Charlotte Link - Czas burz.docx

(588 KB) Pobierz

 

 

Charlotte Link

 

CZAS BURZ

 

Powieść

 

 

 

 

 

 


Tom I

1.

Upalny czerwcowy dzień dogasał w czerwonozłotej barwie zachodzącego słońca. Na bladoniebieskim niebie pojawiło się kilka pierzastych obłoków, na łąkach ćwierkały głośno świerszcze, a w liściach drzew, od czasu do czasu, szumiał wiatr. Daleko na horyzoncie ciągnęły się sosnowe lasy, które z każdą chwilą stawały się ciemniejsze. Coraz dłuższe i ciemniejsze stawały się też cienie na łąkach. W świetle zachodzącego słońca sosnowe pnie przybierały ciepłą, rudozłotą barwę.

- Jutro - oświadczył Maksym - wracam do Berlina.

Letni, słoneczny zmierzch stracił natychmiast swój cały urok. Felicja Degnelly, która siedziała koło Maksyma nad brzegiem potoku, spojrzała na niego przerażona:

Już jutro? Ale dlaczego? Przecież lato dopiero się zaczęło. Odpowiedź Maksyma była wymijająca:

Muszę się spotkać z przyjaciółmi. Ważnymi przyjaciółmi.

- Towarzysze! - powiedziała kpiąco Felicja, ale ton jej głosu zdradzał, pomimo kpiny, jak bardzo poczuła się urażona. Ci towarzysze byli więc ważniejsi niż ona sama, niż wspólne lato na wsi z wieczorami taki mi jak ten.

Spojrzała na Maksyma z boku i pomyślała z nagłym rozgoryczeniem: Nie wiesz, czego chcesz!.

Jednak w głębi duszy była pewna, że on dokładnie wie, czego chce. Jego myśli opanowała pewna idea i to do tego stopnia, że dla niej nie pozostawało zbyt wiele miejsca. Maksym nigdy nie mówił tego, co tak często słyszała od innych mężczyzn, a były to pozornie żartobliwe uwagi typu: Jesteś śliczna!, czy też: Mógłbym się w tobie zakochać!. Nie, od Maksyma można było usłyszeć tylko takie dziwne słowa jak przewrót, rewolucja światowa, podział własności, wywłaszczenie klas posiadających czy coś w tym rodzaju. Już dwa lata temu, w Berlinie, w czasie urodzin cesarza, Felicja zrozumiała, że Maksym miał swój własny świat, do którego ona nie miała prawa wstępu. Idąc wówczas ulicami Berlina i patrząc na wiwatujących ludzi dostrzegła nagle na twarzy Maksyma osobliwą mieszaninę wściekłości i cynizmu i usłyszała słowa: - Ten człowiek jest tylko dlatego królem, ponieważ inni zachowują się w stosunku do niego jak poddani. - Znacznie później dowiedziała się, że był to cytat z Marksa.

Co takiego? - zapytała wtedy, patrząc na niego z zaskoczeniem. Zauważyła, że wyraz jego ust był pogardliwy, wręcz brutalny.

Nieważne - odpowiedział, spojrzawszy lekceważąco na jej piękną suknię i nowy kapelusz - jedno i drugie miała na sobie z jego powodu, po czym dokończył:

Nieważne, i tak tego nie zrozumiesz. Nigdy!

Miał rację. Nie rozumiała go. Nie rozumiała, że mógł zachwycić się jakąś ideą, podczas gdy ją tak bardzo zachwycało po prostu życie. Maksym chciał zmienić świat, co miało wyjść na dobre całej ludzkości, a ona - ona pragnęła po prostu wszystkiego, co mogło być najlepsze dla niej samej. A najbardziej pragnęła jego - Maksyma Marakowa.

Maksym był synem Rosjanina i Niemki, a swoją młodość spędzał na przemian w Petersburgu, albo w Berlinie. Na okres lata wyjeżdżał do wiejskiej posiadłości swych krewnych, położonej w Prusach Wschodnich, niedaleko Insterburga, zaraz koło Lulinna - posiadłości dziadków Felicji. Maksym był cztery lata starszy od Felicji. Od samego początku coś ciągnęło ich ku sobie nawzajem. Oboje byli ciemnowłosi, z jasnymi oczyma i o regularnych rysach twarzy - większość ludzi brała ich za rodzeństwo. Ich dzieciństwo - to czar wspólnych, przez nikogo niezakłócanych zabaw i beztroskich chwil spędzanych w sadach Lulinna, na rozległych łąkach, wśród otaczających je lasów i jezior. A mimo to któregoś lata nie byli już sobie tak bliscy - prawie się nie rozpoznali. Felicja miała wysoko upięte włosy, zaczęła też nosić eleganckie suknie, a na jej twarzy pojawił się nieco sztuczny uśmiech. Maksym zaś nosił zniszczone ubrania, był stale blady i zmęczony. Oboje stali się dorośli, ale ich pierwsze kroki zrobione w świecie ludzi dorosłych prowadziły w zupełnie innych kierunkach. Ciągle łączyła ich wspólna przeszłość, ale nie wyglądało na to, że będzie ich jeszcze cokolwiek łączyło w przyszłości. I wtedy właśnie Felicja zrozumiała, że kocha Maksyma, że będzie go kochać zawsze.

Kochała jego ciemny, obcy świat, którego nie rozumiała. Kochała jego oczy o odpychającym spojrzeniu i pogardliwe słowa, wypowiadane lekceważącym, niechętnym tonem. Pogarda Maksyma odnosiła się zwłaszcza do bogacącego się mieszczaństwa, zaś cynizm - do cesarza. Felicja kochała żywiołową radość na twarzy Maksyma, kiedy mówił o rewolucji, ale nie pojmowała powagi i namiętności jego słów. Nie pojmowała, że ich światy nawzajem się wykluczały.

Miała osiemnaście lat, duże zaufanie do siebie samej i nie przyszłoby jej do głowy czytać Kapitał tylko po to, aby mówić o czymś, co jej zupełnie nie interesowało.

Bardziej polegała na swych oczach, ustach, błyszczących włosach, sukniach o głębokich dekoltach i zapachu perfum.

Siedzieli oboje w milczeniu, aż do chwili, kiedy słońce schowało się za horyzont, a ich milczenie było jednocześnie pożegnaniem z czasem, który przeminął niemal niezauważalnie, lecz przecież bezpowrotnie. Wreszcie Maksym podniósł się, ujął Felicję za rękę i pomógł jej wstać.

- Chłodno się robi - powiedział - powinniśmy iść do domu.

Felicja, w swym słomkowym, pomalowanym na niebiesko kapeluszu, stała naprzeciw niego, podniosła twarz i lekko rozchyliła usta w oczekiwaniu, bo wydało jej się niemożliwe, że Maksym nie wykorzysta chwili takiej jak ta. I choć w jego oczach przez moment dostrzegła ślad dawnej tkliwości i ciepła, to jednak Maksym uśmiechnął się z pewnym trudem i oświadczył spokojnie:

- Nie. Nie chcę, abyś była przeze mnie nieszczęśliwa.

O czym on mówi? pomyślała, o jakim nieszczęściu?.

No to nie - odparła śmiało - jeśli chcesz żyć jak mnich, to proszę bardzo.

Chcę iść swoją drogą, Felicjo. Ty pójdziesz swoją i nie sądzę, aby nasze drogi kiedykolwiek się zetknęły.

Głos Maksyma wydawał się być całkowicie spokojny.

Czy to znaczy, że już nigdy się nie zobaczymy? - spytała Felicja.

Zobaczymy się, ale nie tak, jak to sobie wyobrażasz - odrzekł.

- Dlaczego nie?

Odwrócił głowę i gniewnym ruchem ułamał gałązkę z jakiegoś krzewu.

Czy ty tego nigdy nie zrozumiesz, Felicjo?

- Dziękuję, już dawno zrozumiałam. Musisz przecież obalić międzynarodowy monopol finansów}’, a więc trudno, abyś miał czas na cokolwiek innego. Lepiej całymi nocami ślęczeć nad Marksem, niż pocałować dziewczynę. Doprawdy, cóż za oszałamiająca perspektywa. Życzę ci przyjemnej zabawy!

- Felicja odwróciła się i ruszyła przed siebie biegiem. Znała drogę doskonale, udało się jej więc nie upaść na korzeniach i gałęziach w zapadającym zmroku. Oczywiście oczekiwała, że Maksym pobiegnie za nią, ale po chwili stwierdziła, że nic takiego nie nastąpiło. W oczach zapiekły ją łzy upokorzenia i gniewu. Biegła dalej bez tchu i opanowała się dopiero na obsadzonej dębami alei wiodącej do dworu. Zatrzymała się, wyjęła gwałtownym ruchem chustkę, wytarła nos i wysuszyła oczy.

Dwór w Lulinnie został zbudowany zaledwie dwieście lat temu, choć rodzina Domberg mieszkała na tych ziemiach już ponad trzysta lat. Ich pierwszy dom stanął którejś nocy w płomieniach - mówiono, że został podpalony z zazdrości przez szaloną żonę jednego z przodków. Nowy dom zbudowany został z konieczności bardzo szybko - i pewnie dlatego była to prosta budowla z szarego kamienia, o licznych oknach, pozbawiona wszelkich ozdób. Teraz dom obrośnięty był bluszczem, u jego stóp znajdował się kwitnący ogród różany, a do bramy wjazdowej prowadziła dębowa aleja, po której obu stronach ciągnęły się rozległe pastwiska, gdzie pasły się konietrakeny. Były one dumą starego Domberga. W tej chwili ogród, dom i pastwiska pogrążone były w zupełnej ciemności, w liściach dębów szumiał wiatr, a konie poruszały się powoli na łąkach jak ciemne cienie. Felicja zatrzymała się i rozejrzała w nadziei, że ktoś nadjedzie, co zdarzało się często i wówczas nie trzeba było pokonywać długiej drogi aleją na piechotę.

Tym razem jednak dookoła było zupełnie cicho. Dziewczyna westchnęła i zamierzała właśnie ruszyć dalej, kiedy z pobliskich krzewów dobiegł ją jakiś szelest. Na drodze pojawiła się ciemna postać.

Nie przerażać się, proszę, panienko, nie przerażać! To ja, Jadzia!

Ach, Jadzia, przestraszyłaś mnie! Co ty robisz tam w tych krzakach?

Polka, Jadzia, była już od wielu lat służącą w Lulinnie, a dziadek Domberg mawiał o niej, że nie wiadomo, czy da się ona z miłości do swych chlebodawców poćwiartować, czy też którejś nocy sama zamorduje ich śpiących w łóżkach. Jadzia chodziła zawsze własnymi, tajemniczymi drogami, czasami znikała na długie dni, po czym znów pojawiała się niespodziewanie jak gdyby nigdy nic. Mawiano, że była szmuglerką albo socjalistką - albo jednym i drugim.

Wiem coś - odezwała się teraz tajemniczo.

Co takiego? - spytała Felicja w nadziei, że będzie to coś ciekawego. Jadzia podeszła bliżej.

Zabili austriackiego następcę tronu, dziś, w Sarajewie. Jakiś Serb go zastrzelił!

Ach! - powiedziała dość obojętnie Felicja, czując rozczarowanie.

Wojna będzie - mówiła dalej Jadzia - wielka wojna.

- Z pewnością nie, Jadziu. Dlaczego zaraz miałaby być wojna?

Stara kobieta w odpowiedzi zamruczała coś niewyraźnie po polsku.

Felicja ruszyła dalej. Sarajewo - gdzie to w ogóle jest? Nigdy nie słyszała o takiej miejscowości. W tej chwili było jej to zupełnie obojętne. Myślała o Maksymie i o tym, dlaczego właściwie wolała go od wszystkich innych mężczyzn. Było to tak, jak gdyby wszyscy inni młodzi ludzie, których znała, byli dla niej śmiertelnie nudni i irytujący. Wszyscy byli tak dobrze wychowani i okropnie uważni; rozumiała ich, co prawda, ale i trochę nimi pogardzała. Nie mieli w sobie niczego zagadkowego, nieznanego i dlatego nie byli dla niej żadnym wyzwaniem. A tego właśnie, nie zdając sobie z tego sprawy, szukała. Maksym wydawał się spełniać wszystkie jej pragnienia.

Tego dnia, 28 czerwca 1914 roku, brat Felicji, Johannes, skończył dwadzieścia pięć lat.

Poza tym tego właśnie dnia otrzymał awans na porucznika i mógł wreszcie rozpocząć długo oczekiwany urlop.

Wczesnym rankiem Johannes wraz ze swoim przyjacielem Filipem Ratleyem opuścił koszary garnizonowe nad Renem, gdzie stacjonowała jego kompania i wyruszył w podróż do Lulinna, gdzie co roku spędzał urlop z najbliższymi. Obaj zatrzymali się w Berlinie, po pierwsze, aby odpocząć, a po drugie, aby Filip mógł zobaczyć się z mieszkającą tu rodziną. Wieczorem obaj chłopcy spotkali się u Johannesa, w dziwnie pustym mieszkaniu jego rodziców na Schlofistrafie. Filip przyszedł ze swoją siostrą Lindą, od pól roku narzeczoną Johannesa. Była to osiemnastoletnia ładna dziewczyna o trochę lalkowatej urodzie, która kiedyś chodziła do szkoły z Felicją. Obojgu towarzyszył mężczyzna, którego Johannes nie znał: był to Alex Lombard z Monachium.

- Nasi ojcowie prowadzą wspólne interesy - oświadczył Filip - i stąd się trochę znamy. Spotkałem Alexa przypadkowo, a ponieważ nie miał żadnych planów na wieczór, zaprosiłem go tutaj.

Johannes i Alex uścisnęli sobie nawzajem dłonie, przy czym Johannes pomyślał nagle: ciekawy człowiek. Z pewnością dziesięć lat starszy ode mnie.

- Lombard - powtórzył Johannes marszcząc czoło - czy pan jest... -...fabryka odzieży w Monachium, tak - Alex uśmiechnął się szeroko. - Co prawda ona należy do mojego ojca, ale od czasu do czasu jestem kimś w rodzaju jego komiwojażera, jeśli akurat nie czuję się lepiej w roli nieudanego syna.

Czworo młodych ludzi spędziło miły wieczór. Johannes kupił butelkę szampana, z gramofonu dobiegała muzyka, a przez otwarte drzwi balkonowe do mieszkania wpływało ciepłe, letnie powietrze. Alex bawił wszystkich. Umiał opowiadać jakieś przekomiczne stare historie, znakomicie parodiował poznanych kiedyś ludzi, nie wyłączając siebie samego, potrafił też tak zabawnie przedstawiać cały świat, że pozostałym śmiech wyciskał łzy z oczu. Zawarta w tych opowieściach ironia była jednak zbyt ostra, a kpina czasem przechodziła w złośliwość - wszyscy byli, co prawda, rozbawieni, ale też i chwilami zakłopotani. Ktoś chyba musiał cię bardzo zranić, pomyślał Johannes i mam wrażenie, że za dużo pijesz.

Nieoczekiwany obrót wieczór przybrał około północy, kiedy goście postanowili iść już do domu i w przedpokoju Alex Lombard zatrzymał się nagle jak wryty.

- Ach! - zawołał - tego przedtem w ogóle nie widziałem.

Jego uwagę przykuł olejny obraz przedstawiający młodą dziewczynę siedzącą niedbale na bocznym oparciu kanapy. Dziewczyna miała na sobie bladoliliową suknię, w ręku trzymała biały słomkowy kapelusz, a do dekoltu jej sukni przypięta była biała róża. Ciemnobrązowe, kędzierzawe włosy dziewczyny były rozpuszczone i spływały swobodnie na ramiona, sięgając niemal talii. Uroda dziewczyny zupełnie nie odpowiadała ideałowi piękności kobiecej czasów, w których przyszło jej żyć. Nie była to jedna z tych delikatnych, bladych istot, przypominających kruche porcelanowe lalki. Sprawiała raczej wrażenie osoby stąpającej mocno po ziemi. Prosty, zgrabny nos, ładne usta o pełnym ufności uśmiechu i wysokie czoło dopełniały całości.

- Kto to jest? - spytał Alex, wpatrujący się z zafascynowaniem w obraz.

- To moja siostra Felicja - odparł Johannes - namalował ją mój wuj Leo i myślę, że utrafił doskonale.

- Felicja - powtórzył Alex kilkakrotnie, jak gdyby wsłuchując się w brzmienie tego imienia i dalej wpatrywał się w obraz, nie zwracając zupełnie uwagi na wesołe spojrzenia, które wymieniali między sobą Filip i Johannes. Alex wyobrażał sobie właśnie, jak może brzmieć śmiech Felicji i jak ona się porusza. We wszystkim, co robi, pomyślał, jest szczypta ironii i odrobina prowokacji, nie, ona w ogóle jest prowokacją. Ma w sobie coś z uczennicy i coś z femme fatale, a obie role potrafi z pewnością znakomicie zagrać. To dziewczyna z dobrej arystokratycznej rodziny, w kapeluszu, rękawiczkach i z drogą biżuterią, ale mogłaby być też chłopką, idącą boso po zakurzonej polnej drodze i wachlującą się klonowym liściem.

Ale właściwa zagadka kryła się w oczach dziewczyny.

Były to oczy o wyjątkowo jasnej, czystej, szarej barwie, a ich wyrazu nie łagodziła najmniejsza odrobina błękitu czy też zieleni. Właśnie dlatego były to oczy niesamowicie zimne, tworzące rażącą sprzeczność z ufnym uśmiechem dziewczyny. Te oczy, pomyślał Alex, świadczą o tym, że nikt nie będzie w stanie naprawdę poznać tej dziewczyny i, tak naprawdę, do nikogo nie będzie ona należała. W tym momencie Alex doznał nagle dziwnego uczucia, że patrzy w lustro i widzi w nim swe własne odbicie. Natychmiast odpędził tę myśl. Cóż za nonsens! Jakieś romantyczne bzdury. To przecież zwykła dziewczyna, a malarz na pewno niespecjalnie ją lubił, skoro dał jej tak zimne, odpychające oczy.

- Piękna! - powiedział niedbale - ma pan piękną siostrę, panie poruczniku.

- Zawraca głowę każdemu mężczyźnie, który wejdzie jej w drogę - odparł Johannes - ale zamiast ustatkować się i wyjść za mąż, zadurzyła się w jakimś fanatycznym socjaliście, który ją tylko lekceważy.

- Uważajcie - powiedział AIex - takie kobiety jak ona nie znoszą, kiedy im się składa hołdy.

Wszyscy opuścili wreszcie mieszkanie i wyszli na klatkę schodową, która wyłożona była czerwonym chodnikiem. Linda i Johannes idąc trzymali się za ręce, jak gdyby nie mogli się rozstać, podczas kiedy Alex i Filip rozpoczęli zawiłą dyskusję na temat zalet win francuskich i niemieckich. W mieszkaniu na pierwszym piętrze otworzyły się drzwi, a mieszkający tam samotnie stary radca sądowy wysunął spoza nich głowę i rozejrzał się. Zawsze nadsłuchiwał, chcąc koniecznie spotkać kogoś z rodziny Degnelly i wciągnąć do rozmowy. Teraz, o tej godzinie, jego twarz promieniała zadowoleniem.

- Czy słyszał pan, co się stało? - radca zwrócił się do Johannesa.

Johannes, który miał wyrzuty sumienia z powodu zbyt głośnej muzyki gramofonowej, uśmiechnął się z większą dozą uprzejmości niż zwykle.

- Nie. A co się stało? - zapytał bardziej z grzeczności niż zaciekawienia. Pewnie powie, pomyślał, że kotka sąsiada urodziła młode albo coś podobnie wstrząsającego.

- Dokonano zamachu na austriacką parę następców tronu. W Sarajewie. Oboje nie żyją. Zamachowiec jest prawdopodobnie członkiem serbskiego podziemia.

Johannes wypuścił rękę Lindy, a Alex i Filip umilkli nagle.

- Co takiego? - spytał w końcu Johannes.

- To, co pan słyszy. Wszystkie dodatki specjalne piszą o tym. Arcyksiążę Ferdynand nie żyje!

- Ależ to jest... - wszyscy stali jak skamieniali, aż wreszcie Filip wymamrotał niewyraźnie:

- Następna wojna wybuchnie z powodu jakiejś śmiesznej błahostki na Bałkanach -

- Co? -

- To Bismarck. Tak powiedział kiedyś Bismarck. - Alex wykrzywił twarz w dziwnym grymasie.

- Śmieszna błahostka na Bałkanach! No, przyjaciele, zdaje mi się, że to jest właśnie to. A więc - dobranoc.

To mówiąc, włożył na głowę kapelusz i pogwizdując poszedł w dół po schodach. Na korytarzu rozgorzała gwałtowna wymiana zdań.

- W Serbii i Chorwacji wrzało już zbyt długo. Austria nie pozwoli sobie na taką prowokację.

- A my jesteśmy związani z Austrią przymierzem. Z drugiej strony nikt nie wie, czy rząd serbski nie przyłożył do tego ręki, a tylko z powodu jednego zamachowca...

- Mój ojciec zawsze powtarzał, że jeśli wybuchnie wojna, to tylko na granicy francuskoniemieckiej, bo Niemcy nigdy nie pogodzą się ze stratą AlzacjiLotaryngii.

- Sądzę, że twój ojciec ma rację, Lindo.

- Jak sądzicie, czy Austriacy...

- Czy możesz sobie wyobrazić, że umierasz? - zapytał nieoczekiwanie Christian. Jego przyjaciel Jorias, milczący i zatopiony w myślach, drgnął przerażony.

- O czym ty mówisz? - spytał.

- No, zastanawiałem się po prostu, bo jeśli będzie wojna, i... jeśli ona będzie długo trwać, to możemy być z pewnością powołani. W następnym roku zdajemy egzamin na podchorążych i wówczas... Ach, to tylko taka głupia myśl.

Jorias pokiwał głową ze zrozumieniem. Od strony lokomotywy dobiegł przeraźliwy gwizd, koła pociągu dudniły głucho po torach. Obaj przyjaciele patrzyli w rozciągającą się za oknem ciemność letniej nocy, ale widzieli tylko odbity w szybie obraz słabo oświetlonego przedziału.

- Niedługo będziemy już w Insterburgu - odezwał się po długim milczeniu Christian, a w jego głosie dźwięczała radość. Christian był młodszym bratem Felicji Degnelly, skończył właśnie szesnaście lat i należał do tych, na których Rzesza Niemiecka spoglądała z dumą i na dzieją: był kadetem. Wychowany został według najlepszych pruskich tradycji i zasad, dzięki którym dzieci szybko stawały się żołnierzami - musztrowane aż do upadłego, wykształcone jak mali profesorowie, ale przede wszystkim zarażone świętą miłością do cesarza, do ojczyzny - i do śmierci.

Christian i jego przyjaciel Jorias, który nie miał już rodziców i dlatego chętnie brał udział w rodzinnym życiu Degnellych, opuścili niedawno korpus wojskowy w Koslin i przygotowywali się w Głównej Szkole Kadetów w Lichterfelde do egzaminu na podchorążych. Nosili szare mundury z ciasnymi, sztywnymi kołnierzami, śnieżnobiałe rękawiczki i - z czego byli najbardziej dumni - białe naramienniki Głównej Szkoły Kadetów.

Choć wyglądali na bardzo dorosłych, to jednak mimo rozpoczętej oficerskiej kariery mieli przecież dopiero po szesnaście lat! I było lato, zaczęły się wakacje - Lulinn czekał.

Zwykle o tej porze, w tym pociągu, ich rozmowy obracały się tylko wokół najbliższych pięciu tygodni, tym razem jednak obaj chłopcy milczeli. Choć pociąg z każdą chwilą coraz bardziej oddalał się od Berlina i już niedługo mieli znaleźć się na ulubionej, rozgrzanej słońcem facjatce w Lulinnie, a przed nimi było przecież tak długo wyczekiwane lato, ciągle przychodziły im na myśl słowa wygłoszone przez kapitana w południe przed całą kompanią: „Austriacki następca tronu i jego małżonka zostali zamordowani w Sarajewie, prawdopodobnie przez serbskiego zamachowca. Nie jest wykluczone, że jeszcze podczas waszego urlopu jego Wysokość Cesarz ogłosi stan zagrożenia wojennego. W takim wypadku musicie bezzwłocznie i bez żadnych dalszych rozkazów wracać do korpusu kadetów!”

Stan zagrożenia wojennego, stan zagrożenia wojennego... chwilami wydawało im się, że koła pociągu stukając powtarzają ciągle te słowa.

Właściwie wcale się nie boję, pomyślał Christian, nie, tylko to jest takie jakieś nierzeczywiste. Nie mogę sobie wyobrazić wojny.

- Czy ktoś jeszcze wsiadał w Kónigsbergu? - konduktor pojawił się zupełnie znienacka i zajrzał do przedziału. Z zadowoleniem zmierzył wzrokiem obu chłopców.

- Ach, to właśnie jest młodzież, z której Niemcy mogą być dumni! Strażnicy i obrońcy brandenburskopruskich tradycji! Jesteście panowie gotowi oddać życie na polu chwały za cesarza i ojczyznę?

Gada tak, jak gdybyśmy już byli na wojnie, pomyślał niechętnie Christian. Ale nie na darmo uczono ich przez lata, jak należy odpowiadać na tego rodzaju retoryczne pytania.

- Tak jest! - odpowiedzieli obaj kadeci niemal równocześnie, po czym spojrzeli na siebie i było to tak, jak gdyby dokończyli w myślach: Ale nie teraz. Jeszcze nie teraz. Przecież dopiero zaczyna się lato...

2.

Stary Ferdynand Domberg mawiał, że mężczyzna musi w życiu stawić czoło wielu przeciwnościom, ale bez wątpienia najgorsze co go może spotkać, to fakt posiadania córek.

Synowie mogą doprowadzić mężczyznę do białej gorączki, to prawda. Ferdynand miał dwóch synów: starszy, Wiktor, nie umiał zdobyć się na bodaj odrobinę samokrytycyzmu, zaś młodszy, Leo, trwonił życie jako podrzędny malarz. Od czasu do czasu można było ich zrugać, obrzucić przekleństwami najcięższego kalibru i życzyć skarania boskiego - Ferdynandowi, którego zawsze cechowało choleryczne usposobienie, przynosiło to znaczną ulgę.

Ale córki... Nie bardzo wypadało na nie krzyczeć, nigdy nie było wiadomo, co myślą, a ostatecznie i tak postępowały zupełnie inaczej, niż mówiły. Ferdynand wiedział, że nawet jeśli milczały ze skruszonymi minami, to w rzeczywistości nie słuchały tego, co się do nich mówiło. Obie córki Ferdynanda obraziły go przed laty wychodząc za mężczyzn, których Ferdynand zupełnie nie akceptował. Elza, matka jego ukochanej wnuczki Felicji, nawet nie przedstawiła mu narzeczonego, berlińskiego lekarza, lecz dopiero po weselu pojawiła się z mężem oznajmiając o swym ślubie jako o fakcie nie podlegającym żadnej dyskusji. Młodsza córka, Belle, która przed niczym i nikim nie miała respektu, po prostu uciekła któregoś dnia z domu z bałtyckim Niemcem. Najgorsze było to, że był on wysokim oficerem armii rosyjskiej. Minęło wiele lat, córki z rodzinami przyjeżdżały na każde wakacje do Lulinna, a Ferdynand nie zamierzał im wybaczyć i każdego roku w czasie wspólnych posiłków dochodziło do niemiłej sceny, kiedy to Ferdynand, patrząc przenikliwie na te dorosłe już kobiety mówił: - tak to już jest, że za żonę trzeba wziąć to, co już się dostało, nieprawdaż? - Gorący lipcowy dzień dobiegał końca i Ferdynand, który bardzo się posunął tego roku, siedział w jadalni pod ścianą, na której wśród licznych trofeów myśliwskich wisiały obrazy przedstawiające przodków. Starszy pan z melancholią oczekiwał nadchodzącego wieczoru, łykał krople nasercowe i spoglądał z rosnącym niezadowoleniem na nakryty do kolacji stół. Dziesięć minut po oznaczonym czasie! Większość człon - ków jego rodziny nie uważała już za konieczne usiąść punktualnie do stołu. Tylko Letycja, żona Ferdynanda, siedziała w fotelu pod oknem, a córka Elza stała w milczeniu opierając się o ścianę. Obie kobiety patrzyły w okno, nasłuchując odgłosów letniego wieczoru, a Elzę także ogarniała coraz większa melancholia. Elza była bladą, delikatną kobietą i nikt nie miał pojęcia, jak taka wrażliwa, eteryczna istota mogła pojawić się w tej nieokrzesanej, na swój sposób, rodzinie. Ostatnie dni przyniosły Elzie wiele zmartwień i zgryzot, których przyczyną był syn Johannes. Z powodu zamachu w Sarajewie nie przyjechał on do Lulinna, lecz „pozostawał w pełnej gotowości w Berlinie”, jak napisał w liście. W gotowości na co? - pytała sama siebie zatroskana Elza. Stary Domberg zamruczał coś wściekle.

- Dawniej ci, którzy spóźniali się na posiłek, nie dostawali nic do jedzenia - powiedział gniewnie - ale dziś trzeba czekać z jedzeniem, aż ostatni raczy się zjawić. To wstyd! - Ferdynand uderzył gwałtownie pięścią w stół, aż zabrzęczały talerze. Letycja odwróciła się w jego stronę. W młodości należała do najładniejszych dziewcząt wschodnich prowincji Prus, a i teraz, pomimo wieku, można było rozpoznać w niej dawną piękność, którą była kiedyś. Miała podłużne, jasnoszare oczy, jak zwykle większość kobiet w tej rodzinie, prosty nos i wąskie usta. Mówiła zawsze głębokim, matowym głosem i uchodziła za nieograniczoną i jedyną władczynię Lulinna.

- Nie denerwuj się, Ferdynandzie - odezwała się spokojnie - masz słabe serce, nie zapominaj o tym. A Wiktor i Gertruda właśnie weszli do domu i pewnie zaraz tu będą.

Twarz Ferdynanda spochmurniała jeszcze bardziej, kiedy usłyszał imię swojej synowej. Z Wiktorem, swym najstarszym synem, wiązał kiedyś najbardziej ambitne plany i najśmielsze nadzieje. Wiktor miał więc poślubić najbardziej dystyngowaną pannę z najlepszej rodziny; zamiast tego pojawił się któregoś dnia z Gertrudą; niewysoką, grubawą dziewczyną, która ledwo umiała wydobyć z siebie jakieś słowo w czasie rozmowy. Cała rodzina zgadywała, co tak przystojny mężczyzna jak Wiktor widzi w tej niesympatycznej, wiecznie skrzywionej i niezadowolonej kobiecie, pochodzącej W dodatku z drobnomieszczańskiej rodziny.

Aż do dzisiejszego dnia Ferdynand nie mógł się z tym pogodzić i znów odezwał się złośliwie: - Poczynając od naszych czasów, Letycjo, rodzina Domberg schodzi na psy.

Letycja całkowicie podzielała jego pogląd jeśli chodzi o Gertrudę, której chyba nikt nie lubił, jednak pewne poczucie lojalności nie pozwalało jej tego okazywać tak otwarcie. Bądź co bądź, Gertruda należała już do rodziny, a Letycja była przekonana, że rodzina może być tylko wtedy silna, jeśli będzie solidarnie trzymać się razem. Nic więc nie odpowiedziała tym razem, lecz ponownie zwróciła twarz w stronę okna.

- Belle idzie! - odezwała się z ożywieniem - Z Nicolą! Ależ ta mała jest słodka!

Belle otrzymała w czasie chrztu imiona Johanna Izabela, nazywana była jednak tak przez wszystkich z rodziny od niepamiętnych czasów. Jej wysoka postać o wybujałych kształtach zwracała uwagę dzięki wyjątkowej urodzie. Ubrana w jasną, muślinową suknię przechodziła właśnie przez ogród, a w promieniach słońca błyszczały jej gęste, rudozłote włosy.- Za rękę prowadziła swą sześcioletnią córkę Nicole.

Belle od czasu swego dramatycznego ślubu mieszkała z mężem, pułkownikiem von Bergstrom, w Petersburgu i prowadziła bardzo ożywione życie towarzyskie. Pojawiała się także często, z racji stanowiska męża, na dworze rosyjskiego cara. Twarz Ferdynanda robiła się czerwona z wściekłości na myśl o tym, że jego wnuczka Nicoła dorasta wśród Rosjan, Słowian, o których Ferdynand mawiał, że kiedyś przyniosą Niemcom nieszczęście.

- Chciałbym wiedzieć, co zrobi Belle, kiedy wojna się zacznie - wymruczał znów - z tym swoim Rosjaninem, za którego wyszła, musi się przecież czuć jak ktoś, kto zdradził własny naró...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin