Nowy1.txt

(18 KB) Pobierz
Milena Wójtowicz

PODATEK

Lublin 2005

Rozdział 1
      
      Na widok ciemnej linii drzew dziewczyna skrzywiła się z niechęciš. Z jeszcze większym niesmakiem obejrzała drogę, zaroniętš wszelkiego rodzaju chwastami i połyskujšcš licznymi oczkami kałuż. Westchnęła ciężko, usiadła na skraju czego, co zapewne w poprzednim życiu było ławkš, i szybko, klnšc pod nosem za każdym razem, gdy sznurówka wpadała w błoto, zmieniła eleganckie półbuty na solidne traperki. Włanie przyszło jej pożegnać się z nadziejš, że wykonanie tego pierwszego samodzielnego zadania ułatwi jej nieco dyskretna elegancja pewnej siebie pani urzędnik. Pozostał jedynie wštpliwej wartoci urok harcerki. Nie takie wrażenie miała zamiar zrobić.
      Wrzuciła buty do torby, teraz przynajmniej już nie tak wypchanej, i wycišgnęła z kieszeni spray, który, zgodnie z informacjš na etykiecie, miał natychmiast wyprawiać wszelkie latajšce żyjštka do owadziego raju. Obficie potraktowała specyfikiem powietrze wokół siebie. Nie bardzo poskutkowało. Najchętniej miotnęłaby w te paskudztwa czym innym, ale to mogło się nie spodobać szefostwu. Więc tylko naciskała rozpylacz raz za razem i starała się nie myleć o żukach, których wstrętne, czepliwe nóżki wyjštkowo szybko wplštujš się we włosy. Ani o maleńkich muszkach, przez które człowiek puchnie jak balon w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach. A już z pewnociš nie o pajškach, które nie tylko zostawiajš gdzie popadnie ohydne i lepkie sieci, ale jeszcze majš koszmarny zwyczaj wpadania Bogu ducha winnym ludziom za kołnierz. Bardzo, ale to bardzo nie lubiła tego cudownego łona natury.
      Droga przez las zajęła jej ponad godzinę, nogi co chwila grzęzły w błocie, a roje natarczywych muszek atakowały niczym wirusy grypy w marcu. Zatrzymała się dopiero, kiedy poczuła, że to dokładnie tu. Las wyglšdał wprawdzie tak samo jak gdzie indziej i miała poważne obawy, że nie tylko insekty się po nim pętajš, ale też zboczeńcy tudzież przedstawiciele lokalnej mafii celem przeprowadzenia nielegalnych pochówków, jednak nie miała wštpliwoci - dotarła na miejsce.
      Nasłuchiwała przez chwilę, ale tylko drzewa szumiały, muszki brzęczały, a wiatr gwizdał. Przymknęła powieki, wzięła kilka głębokich oddechów, uniosła dłonie na wysokoć piersi i uczyniła znak. Kiedy otworzyła oczy, wszystko wokół było takie samo. Poza atmosferš. Co czaiło się wród drzew, co bardzo złowrogiego. Czuła to. Czaiło się, ale też i zbliżało, z pewnociš nie z zamiarem nawišzania przyjacielskiej pogawędki.
      Odetchnęła głęboko raz i drugi ze skupieniem, jakby jej sytuacja miała zależeć od iloci nabranego powietrza. Nic to wprawdzie nie dawało, ale pozwalało choć na chwilę zajšć myli czym innym niż opracowywaniem najlepszego wariantu panicznej ucieczki. Opanowała się nieco.
      - Spokój! - wrzasnęła tak, że aż gardło jš zabolało. - Jestem Poborcš! Przyszłam odebrać...
      Nie zdołała dokończyć. Co uderzyło w niš z siłš tornada. Porwało w górę, prawie odebrało oddech. Zanim zdšżyła pomyleć, że to chyba już taki prawdziwy koniec wszystkiego, miotnęła zaklęcie. I to nie jedno.

*
      
      - Skšd wycie jš wzięli?! - Elegancki biznesmen w garniturze spytał swojego mniej eleganckiego kolegę w kraciastej koszuli, ale już pozbawionego swetra. W sweter ubrali przemoczonš Monikę, kiedy nagle zmaterializowała im się w recepcji.
      - Z ogłoszenia, jak wszystkich. Przecież wiesz, że to już nie te czasy, że wybiera się każdego osobicie. Dajemy ogłoszenie, zgłasza się setka zdesperowanych, bezrobotnych absolwentów, kogo z nich zawsze się zatrudni do prac biurowych, a z reguły trafi się przynajmniej jedna sztuka z minimalnym chociaż potencjałem.
      - Minimalny, cholera, potencjał - warknšł elegancik. - Nie doć, że teleportowała się na takš odległoć, ile to było? Pięćdziesišt kilometrów?
      - Pięćdziesišt cztery - ucilił facet w kraciastej koszuli. Robił wrażenie zakłopotanego.
      - To jeszcze wywaliła przy okazji pięćdziesišt metrów kwadratowych lasu! - irytował się ten pierwszy. - Czego wy tych stażystów uczycie?
      - Standard. Zaklęcie ochronne, zaklęcie odkrywcze, zaklęcie poboru, zaklęcie...
      - Przecież wiem, że standard! - pieklił się wytworni. Przyteleportował się aż z Warszawy, jak tylko donieli im o Monice. - A ty widziałe, co ona z tym standardem zrobiła? Taka moc! Dziwne, że wy tego nie odkrylicie...
      - Na testach wypadła tylko trochę ponad przeciętnš - wtršciła się szefowa komisji rekrutacyjnej oraz działu personalnego, chorobliwie chuda blondynka z ustami koloru malin i na obcasach rozmiaru wieży Eiffla.
      - ...dziwne, że nikt inny tego nie odkrył - cišgnšł elegancik jak w transie. - Czy ona ma z nami podpisanš umowę? Tak? To wietnie. - Zatarł ręce zadowolony. Wciekał się intensywnie, ale z zasady niedługo. - Zawsze inni zbierajš mietankę. Uczniów sobie, do diabła, szukajš, tak to się nazywa. Zarejestrujcie jš jak najszybciej jako maga, bo jeszcze znajdš jakš furteczkę prawnš i nam jš zabiorš.
      - Nie możemy, ona nie jest magiem! - zaprotestowała blondyna.
      - E tam, zanim skończycie rejestrować, już będzie. Szóste Prawo Poboru. - Mrugnšł porozumiewawczo i wyteleportował się z powrotem do stolicy.

*
      
      Kiedy Piotrek wszedł do sali konferencyjnej, nerwowo mnšc rękawy kraciastej koszuli, Monika natychmiast podniosła głowę.
      - I co? - zapytała niepewnie.
      Wzruszył ramionami.
      - No, niby dobrze. Zrobisz w tej firmie karierę, czy chcesz, czy nie.
      Teraz ona wzruszyła ramionami. Niezupełnie o takiej karierze marzyła. Raczej widziała siebie jako kogo w rodzaju Ally McBeal. Ale w obecnej sytuacji, gdy bezrobocie osišgnęło niebywałš wysokoć dwudziestu procent, każda praca była dobra. A ta była przy tym ciekawa. Dziwna, trochę przerażajšca, ale ciekawa. Co prawda Monika cišgle nie do końca była przekonana, że to wszystko jest realne. Przez większoć swojego życia nie wierzyła w magów, czary, a już na pewno nie w magiczny podatek liniowy. Ale jako dobrze się w tym wszystkim czuła. I ten incydent w lesie nie przestraszył jej tak do końca. Raczej dał jej wiarę w siebie jakiego innego typu, przeczucie jakich nie do końca sprecyzowanych, za to ogromnych możliwoci. Podobało jej się to uczucie.
      - Jakš karierę? - zainteresowała się.
      - Zrobiš z ciebie Poborcę, ale takiego prawdziwego. Wysokiej klasy. Specjalistę.
      - Kiedy?
      - Prawie już. Pamiętasz szóste Prawo Poboru?
      Odpowiedni akapit wielkiej, grubej księgi, którš wszyscy nowo zatrudnieni musieli wkuć na pamięć, sam wypłynšł gdzie z jej umysłu i przysiadł na końcu języka.
      - Napad na Poborcę karany jest Grzywnš. Wysokoć Grzywny zależy od intencji napadajšcego i możliwych skutków napadu. Grzywnę pobiera na swojš korzyć napadnięty Poborca lub też, w przypadku jego mierci, sukcesor Poborcy, będšcy również Poborcš. - wyrecytowała.
      - W skrócie o to włanie chodzi. - Pokiwał głowš Piotrek. - Pojedziemy do lasu, odbierzesz Podatek i Grzywnę, a kiedy wrócimy, będziesz już miała własne biurko, a może nawet własny gabinet.
      Monika zachłysnęła się herbatš.
      - Chyba zwariowałe! To co chciało mnie tam w lesie zabić.
      - To teraz ty to zabijesz i będzie z głowy.
      - Zabiję? - Kubek z herbatš wypadł jej z ręki i rozbił się na wykładzinie.
      - To chciało zabić ciebie. Wysokoć Grzywny zależy od intencji napadajšcego i możliwych skutków napadu. - przypomniał. - Nie będzie tak jak mylisz, żadnej krwi, sieczki i rzezi jak w kiepskim horrorze. Po prostu pójdziesz tam i rozpoczniesz Pobór. I nie przestaniesz. Zabierzesz całš moc.
      - Zabiję kogo! - Owo grzeczne wyjanienie bynajmniej nie trafiło do Moniki, nadal była wstrzšnięta. - Miałam być poborcš podatkowym, nie mordercš.
      - Tylko widzisz, nasza definicja Poborcy jest czym innym niż ta powszechna, zwykłoludzka. Podpisała umowę. - Piotrek niechętnie uciekał się do grób. To zresztš nie była tylko groba, ale też prawda. - Drugie Prawo Poboru, pamiętasz?
      Spojrzała na niego ponuro.
      - Poborca ma obowišzek pobrać Podatek, Grzywnę, Daninę, Rekompensatę, Opłatę, Spłatę zgodnie z Prawami Poboru. Poborca, który bez istotnych powodów odmówi Poboru, podlega karze Grzywny. Niech zgadnę, sumienie to nie jest istotny powód?
      Piotrek podał jej kurtkę i torbę.
      - Jedziemy.

*
      
      Przez całš drogę do lasu Monika milczała. Tylko raz mruknęła przez zacinięte zęby co bardzo niecenzuralnego na temat swoich pracodawców. Piotrek też się nie odzywał. Potrafił sobie wyobrazić, co czuje siedzšca obok dziewczyna. Rzeczywicie, dla kogo, kto ten dziwny wiat dopiero poznawał, zasady były niezrozumiałe i przerażajšce. Jak ze redniowiecza albo jakiej innej nieżyciowej epoki.
      Skręcili z dwupasmówki w piaszczystš drogę, dojechali niš do lasu. Niemalże natychmiast Piotrek zaczšł klšć, bo samochód ugrzšzł w niewielkim bagienku, które z powodzeniem udawało niegronš kałużę. Może i było niegrone dla przechodnia w gumofilcach, ale przednie koła wozu utknęły w nim na amen. Monika wysiadła z auta. Sama nie wiedziała dlaczego, bo tak właciwie to nie miała na to ochoty. Na zewnštrz był tylko mokry, pusty las. Przeszła kilka metrów, rozprostowała nogi, przecišgnęła się. Kiedy się odwróciła, dach samochodu już znikał w bagnie. Po Piotrku za nie było ani ladu.
      Poprawiła torbę. Zastanowiła się chwilę. Nie bardzo wiedziała, czy włanie wydarzyło się co niepokojšco dziwnego, bo od chwili, gdy zaczęła pracę Poborcy, dziwne stało się synonimem słowa normalne. Jeszcze przed chwilš sama stała na skraju tej kałuży, na powierzchni której pokazał się teraz wesoły bšbel - wspomnienie po samochodzie. I za jedynš szkodę mogła w zasadzie uznać wieżš warstwę błota na swoich traperkach. ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin