Joanna Chmielewska
Krwawa zemsta
Klin 2012
PROLOG
Długi i bardzo okropny. Nie czytać przed snem!
Nawet się nie obejrzała, usłyszała warkot silnika i natychmiast zaczęła uciekać w głąb lasu. Pierwszy raz w życiu poczuł zadowolenie, że nie posiada samochodu, samochodem w żaden sposób nie wjechałby za nią. Starym motorem przemykał się między drzewami z największą łatwością, nie pierwszy raz zresztą, nie było takiego miejsca w tym lesie, gdzie nie zdołałby wjechać, na jesieni zbierał grzyby nawet nie zsiadając. Uciekała zresztą głupio, prosto w starodrzew bez gęstego podszycia.
Dogonił ją bez trudu. Potknęła się o konar leżący w przymarzniętej trawie, wymieszanej z równie przymarzniętą zajęczą sałatą i mnóstwem patyków, upadła do przodu, uderzyła twarzą o wystający pieniek, chyba ją zamroczyło na chwilę, bo nie poderwała się od razu do dalszej ucieczki.
Ta chwila wystarczyła mu w zupełności. Nie musiał się śpieszyć, a jakieś zacieranie śladów miał w nosie, oparł swojego strupla o najbliższe drzewo, siekierę wiózł przywiązaną przed sobą, na baku, po co miała wpadać ludziom w oczy uczepiona do bagażnika. Cały las rozbrzmiewał wprawdzie dźwiękiem silników, stukotem siekier i toporów, gdzieniegdzie także zgrzytem pił, ale na wszelki wypadek... Wcale nie chciał być tym pierwszym, na którego napatoczy się gliniarz z komisariatu.
Odwiązał narzędzie z łatwością, wciąż bez pośpiechu. Przepełniało go szaleństwo. Furia, mściwość, straszliwy gniew z gatunku tych, które czerwoną płachtą przesłaniają oczy. Amok zakamieniały. Tu, przed nim, leżało źródło jego męki piekielnej, nie będzie już źródła, nie będzie męki!
Uderzył sześć razy. Przy siódmym opadła mu ręka, wściekły stres uleciał, stracił siły. Po tej parszywej grypie jeszcze ich w pełni nie odzyskał, w ogóle nie wyjechałby z domu, z łóżka nie wylazł, gdyby nie te cholerne choinki, dwie miał przywieźć, drugiej żądała ciotka. Cała wieś cięła i musiał skorzystać z okazji, jednego zawsze złapią, wszystkim nie dadzą rady.
Wystarczyło. Popatrzył na swoje dzieło bez żalu, z mściwą satysfakcją, starannie wytarł siekierę o wielki liść klonu, zdobiący plecy różowego sweterka. Po tym liściu poznał ją z daleka, nie było we wsi drugiego takiego. Obejrzał siebie, nie znalazł żadnych śladów, pryskało na boki, a nie na niego. Ślepy fart.
Wsiadł na motor, okrążył miejsce akcji dużym łukiem i dojechał do świerków. Trochę sił już odzyskał, ściął dwa, zręcznie owiązał sznurkiem i szmatami, przytroczył wzdłuż swojego rupiecia i pojechał do domu.
W tym momencie zaczął padać śnieg.
Nikt na niego nie zwrócił najmniejszej uwagi, cała wieś była zajęta tym samym, wiedziano bowiem, że komendant posterunku jest na jakiejś odprawie w Sejnach, a jego skąpy personel w gorączkowym pośpiechu czyni ukradkowe starania dla siebie. Śnieg ucieszył wszystkich.
Z wyjątkiem komendanta.
Zwłoki znalazł pies leśniczego dopiero w samym końcu stycznia, kiedy znienacka nastąpiła odwilż i leśniczy poszedł obejrzeć szkody, jakie poczyniła przyroda do spółki z ludźmi. Metrowe zaspy usiadły, gdzieniegdzie stopniało i odgrzebanie całości nie przyczyniło wielkiego trudu.
Kłopot sprawiło za to ustalenie tożsamości ofiary. Sweterek z liściem zrobił się jakiś trudno rozpoznawalny, a pięć tygodni z twarzą w leśnym podszyciu zniweczyło wyrazistość rysów prawie doszczętnie. Zagadkę rozwiązano w końcu poniekąd alternatywnie, albo to była jedna taka, przyjezdna, cztery i pół dnia tu we wsi mieszkała u Dalbów razem z jednym takim, który ją przywiózł i wywiózł, podobny sweterek nosiła, albo też młoda Dalbianka, Zenia, która nagle znikła z domu akurat na tydzień przed świętami. Jakoś tak razem wypadło, odjazd gości i zniknięcie Zeni.
Zenia nie była córką bogatych Dalbów, wynajmujących pokoje, tylko bratanicą. Dawno już odgrażała się, że ucieknie, czemu nikt się nie dziwił, tatuś awanturniczy alkoholik, mamusia latawica, za pieniądze świadczyła usługi każdemu kto chciał, starszy brat w mamrze po kilkunastu włamaniach i kilkudziesięciu okradzionych turystach, młodszy z wodogłowiem, czy też czymś podobnym, niedorozwinięty konkursowo, samodzielnie umiał tylko jeść. Co też ta Zenia Dalbianka miała robić w takiej rodzinie?
Stryj Zeni brata alkoholika nie chciał znać, ale bratanicę u siebie przyjmował. Chociaż rzadko i niezbyt chętnie.
Pojawiło się pytanie: czy z jednym takim odjechała Zenia, a przyjezdną, obcą, znaleziono w lesie, czy też obca odjechała jak przyjechała, a w lesie leżała Zenia? Przy odpowiedzi wahali się wszyscy, obie blondynki, tego samego wzrostu i podobnej postury, czesały się jednakowo, ponieważ Zenia, ujrzawszy miastową już w chwili przyjazdu, z miejsca zmałpowała jej koafiurę. Śnieg i trzytygodniowy mróz zakonserwowały wprawdzie sponiewierane szczątki, ale początkowa i końcowa odwilż zrobiły swoje. No i ten sweterek, Zenia takiego nie miała. A z jednym takim odjechała tylko jedna osoba, co najmniej piętnaścioro świadków na własne oczy widziało obok kierowcy jedną jasną głowę, drugiej nie było, na tylnych fotelach jechała choinka. Zatem, która z nich?
Włączyło się województwo.
- Miazga - oznajmił patolog z ponurym niesmakiem. - Sześć ciosów siekierą wyłącznie w okolice miednicy, od tyłu. Przerąbany kręgosłup. Innych obrażeń w zasadzie nie ma, ślad silnego uderzenia w czoło, ale wnioskując z tego jak leżała, upadła zwyczajnie twarzą prosto na ten pieniek. Żywa upadła.
- Wygląda, jakby tatuś sprawił córce zdrowe lanie, tylko narzędzie wziął niewłaściwe - zaopiniował asystent doktora z niesmakiem jeszcze większym, co wszystkim od razu nasunęło myśl o tatusiu Zeni, alkoholiku brutalnym i agresywnym.
Zatem jednak Zenia...?
Rychło wyszło na jaw, że nic podobnego, tatuś odpada, spił się na sztywno, do domu wrócił o ósmej rano, rozgonił rodzinę, z nieznanych przyczyn połamał starą okiennicę i zasnął martwym bykiem. Trzech klientów mamusi zaświadczyło, że spał do siódmej wieczorem, o siódmej się obudził, kropnął sobie klina, którym dysponowała mamusia, po czym zasnął na nowo i obudził się dopiero w biały dzień.
Do diabła z tatusiem. Jak nie Zenia, to chyba ta druga...?
Natychmiast okazało się, że nikt nie wie, kim byli przyjezdni. No owszem, poszła wieść, że to jakiś ważny z telewizji z sekretarką. Z zeznań świadków wynikło, że szukał plenerów do nowego filmu, znaczy oglądał okolicę, a sekretarka zapisywała co widzi. Sprzęt posiadał, te tam jakieś kamery, aparaty fotograficzne, komputerek, z ludźmi gadał i głównie pytał, ile by chcieli za wynajęcie domu na zdjęcia. Reszta szczegółów społeczeństwu umknęła i do nikogo jego nazwisko nie dotarło. Nazwisko sekretarki tym bardziej. Mówił do niej „Małpeczko”, co w żadnym wypadku nie mogło być imieniem chrzestnym w chrześcijańskim kraju, a fakt sypiania z nią był czymś tak zwyczajnym, że nikt się nim nie przejął. Zenia z Małpeczką była w doskonałej komitywie i wręcz się zaprzyjaźniły.
Mimo, iż w sprawę włączyła się w końcu i Komenda Główna, ów reżyser-producent-scenarzysta pochodził bowiem podobno z Warszawy, nie wykryto niczego. Wedle zeznań całej wsi, samochód przedstawiał sobą marki od polskiego fiata, poprzez całą produkcję japońską, do mercedesa, kolor wahał się pomiędzy jaskrawą czerwienią, ostrym błękitem, jadowitą zielenią i głęboką czernią, jego numeru zaś nie zauważył nikt. Jeden dziesięcioletni chłopiec twierdził tylko z uporem, że na przodzie miał WG i stąd wzięła się Warszawa. W warszawskiej telewizji nikomu nie zginęła żadna sekretarka i nikt nic nie słyszał o żadnym nowym filmie w północno-wschodnich rejonach kraju.
Jedno tylko stwierdzono niezbicie, mianowicie ustalono osobę ofiary. Dostępne było DNA zarówno zwłok, jak i śladów pozostawionych w domach obu Dalbów, i wyszło z nich, że jednak siekierą porąbana została Zenia.
Dziwne. Nikt nic do tej Zeni nie miał, żadnych pretensji, żadnych odstawionych od piersi gachów, żadnych zazdrosnych narzeczonych, żadnych rywalek, nikt jej się o nic nie czepiał. No, poza tatusiem, który owszem, po pijanemu ganiał Zenię z zamiarem skarcenia, czasem nawet doganiał i bardzo karcił, który jednak w tym wypadku odpadł w przedbiegach z racji stuporu alkoholowego, a ogólnie gniewny był na nią, bo buntowała się i zamierzała uciec.
Sprawcę tożsamość posiekanych szczątków rąbnęła niczym grom z jasnego nieba, do tego stopnia, że nie zrobił nic. Nic kompletnie, nawet się nie upił. Nic go ta Zenia nie obchodziła, nie do Zeni przecież szał zemsty go ogarnął, tylko do tamtej... tamtej... tamtej, co czerwono mu robiła przed oczami i wymykała się spod ręki jak śliska żmija. Uwiodła go, omamiła rozkręconym tyłkiem, raz obdarzyła rozkoszami nadziemskimi, a potem rzuciła. Kręciła przed nosem i nie dawała. Jutro miała odjechać. I co...?
I łajno, nawet nie krowie, a świńskie!!!
Majka postanowiła się zemścić.
Nie tak zwyczajnie, metodami stosowanymi powszechnie, słownie, obmową, ewentualnie czynnie, za pomocą parasolki czy tłuczka. Rzucanie kamieniami w okna również odpadało, w ogóle nic jawnego, nic publicznego. Kompletnie inaczej.
I na czymś kompletnie odmiennym niż zazwyczaj to bywa.
Mianowicie postanowiła się zemścić na tyłku.
Tak jest. Na tyłku.
Który niszczył jej życie.
Należy wyznać smutną prawdę, że Majka prawie od urodzenia była beznadziejnie głupia. Nie rzucało się to w oczy i nikt tego nie dostrzegał, najwyżej od czasu do czasu padały uwagi w rodzaju: „Zgłupiałaś, czy co”, „Postąpiłaś jak głupia”, „Ty chyba głupia jesteś” i tym podobne, pełne zgorszenia, zdziwienia, nagany, ale nigdy nie traktowane poważnie, ponieważ nikomu nie przychodziło do głowy, że przypuszczenie mogłoby okazać się najdoskonalej trafne. Obok głupoty bowiem Majka prezentowała znakomitą, błyskotliwą inteligencję, która, jak wiadomo, z głupotą potrafi iść w idealnie zgodnej parze.
Źródłem głupoty było dobre serce.
Właściwie nie robiło jej nic złego, poza przyczynianiem strat finansowych i dowalaniem roboty. Majka nikomu nie potrafiła odmówić pożyczki, nie umiała upomnieć się o zwrot, w związku z czym zwracano jej te pożyczki raz na sto albo i dwieście razy, i były to osoby wyjątkowe. Cała reszta, nie czując nad karkiem terminu, radośnie zapominała o długu, zaciągała nowy, a Majce przez gardło nie przechodziło napomknięcie o poprzedniej nieoddanej pożyczce.
Stanowczo wolała brać następne zlecenie i siadać do pracy.
Ratowały ją tylko chwilowe braki, bo odmawiać nie umiała i bij człowieku głową w ścianę. Serce jej się ściskało na myśl, że taką przykrość komuś zrobi, nie pomoże w nieszczęściu, nie ulży troskom, gorzej, obrazi osobę śmiertelnie. Aż tak potworną kretynką nie była, żeby gdzieś w głębi duszy nie zdawać sobie sprawy, że wielokrotnie osoby ją kantują, żerują na niej, oddawać wcale nie mają zamiaru, w gruncie rzeczy domagają się darowizny, ale wiedzę duszy tłumiła i przydeptywała z całej siły, bo jak to, okazać komuś brak zaufania? Podejrzewać go? Dać mu do zrozumienia, a nawet powiedzieć wprost, że łże jak świnia? Przecież to obelga! Brutalne zeszmacenie człowieka!
No nie, do czegoś takiego nie była zdolna.
Wolała wierzyć w ludzką uczciwość, prawdomówność i przyzwoitość, jeśli wręcz nie w szlachetność. Tak została wychowana i tak nauczona w dzieciństwie, w niej samej ugruntowały się te cechy i zawarła z nimi sojusz na zawsze. Mówiła prawdę, nie robiła żadnych świństw i za żadne skarby świata nie zawiodłaby niczyjego zaufania.
Poza tym była mniej więcej normalna.
Niezwykłym zrządzeniem losu poślubiła osobnika o nie tyle cechach, ile upodobaniach podobnych. Dominik lubił mówić prawdę, nie cierpiał łgarstwa i stanowczo życzył sobie być przyzwoitym człowiekiem. Za nic w świecie nie zgodziłby się i nie uwierzył, że w gruncie rzeczy pochodzi to z lenistwa, wszelkie krętactwa i oszustwa wymagają bowiem wysiłku, a na przesadne wysiłki nie miał najmniejszej ochoty. Owszem, był pracowity, ale tylko wtedy, kiedy zajęcie mu się podobało i akurat przypadało do gustu. W innej chwili mogło nie przypaść i wówczas bronił się przed nim pazurami i zębami, najchętniej uciekając i kryjąc się po rozmaitych zakamarkach, a jeśli ucieczka była niemożliwa, nadymał się i pęczniał furią. Osobowość miał silną, wytwarzał zatem wokół siebie atmosferę godną trąby powietrznej. Z tą różnicą, że trąba powietrzna ciągnie w górę, atmosfera Dominika zaś gniotła w dół.
Majce to specjalnie nie przeszkadzało, ponieważ kochała ten zaślubiony trąbo-gniot nad życie, usposobienie miała pogodne, charakteru małżonka nauczyła się błyskawicznie i potrafiła uciążliwość przeczekać, względnie przestawić wajchę na inne tory. Najczęściej zaś po prostu odwalała za niego wzgardzoną robotę, o ile była niezbędna i nie przekraczała jej sił fizycznych lub umysłowych.
Dominik również kochał Majkę nad życie. Głównie dzięki temu, że nie nękały go przez nią żadne przymusy. Nie musiał wracać punktualnie do domu, nie musiał robić żadnych zakupów, nie musiał wymyślać i organizować żadnych rozrywek, nie musiał brać udziału w głupkowatych spotkaniach towarzyskich, których nie trawił, i nie czuł gwałtownej potrzeby zarabiania pieniędzy. Mówiąc wprost, nie musiał kraść. Co sprawiało, że w obliczu pełnej dobrowolności, jak na pracującego męża, robił mnóstwo, z pominięciem, rzecz jasna, kradzieży.
Jako ranny ptaszek, śniadanie dla dzieci przyrządzał ze śpiewem na ustach. Przepierkę w pralce robił bardzo chętnie, w łazience zostawiał idealny porządek nie tylko po sobie, lecz także po żonie i dzieciach, zmywał wręcz odruchowo bez najmniejszego oporu, bo tak go mamusia nauczyła i weszło mu w nałóg. Bardzo lubił myć okna, oczywiście tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę, a zdarzało się to niekiedy nawet przed Wielkanocą. Doskonale umiał zaparzyć herbatę i usmażyć jajecznicę. Kochał pojazdy mechaniczne, szczególnie motory.
I nienawidził zarabiania pieniędzy.
Świetnie tańczył, ale nie bardzo to lubił. Znakomicie grał w brydża, ale przenigdy na forsę, nawet po groszu nie wchodziło w rachubę. Miał absolutny słuch i doskonały głos, ale niechętnie śpiewał i nie cierpiał opery, a także operetki, teatru, kina, kabaretu i wszelkich innych tego typu rozrywek. Nie znosił żadnego alkoholu. Nie imało się go żadne majsterkowanie. Brzydziły go i napełniały wstrętem damskie kosmetyki upiększające. Nie tolerował żadnej sztuczności. Nienawidził sportu.
Ale zarabiania pieniędzy nienawidził najbardziej.
Majka nie dysponowała olśniewającą pięknością, była zwyczajnie ładna, czasem wyjątkowo ładna, czasem tylko przeciętnie, błyskały w niej jednakże jakieś atrakcyjne drobiazgi, dzięki którym miała powodzenie. Dominik był średnio przystojnym, sympatycznym facetem mieszczącym się w normie męskiej urody, prawidłowo zbudowanym, w pełni sprawnym fizycznie i miał w sobie COŚ. Razem tworzyli idealnie dobraną parę. Majka budziła zainteresowanie facetów, za Dominikiem baby latały jak wściekłe.
Dominik za babami nie.
Był najzwyczajniej w świecie monogamiczny. Miał jedną babę, wybraną dla siebie, swoją własną, i to była jedna kobieta w całym kosmosie, bez konkurencji, po prostu pojedyncza sztuka rodzaju żeńskiego. Resztę stanowili sami ludzie pozbawieni płci, taki gatunek ssaka wyższego rzędu. Niejadalny i nie zawsze użyteczny.
Przez jedenaście lat znajomości, a dziesięć małżeństwa Majka zdołała w to granitowo uwierzyć i przestała żałować wszystkiego, co poświęciła dla Dominika. Skończyła studia wcześniej niż on, mimo iż była o dwa lata młodsza, zrezygnowała z kilku atrakcyjnych propozycji zagranicznych i zabrała się do roboty w kraju.
Naukę języków obcych rozpoczęła w wieku lat trzech przez czysty i szczęśliwy przypadek. W tym samym domu zamieszkały trzy rodziny obcokrajowców i wszystkie dzieci bawiły się na tym samym skwerku, ogrodzonym i bezpiecznym. Cztery języki szalały wśród zieleni i kwiecia, polski, angielski, szwedzki i włoski, przyswajane przez dzieci w sposób niepojęty i w tempie nadprzyrodzonym, a dodatkowo Majkę opanował francuski, brat mamusi bowiem rozsądnie się ożenił. Francuska ciocia dzieci uwielbiała i co parę miesięcy zabierała siostrzeniczkę do Francji na długie pobyty.
Talenty lingwistyczne okazały się dla Majki łaskawe, z czego nic jej nie przyszło. Najwyżej płacz i zgrzytanie zębów, kiedy musiała odmówić obcym twórcom show-biznesu współpracy reklamowo-dekoracyjnej. Nie była tłumaczką ani dziennikarką, tylko, po ukończeniu ASP, dekoratorką wnętrz, wystaw, okazjonalnych uroczystości, pokazów reklamowych i ewentualnie scenografii do rozmaitych sporadycznych występów. A mogła więcej, mogła w tej całej Europie pokazać co potrafi i zarobić parę złotych, sypiając nawet więcej niż dwie godziny na dobę. A zatem znacznie mniej męcząco niż w ukochanym kraju. Ale nie mogła przecież zostawić niezadowolonego Dominika z dziećmi, chociaż dwie babcie deklarowały pomoc.
Wynalazku Fenicjan Dominik nie uwzględniał i konieczność posługiwania się w życiu codziennym ordynarnym szmalem, flotą, kasą, mamoną do niego nie docierała. O tej odrażającej ohydzie nawet słuchać nie chciał.
Ale w swojej pracy, projektowaniu bardzo wymyślnych konstrukcji stalowych, czuł się szczęśliwy, promieniał i tryskał geniuszem. Gdyby przyjął kontrakt do Australii...
Nie przyjął i cześć.
No to co? Majkę kochał, może nawet z przesadnym zapałem i nadmiarem wigoru. W końcu nikt z nas nie jest bez wad.
- Ty, słuchaj - powiedziała Bożenka, najlepsza przyjaciółka Majki, o dwa lata starsza. - Ty rzuć trochę okiem na swojego chłopa. Nie chcę się wtrącać, ale radzę ci z dobrego serca.
- Bo co? - zainteresowała się Majka.
Bożenka odsapnęła, umościła się w starym fotelu i rozejrzała dookoła.
- Masz coś nagannego i szkodliwego do picia? Nie mogę tak na sucho przekazywać chamskich plotek.
- Mam piwo. Wszystko inne się u mnie zmarnuje... no nie, wódka nie, wódka może czekać sześć lat i nic jej nie będzie, ale każde wino skwaśnieje. Może być piwo?
...
VampikaMarika