym mężem przystosowała się do spokojnego i pracowitego trybu życia w Wirginii, jest nadzwyczaj pouczające dla tych wszystkich nieszczęśliwych, których bądź nieszczęsny wyrok wysiedlenia, bądź inne niepowodzenia zmuszają do przeniesienia się poza granice kraju. Dowiedzą się oni, że pracowitość i wytrwałość cieszą się słusznym uznaniem, nawet w najodleglejszych zakątkach świata i że nie ma sytuacji tak poniżającej, marnej czy beznadziejnej, z której nie można by się wydostać dzięki niestrudzonej pracowitości, umożliwiającej najnędzniejszemu nawet stworzeniu powrót do świata i rozpoczęcie nowego życia.

Oto jest tych kilka najważniejszych wniosków, które nasuwają się nam w tej książce; wystarczają one w pełni, by zrozumieć tego, kto ją poleca, a tym bardziej, by usprawiedliwić jej wydanie.

Do najpiękniejszych ustępów tych wspomnień należą dwa, o których książka niniejsza daje pewne pojęcie zapoznając nas z nimi częściowo; niestety, każdy z tych epizodów jest zbyt długi, by można go było włączyć do tej książki, każdy z nich bowiem zapełniłby cały tom. Pierwszy zajmuje się życiem tzw. przez Moll Flanders jej gospodyni, która w przeciągu, zdaje się, krótkich lat, przebyła wszystkie szczeble od damy do ladacznicy i rajfurki, była sama akuszerką, lichwiarką, brała dzieci na garnuszek, miała melinę, w której przechowywała złodziei i kradzione towary jednym słowem, sama kradła i uczyła innych złodziejskiego kunsztu oraz różnych sztuczek, by wreszcie stać się pokutnicą.

Drugim takim fragmentem jest życie wysiedlonego męża autorki, rozbójnika, który, zdaje się, przez dwanaście lat uprawiał swój proceder na drogach; w końcu udało mu się opuścić Anglię jako dobrowolny osiedleniec, a nie jako skazaniec; życie jego było niesłychanie urozmaicone.

Lecz, jak to już powiedziałem, epizody te zbyt są długie, by móc je tu zamieścić; nie obiecuję również, że się ukażą w osobnych tomach.

Nie możemy, oczywiście, twierdzić, że opowiadanie to zostało doprowadzone do końca życia tej sławnej Moll Flanders, jak się sama nazywa, gdyż nikt nie zdoła napisać historii swego życia do samego końca, chyba że ją napisze po śmierci. Lecz osoba postronna, która podała nam dzieje jej męża, opisuje ze szczegółami pobyt ich obojga w Wirginii oraz ich powrót do Anglii po ośmiu latach nieobecności, podczas których bardzo się wzbogacili. Moll Flanders dożyła, zdaje się, sędziwego wieku w Anglii, ale nie była już później taką skruszoną grzesznicą jak z początku; podobno tylko wyrażała się zawsze z obrzydzeniem o swym dawnym życiu i o wszystkim, co się jej wówczas zdarzyło.

W ostatnich latach spędzonych w Maryland i Wirginii dużo było ciekawych zdarzeń, które uczyniły ten okres jej życia bardzo interesującym; nie są one jednak przedstawione tak udatnie jak te, których opis wyszedł spod pióra samej autorki, lepiej więc opowieść zakończyć w tym miejscu.

 

DOLA I NIEDOLA SŁAWNEJ MOLL FLANDERS

urodzonej w więzieniu newgate, która przeżywszy kopę lat, nie licząc dzieciństwa, przez dwanaście lat była ladacznicą, pięć razy wychodziła za mąż (w czym raz za swojego rodzonego brata), przez dwanaście lat była złodziejką, przez osiem lat żyła w wirginii, wywieziona tam za przestępstwa, wreszcie wzbogaciła się, żyła uczciwie i umarła żałując za grzechy.

 

MOJE PRAWDZIWE NAZWISKO JEST TAK ZNANE w archiwach czy regestrach więzienia w Newgate i Old Bailey, i są z nim związane rzeczy tak wielkiej wagi odnoszące się do moich osobistych spraw, że nie należy przypuszczać, bym w tej książce to prawdziwe nazwisko podała i bym opisała dzieje mojej rodziny. Może zostanie to wyjawione po mojej śmierci. Obecnie nie byłoby to rzeczą właściwą, stanowczo nie, choćby nawet ogłoszono powszechną amnestię dla wszystkich przestępców i wszystkich zbrodni, bez zastrzeżeń i bez wyjątków.

Wystarczy, gdy powiem, że paru spośród najgorszych moich kamratów, którzy nie mogą mi już szkodzić, dostali się już bowiem za pomocą topora czy też stryczka na tamten świat, czego obawiałam się zawsze dla siebie, tych paru kamratów znało mnie pod imieniem Moll Flanders. Pozwolę więc sobie nazywać się w ten sposób aż do chwili, gdy będę mogła wyjawić zarówno, kim byłam, jak i kim jestem.

Opowiadano mi, że w jednym z sąsiadujących z nami krajów, nie wiem, czy to we Francji, czy gdzie indziej, król wydał rozkaz, żeby dzieci przestępców skazanych na wysiedlenie, które zazwyczaj zostają bez zaopatrzenia wskutek ubóstwa lub konfiskaty mienia rodziców, były natychmiast wzięte pod opiekę rządu. Umieszcza się je w przy tułku, zwanym „Domem Sierót", gdzie się je wychowuje, odziewa, żywi i kształci, a gdy już mogą opuścić zakład, oddaje się je do rzemiosła albo na służbę, aby zarabiały na życie jakąś uczciwą pracą.

Gdyby taki zwyczaj istniał w naszym kraju, nie zostawiono by mnie na tym świecie, biednej, opuszczonej dziewczyny, pozbawionej przyjaciół, odzieży, pomocy i opiekunów, jak się to stało ze mną. Zanim jeszcze byłam zdolna zdać sobie sprawę ze swojego położenia lub ze sposobów, w jakie można by je polepszyć, wystawiona zostałam nie tylko na ciężkie próby, ale dostałam się na taką drogę życia, która nie tylko sama przez się była gorsząca, lecz z natury rzeczy prowadziła do rychłej zguby zarówno duszę jak ciało.

W tym wypadku sprawa była inna. Moja matka została zasądzona z powodu drobnej kradzieży, o której nie warto by nawet wspominać, mianowicie skorzystawszy z pewnej okazji pożyczyła sobie od pewnego handlarza suknem w Cheapside trzy sztuki cienkiego płótna holenderskiego. Opowiadanie okoliczności, w jakich się to stało, zajęłoby zbyt dużo czasu i słyszałam je powtarzane na tyle sposobów, że nie jestem pewna, co jest prawdą.

Jakkolwiek było, wszyscy godzą się na jedno, że moja matka broniła się w sądzie ciążą, a gdy jej stan został stwierdzony, odroczono jej karę na siedem miesięcy. Urodziła mnie w tym czasie, a kiedy wstała z połogu, dostała się, jak to mówią, pod dawny swój wyrok, ale uzyskała tę łaskę, że wysiedlono ją na plantację, pozostawiając mnie, gdy miałam zaledwie około sześć miesięcy, w bardzo złych, jak was mogę zapewnić, rękach.

Działo się to w czasach tak bliskich pierwszych chwil mego życia, że mogę o sobie opowiedzieć tylko to, co sama wiem ze słyszenia. Wystarczy, gdy powiem, że urodzona w tak nieszczęśliwym miejscu, nie należałam do żadnej parafii, która by w dzieciństwie łożyła na moje utrzymanie. Nie umiem też powiedzieć, jak mnie utrzymano przy życiu, mówiono mi tylko, że jakaś krewniaczka mojej matki wzięła mnie na krótki czas, ale nie wiem: ani kto łożył na mnie, ani kto tak zarządził.

Pierwszą rzeczą, którą pamiętam, czy o której się później dowiedziałam, było, jak wędrowałam w gromadzie ludzi zwanych Cyga nami, czyli Egipcjanami. Przypuszczam jednak, że tylko przez krótki czas byłam wśród nich, gdyż ani mi nie zabarwiono, ani nie poczerniono skóry, jak to zazwyczaj bywa z  dziećmi porwanymi przez nich. Nie umiem też powiedzieć, w jaki sposób znalazłam się wśród nich ani jak się z ich rąk wydostałam.

Ludzie ci pozostawili mnie w Colchester, w hrabstwie Essex; mam niejasne poczucie, że to ja ich tam opuściłam (to jest, że ukryłam się nie chcąc dalej iść z nimi), ale nie umiem przytoczyć szczegółów. Pomnę tylko, że gdy mnie urzędnicy parafialni w Colchester znaleźli, opowiedziałam im, iż do miasta przybyłam z Cyganami, ale ponieważ nie chciałam iść dalej z nimi, przeto zostawili mnie; dokąd się udali, tego nie wiedziałam i nie można było oczekiwać tego ode mnie, i choć posłano za nimi, nie udało się ich odnaleźć.

Musiano jednak teraz pomyśleć o mnie, bo chociaż wedle prawa żadna parafia w mieście nie miała obowiązku opiekować się mną, to jednak moja sprawa stała się już znana, a ja byłam zbyt młoda, by móc zapracować na siebie, miałam bowiem zaledwie trzy lata. Litość skłoniła więc radnych miejskich do wydania polecenia, by się mną zaopiekowano. I tak stałam się jedną z obywatelek miasta, tak jakbym się była w nim urodziła.

Miałam to szczęście, że gdy się mną zaopiekowano, umieszczono mnie u piastunki, jak to nazywają, która, choć bardzo uboga, żyła dawniej w lepszych warunkach, a teraz zarabiała na skromne życie wychowując takie dzieci jak ja. Opiekowała się nimi aż do chwili, gdy już były zdolne do służby czy też mogły w inny sposób zarabiać na swe utrzymanie.

Ta sama niewiasta prowadziła szkółkę, w której uczyła dzieci czytać i robót. A że, jak już poprzednio wzmiankowałam, żyła dawniej w lepszych warunkach, wychowywała dzieci, które wzięła do siebie, z wielką znajomością rzeczy i starannością.

A co było najważniejsze, wychowywała je bardzo pobożnie, była to bowiem kobieta skromna i bogobojna, bardzo gospodarna i ochędożna, obyczajna i dobrze ułożona. Jednym słowem, jeżeli nie brać pod uwagę prostej strawy, marnego mieszkania i skromnego przyodziewku, byłyśmy wychowywane równie obyczajnie i po pańsku jak w szkole tańca.

Pozostawałam tam aż do ósmego roku, kiedy to z trwogą dowiedziałam się, że imć panowie radni (tak ich tytułowano, o ile mi się zdaje) rozkazali, bym poszła na służbę. A ja na służbie nie na wiele bym się jeszcze zdała, co najwyżej mogłabym biegać na posyłki czy też być popychadłem przy dziewce kuchennej. Często mi o tym wspominano i bardzo się tego bałam, gdyż mimo młodego wieku miałam szczerą niechęć do „służby", jak to nazywano (to jest do tego, by być służącą). Powiedziałam więc mojej piastunce, jak ją nazywałyśmy, że jeśli mi tylko pozwoli, potrafię zarobić na swoje życie nie idąc na służbę. Nauczyła mnie bowiem robót ręcznych i przędzenia wełny, co było głównym zajęciem mieszkańców tego miasta. Zapewniłam ją, że niechby mnie tylko zatrzymała u siebie, a będę dla niej pracowała bardzo pilnie.

Co dzień mówiłam jej o tej mojej pilnej pracy i, krótko mówiąc, nic innego nie robiłam całymi dniami, tylko pracowałam i płakałam; martwiło to tę dobrą, zacną niewiastę i zaczęła się wreszcie troskać o mnie, gdyż bardzo mnie kochała.

Gdy następnego dnia przyszła do izby, w której my, biedne dzieci, pracowałyśmy razem, siadła nie na swym zwykłym miejscu nauczycielki, lecz naprzeciw mnie, jakby chciała się mnie przypatrzyć i zobaczyć, jak pracuję. Robiłam coś z jej polecenia, o ile pamiętam, znaczyłam koszule, które dostała do roboty; po chwili przemówiła do mnie: — Powiedz mi, niemądre dziecko, czemu ciągle płaczesz? (płakałam bowiem wówczas). — Bo chcą mnie stąd zabrać — odparłam — i oddać na służbę, a ja nie podołam pracy domowej.

— Słuchaj, dziecko — powiedziała — choć nie jesteś obeznana z pracą domową, jak ją nazywasz, nauczysz się jej, gdy przyjdzie na to czas. Zrazu nie będą wymagać od ciebie zbyt ciężkiej roboty.

— Będą wymagać — odrzekłam — a jak jej nie podołam, to będą mnie bić, i dziewki służebne będą mnie biły, żeby mnie zmusić do najcięższych robót, a ja jestem tylko małą dziewczynką i nie dam rady. — I znów zaczęłam płakać, i nie mogłam już nic powiedzieć.

Bardzo to wzruszyło moją dobrą i pełną macierzyńskich uczuć piastunkę i postanowiła zaraz, że nie pójdę jeszcze do służby. Nie pozwoliła mi dalej płakać i obiecała pomówić z imć panem burmistrzem, żeby mnie nie oddawano na służbę, aż będę starsza.

Ale to mnie nie zadowoliło, bo myśl o tym tak mnie przerażała, że gdyby mnie nawet zapewniła, iż nie będę służyła do dwudziestego roku życia, nie stanowiłoby to dla mnie żadnej różnicy: zdaje mi się, że byłabym tak samo płakała na myśl, iż musi to kiedyś nastąpić.

Gdy moja piastunka zauważyła, że się jeszcze nie uspokoiłam, zaczęła się na mnie gniewać: — Czegóż więc chcesz? — rzekła.

— Mówię ci przecież, że pójdziesz na służbę, dopiero jak będziesz starsza. — Tak — odparłam — ale kiedyś to wreszcie nastąpi. — Jak? Co takiego? — zawołała. — Ta dziewczyna oszalała! Czym więc chciałabyś być? Panią? — Tak — odparłam i zaczęłam serdecznie płakać.

Można sobie wyobrazić, jak stara niewiasta zaczęła ze mnie żartować: — Tedy waszej miłości zachciało się być panią — rzekła drwiąc ze mnie. — Proszę, a jak tego dopniesz? Czy myślisz, że ci się to uda dziesięcioma palcami?

— Tak — odparłam z całą naiwnością.

— Jak to? Ile wyobrażasz sobie, że możesz zarobić? — rzekła.

— I ile dostaniesz za swoją pracę?

— Trzy pensy — odrzekłam — za przędzenie, a cztery za inną, zwykłą robotę.

— Niestety, biedna moja pani — zawołała, znów śmiejąc się — nie zajdziesz z tym daleko.

— To mi zapewni utrzymanie — odparłam — pozwól mi tylko zostać u siebie. — Powiedziałam to takim słabym i błagalnym tonem, że poruszyło to serce biednej kobiety, jak mi sama później opowiadała.

— Ale to — rzekła — nie wystarczy na twoje utrzymanie i na ubranie. A kto kupi sukienki dla małej pani? — dodała uśmiechając się wciąż do mnie.

— Będę więcej pracować — odpowiedziałam — a co zarobię, oddam tobie.

— Biedne dziecko! to nie wystarczyłoby na całe twoje utrzymanie — rzekła — zaledwie może na twoje jedzenie.

— W takim razie nie chcę jedzenia — odparłam z naiwnością

— ale pozwól mi zostać u siebie.

— Jak to, czy możesz żyć bez jedzenia?

— Mogę — odparłam jak to dziecko i znów zaczęłam serdecznie płakać.

Nie było w tym żadnego z mojej strony wyrachowania i od razu można było poznać, że zachowanie się moje jest zupełnie naturalne, ale towarzyszyło mu tyle naiwności, a zarazem żaru, że, krótko mówiąc, pobudziło ono tę dobrą, macierzyńską istotę do łez; w końcu, płacząc równie rzewnie jak ja, zabrała mnie z sobą i wyprowadziła z izby szkolnej. — Niech tam — powiedziała — nie pójdziesz na służbę, pozostaniesz ze mną — i to mnie na razie uspokoiło.

Jakiś czas potem moja zacna piastunka poszła do burmistrza i rozmawiając z nim o swych sprawach zawodowych wspomniała wreszcie o mnie i opowiedziała mu całą tę historię. Tak mu się podobała, że wezwał swoją małżonkę i dwie córki, aby ją usłyszały. Zapewniam was, że bardzo je ubawiła.

Nie minął tydzień, gdy znienacka do naszego mieszkania przyszła jejmość burmistrzyni z dwiema córkami odwiedzić moją starą piastunkę, jej szkołę i dzieci. Rozejrzawszy się nieco wokoło spytała się mej piastunki: — A któraż to z tych dziewcząt chce być panią?

— Usłyszawszy te słowa zrazu bardzo się wystraszyłam, choć nie wiedziałam, dlaczego, lecz jejmość burmistrzyni postąpiwszy ku mnie rzekła: — Czym to waćpanna jesteś zajęta? — Słowo „waćpanna" nie należało do często używanych w naszej szkole, zdziwiłam się więc, dlaczego mi daje takie brzydkie przezwisko. Mimo to

wstałam i dygnęłam, a ona, wyjąwszy z mych rąk robotę i przyjrzawszy się jej, pochwaliła, że dobrze zrobiona. Po czym ująwszy jedną z mych rąk rzekła: — To dziecko może zostać panią, choć nie wiadomo, jak się to stać może: ma pańską rękę. — Możecie sobie wyobrazić, jak mi się to podobało, lecz jejmość burmistrzyni nie zadowoliła się tym: oddając mi robotę sięgnęła do kieszeni i dała mi szylinga, polecając, abym się przykładała do roboty i nauczyła się dobrze pracować, a wtedy, jak mniema, mogę stać się „panią".

Lecz moja dobra, stara piastunka, jejmość burmistrzyni i wszyscy inni nie rozumieli mnie wówczas, bo oni przez słowo „pani" ro zumieli całkiem coś innego niż ja: dla mnie, niestety! być panią znaczyło tylko pracować i zarabiać dosyć na swe utrzymanie nie mając przed sobą straszaka służby, a dla nich — żyć szeroko, bogato, po pańsku i Bóg wie co jeszcze.

Zaledwie tedy pani burmistrzyni odeszła, zjawiły się jej dwie córki chcąc także zobaczyć „panią"; rozmawiały ze mną dość długo, a ja odpowiadałam z całą naiwnością. Ale ilekroć się mnie pytały, czy chcę być „panią", mówiłam, że tak. Wreszcie jedna z nich postawiła mi pytanie, co to jest być „panią"? Wprawiło mnie to w kłopot, odparłam im przeczeniem: to znaczy nie służyć i nie wykonywać prac domowych. Z przyjemnością rozmawiały ze mną i podobało im się moje gawędzenie, które, jak się zdaje, bawiło je; wreszcie i one też dały mi trochę pieniędzy.

Wszystkie pieniądze oddałam mojej jejmość piastunce, jak ją nazywałam, zapewniając, że będę jej tak samo oddawać wszystko, co dostanę, jak będę „panią". Przez to powiedzenie i w czasie innych rozmów ze mną moja stara opiekunka zaczęła rozumieć, co dla mnie znaczyło być „panią": nie znaczyło to nic innego, jak zarabiać własną pracą na chleb. Wreszcie zapytała mnie, czy też tak to rozumiem?

Przytaknęłam i nalegałam, że to właśnie znaczy być panią, „gdyż — powiedziałam — jest tu taka jedna", i wymieniłam kobietę, która naprawiała koronki i prała koronkowe czepce dam. — Ona — dodałam — jest panią, mówią do niej „madam".

— Biedne dziecko! — rzekła moja dobra, stara piastunka — i ty możesz także stać się taką panią, jest to bowiem osoba złej sławy i ma dwóch czy trzech bękartów.

Nic z tego nie zrozumiałam, ale odparłam: — Z całą pewnością mówią do niej „madam" i ani nie służy, ani nie zajmuje się pracą domową. — I dalej nalegałam, że to jest pani i że chcę być właśnie taką.

Nie omieszkano znów powtórzyć tego tym paniom i bardzo to je ubawiło. Od czasu do czasu młode panie, córki imć pana burmistrza, przychodziły mnie odwiedzić, pytając się, gdzie jest ta „mała pani", co wzbijało mnie bardzo w dumę.

Trwało to dość długo. Burmistrzanki często mnie odwiedzały, przyprowadzając nieraz ze sobą inne osoby, tak że stałam się znana prawie w całym mieście.

Miałam już teraz blisko dziesięć lat i zaczęłam nabierać nieco wyglądu kobiecego, gdyż byłam bardzo poważna, skromna i obyczajna. Często słyszałam, jak panie mówiły, że jestem ładna i że wyrosnę na piękną kobietę: można sobie łatwo wyobrazić, jak mnie to wzbijało w dumę. Duma ta jednak nie miała jeszcze na mnie złego wpływu. Tylko że pieniądze, które często dostawałam, oddawałam mojej starej piastunce, ona zaś będąc porządną kobietą wydawała je uczciwie na moje potrzeby i kupowała mi za nie czepki, bieliznę, rękawiczki i wstążki; byłam więc zawsze ładnie i schludnie odziana. O to zawsze dbałam i gdybym była nawet chodziła w łachmanach, byłyby czyste, gdyż sama byłabym je w wodzie wyprała. Ale, powtarzam, gdy dostawałam pieniądze, moja dobra piastunka wydawała je uczciwie dla mnie i zawsze mówiła paniom, co za nie kupiła. Skutkiem tego dawały mi jeszcze więcej, aż wreszcie zostałam wezwana przez radnych. Myślałam, że mnie chcą oddać na służbę. Byłam już wtedy dobrą pracownicą, a panie były takie poczciwe dla mnie, że było jasne, iż mogę sama się utrzymać, to znaczy, że mogę zarobić tyle, ile moja piastunka wydawała na moje utrzymanie. Powiedziała więc radnym, że jeśli zezwolą, zatrzyma „panią", jak się o mnie wyrażała, bym jej pomagała i uczyła dzieci; co doskonale już robiłam; byłam bowiem bardzo zręczna i umiałam już obchodzić się z igłą mimo mego bardzo młodego wieku.

Lecz to nie był jeszcze koniec dobroci pań z miasta, bo gdy się dowiedziały, że nie żyłam już, jak dotychczas, z dobroczynności publicznej, zaczęły mnie jeszcze więcej obdarzać. W miarę jak stawałam się starsza, przynosiły mi robotę, jak bieliznę do szycia, koronki do naprawiania, czepki do ubierania, i nie tylko mi za to płaciły, ale jeszcze mnie uczyły, jak mam to robić. Byłam więc już naprawdę „panią", tak jak rozumiałam to słowo i jak tego pragnęłam. Bo gdy miałam dwanaście lat, nie tylko sama się ubierałam i płaciłam piastunce za swoje utrzymanie, ale miałam nawet pieniądze kieszonkowe.

Panie ofiarowywały mi często odzież swoją czy też swoich dzieci: pończochy lub spódnice, czasem suknie, czasem to, czasem owo, i tym zarządzała moja piastunka jak rodzona matka: przechowywała dla mnie tę odzież, nakłaniała mnie do jej naprawiania, nicowania, przerabiania, abym jak najlepiej wyglądała, gdyż była to gospodyni jakich mało.

Wreszcie jedna z pań tak mnie polubiła, że chciała mnie zabrać do siebie, bym, jak mówiła, spędziła z jej córkami miesiąc w jej domu.

Ale mimo że było to bardzo zacnie ze strony tej pani, moja dobra, stara piastunka powiedziała jej, że jeżeli nie jest zdecydowana wziąć mnie na stałe i na zawsze, zrobi tym „małej pani" więcej złego niż dobrego. — Tak — rzekła ta dama — to prawda. Wezmę ją więc do domu tylko na tydzień, aby się przekonać, czy się będą zgadzały z moimi córkami i czy mi się będzie podobał jej charakter, potem dopiero coś zadecyduję. Gdyby tymczasem ktoś do niej przyszedł, jak to się zdarza, proszę powiedzieć, żeś ją posłała do mojego domu.

Było to roztropnie obmyślone. Udałam się więc do domu tej pani i byłam tam tak zadowolona z towarzystwa młodych pań, a one z mojego, że trudno mi było stamtąd odejść, a i one niechętnie się ze mną rozstawały.

Niemniej opuściłam ten dom i jeszcze blisko rok mieszkałam u mojej zacnej staruszki. Byłam teraz już bardzo jej pomocna, gdyż miałam prawie czternaście lat i byłam wysoka na swój wiek i wyglądałam niemal na dojrzałą kobietę. Ale tak mi zasmakowało pańskie życie w domu tej pani, że nie czułam się już w swoim dawnym mieszkaniu tak dobrze jak przedtem. Myślałam sobie, że dobrze być panią, gdyż teraz miałam już na to zupełnie inny pogląd niż dawniej. I jak myślałam, że to dobra rzecz być panią, tak też lubiłam przebywać w towarzystwie pań i tęskniłam do tego, żeby tam znowu wrócić.

Gdy miałam około czternastu lat i kilku miesięcy, moja stara piastunka, którą powinnabym raczej nazywać matką, zachorowała i umarła. Znalazłam się wówczas w ciężkiej sytuacji, gdyż nikt nie robi sobie wielkich ceremonii z rodziną biedaka, z chwilą gdy go złożą do grobu. Toteż zaledwie dobra staruszka została pochowana, natychmiast parafialne sieroty, którymi się opiekowała, zostały zabrane przez prowizorów kościelnych, szkołę zwinięto, a dzieciom nie pozostało nic innego, jak tylko czekać w domu, aż zostaną przeniesione w inne miejsce. Wszystko, co pozostało po naszej opiekunce, uprzątnęła natychmiast jej córka, mająca sześcioro czy siedmioro dzieci. Dzieci pożartowały tylko ze mną mówiąc mi, że teraz „mała pani" będzie mogła, jeżeli zechce, stanąć na własnych nogach. Wygnana w szeroki świat, odchodziłam prawie od zmysłów z przerażenia i nie wiedziałam, co z sobą począć. A co gorsza, poczciwa staruszka miała u siebie dwadzieścia dwa szylingi stanowiące majątek „małej pani". Gdy się o nie upomniałam u jej córki, uniosła się najprzód gniewem, potem wyśmiała mnie i powiedziała, że nic o tym nie wie.

Naprawdę jednak rzecz miała się tak, że poczciwa staruszka powiedziała córce o tych pieniądzach i o tym, gdzie są ukryte; parokrotnie wzywała mnie nawet, aby mi je oddać, ale, na nieszczęście, właśnie gdzieś wówczas wyszłam, a po moim powrocie nie była już w stanie powiedzieć mi o tym. Córka jej okazała się potem na tyle uczciwa, że mi te pieniądze zwróciła, choć z początku tak okrutnie ze mnie zażartowała.

Istotnie byłam teraz bardzo biedną panią; tegoż wieczoru miałam być wygnana w szeroki świat. Córka staruszki bowiem zabrała wszystko, a ja nie miałam ani dachu nad głową, ani kawałka chleba, by się posilić. Ale znalazł się ktoś z sąsiadów, kto znając moją sytuację ulitował się nade mną i zawiadomił ową panią, w której domu, jak już o tym przedtem wspominałam, spędziłam tydzień. Natychmiast przysłała po mnie służącą, a z nią przyszły dwie jej córki, choć im tego matka nie kazała. Poszłam z nimi, zabrawszy wszystko, co posiadałam, i bądźcie pewni, że z radością w sercu. Przestrach, jakiego wówczas doznałam, takie zrobił na mnie wrażenie, że nie chciałam już być panią i byłam gotowa zostać służącą i robić wszystko, czego by ode mnie żądano.

Ale choć moja nowa szczodra pani górowała pod wszystkimi względami nad tą dobrą kobietą, u której byłam poprzednio, a przede wszystkim pod względem majątkowym, muszę jednak powiedzieć, że nie dorównywała jej w zacności. Ona również była osobą nadzwyczaj prawą, jednak, chciałabym powtarzać to przy każdej sposobności, pierwsza moja opiekunka, choć biedna, była takiej uczciwości, jak rzadko się zdarza.

Zaledwie, jak to powiedziałam, ta dobra pani zabrała mnie do siebie, pierwsza pani, to jest imć pani burmistrzowa, przysłała swoje dwie córki, aby się mną zaopiekowały; po niej zgłosiła się inna znów rodzina, która zwróciła na mnie uwagę i dawała mi robotę, gdy byłam jeszcze „małą panią", tak że byłam, jak się to mówi, rozrywana; rozgniewało to je niemało, szczególnie panią burmistrzową, że przyjaciółka sprzątnęła mnie jej sprzed nosa, jak się wyrażała, utrzymywała bowiem, że po sprawiedliwości powinnam do niej należeć, bo ona pierwsza zwróciła na mnie uwagę. Ale ta pani, która mnie wzięła do siebie, nie chciała się już ze mną rozstać, a choć byłabym zapewne dobrze traktowana i u innych, nie mogłoby mi nigdzie być lepiej.

Pozostałam więc u niej aż do osiemnastego roku życia i miałam tam wszelką sposobność kształcenia się: ta pani bowiem trzymała w domu nauczycieli, którzy uczyli jej córki tańczyć, mówić po francusku, pisać; innych znów, którzy uczyli je muzyki. Przebywając wciąż w towarzystwie tych dziewcząt, uczyłam się równie prędko jak one i choć nauczyciele nie byli obowiązani mnie kształcić, uczyłam się przez naśladowanie i dociekanie wszystkiego tego, czego one się uczyły dzięki pouczeniom i kierownictwu. Krótko mówiąc, umiałam tańczyć i mówić po francusku równie dobrze jak one, a śpiewać — daleko lepiej od nich, bo miałam ładniejszy głos. Nie poszło mi tak dobrze z grą na harfie i na szpinecie, nie miałam bowiem własnego instrumentu, na którym mogłabym się wprawiać, z ich instrumentów mogłam tylko korzystać, gdy one nie grały, a tego z góry nigdy nie można było przewidzieć. Niemniej umiałam już grać zupełnie znośnie, a gdy młode damy dostały dwa instrumenty, to jest szpinet i harfę, same zaczęły mnie uczyć. Ale tańca nie potrzebowały mnie nawet uczyć, bo w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin