Straceni - Hayes Gwen.pdf

(676 KB) Pobierz
Hayes Gwen
Strąceni
W jej snach jest jak ze snów: uwodzicielski, czuły, piękny.
To dlaczego odtrąca ją na jawie?
Życie siedemnastoletniej Thei zawsze pełne było zakazów i nakazów.
Ojciec nie pozwalał jej spotykać się z koleżankami ani umawiać z chłopcami.
Nigdy nie miała takiej swobody, jak inne dziewczyny w jej małym miasteczku.
A potem zaczęły ją nawiedzać sny. Straszne i piękne. Gdzie błądziła w
labiryncie cierni i przemierzała rzekę łez. I gdzie był On.
I nagle chłopak ze snów pojawia się w jej szkole.
Jest cudowny. Pociągający jak magnes. Ale inny niż w snach.
1045272916.001.png
Dlaczego za dnia ją odpycha?
Jaką skrywa tajemnicę?
Miłość Thei jest silniejsza niż strach, nawet gdy odkryje jego straszliwy
sekret.
I gdy przyjdzie jej wybierać między miłością a sobą samą…
Rozdział 1
"Wszystko zmieniło się tej nocy, kiedy zobaczyłam, jak płonący chłopak
spada z nieba.
Było już nieprzyzwoicie późno, ale ja nadal czytałam -pod białą pikowaną
kołdrą, żeby światło z iPode'a nie wydostawało się na zewnątrz.
Ojciec pewnie i tak już zagrzebał się w łóżku i śnił o nowych sposobach
ochrony. Żebym była jeszcze bezpieczniejsza.
Komórka była kompromisem. W zamian zgodziłam się na dodatkowe
lekcje muzyki, chociaż i tak miałam mało wolnego czasu. Według ojca oboje na
tym zyskaliśmy. Teraz miał mnie w zasięgu nawet podczas tych kilku godzin,
kiedy nie byłam z nim albo u siebie - w swojej kremowo-różowej złotej klatce,
urządzonej przez słynnego projektanta.
Na dodatek skrócił się czas, kiedy mogłam wpaść w kłopoty. Ale ojciec
nie wiedział, że na telefonie da się czytać książki. Nie wiedział nawet, że jest coś
takiego jak e-booki. Sądził, że mnie złamał i już nie czytam przy latarce.
W życiu by nie pomyślał, że wcale mnie nie złamał. Każdego wieczoru
przenosiłam się gdzie indziej i stawałam się kimś innym, kimś interesującym. I to
dzięki czemuś, co kupił, żeby móc mnie nadzorować bardziej niż do tej pory.
Bezcenna wolność dla dziewczyny z dziwnym brytyjskim akcentem, która
mieszka w małym miasteczku Serendipity Falls w Kalifornii pod czujnym okiem
ojca.
Lecz płonący chłopak, który spadł z nieba, wyciągnął mnie z mojego
odległego świata. Spojrzałam w okno, tuż zanim się pojawił. I wtedy powoli, jak
piórko na delikatnym wietrze, przefrunął za szybą. Odwrócił w moją stronę
groteskową twarz. Usta miał otwarte w niemym krzyku.
On nie tylko płonął. On był ogniem.
Pomarańczowoczerwone języki ognia splatały się w postać chłopaka, ale
to jego oczy sprawiły, że gwałtownie wciągnęłam powietrze i wstrzymałam
oddech. Podbiegłam do okna. Pochyliłam się bardziej: szyba była zadziwiająco
ciepła w miejscu, gdzie ją musnął. Jakbym dotykała jego śladu. Wolno zakończył
swój bolesny lot. Opadł na trawnik. Wzrok miał wciąż utkwiony we mnie. Błagał
o coś, czego nie mogłam dać. Płomienie go pochłaniały. Powinnam coś czuć,
zastanawiać się, martwić, a ja po prostu patrzyłam, zafascynowana i
zahipnotyzowana, aż do końca.
Upadł na podwórko. Palił się żywcem, niszcząc nieskazitelny trawnik.
Ojciec będzie zniesmaczony.
Bałam się opuścić swoje schronienie i nie wiedziałam co dalej.
Oczywiście, to wszystko to pewnie wytwór mojej wybujałej wyobraźni.
Snem wywołanym zbyt długim czytaniem i zmęczeniem. A co, jeśli
chłopak cierpiał, a ja nic nie robiłam?
Odwróciłam się i cichutko wybiegłam z pokoju. Zeszłam po schodach i
wymknęłam się tylnymi drzwiami. Czułam rosę pod stopami. To przypomniało
mi, że prawie nic na sobie nie mam. Szlafrok wydawał się cieńszy i bardziej
przezroczysty, niż przypuszczał ojciec, kiedy pozwolił, żebym go kupiła.
Zadrżałam - nie z zimna, lecz ze zdenerwowania. Płomienie wokół
chłopaka zaskwierczały i przygasły. Odsłoni ły zwęglone kości i kawałki ciała.
Ale on nadal ruszał się i jęczał.
Upadłam na kolana przerażona, że Bóg może być tak niemiłosierny,
pozwala temu biednemu człowiekowi znosić takie męczarnie. Swąd pieczonego
mięsa przyprawiał mnie o mdłości. Poszarpane pasy spalonego ciała to tu, to tam
pokrywały szkielet, ale jego oczy... jego oczy były nietknięte i wciąż przytomne.
Wyglądał jak karykaturalne hal loweenowe straszydło.
Zapach siarki drażnił mój nos, ledwo oddychałam, a chłopak ciągle
charczał i bełkotał.
Jak to możliwe. Płuca miał spopielone?
Dopiero wtedy zauważyłam, że wciąż trzymam w ręce telefon. Ale ze
mnie idiotka. Już dawno trzeba było zadzwonić pod numer alarmowy.
Zaczęłam wciskać dziewiątkę, gdy chłopak przemówił: - Nie przejmuj się.
Pisnęłam. Głos miał zgrzytliwy, nieludzki.
- Potrzebujesz pomocy.
Szkielet zabulgotał - chrobotliwy, przykry dla ucha odgłos.
- Za... późno. Nie mam za dużo czasu.
Nie powinien już w ogóle mieć czasu. Spojrzałam w niebo, a tam ani śladu
dymu i nic już nie spadało. Znów jęknął.
- Ja... ja przepraszam. - Ty idiotko. Jesteś do niczego. - Nie wiem, co
robić. Chciałabym ci jakoś... ulżyć.
- Musisz być okropnie przerażona. - Teraz szeptał, wolno, ale z namysłem.
- Przykro mi, że widzisz mnie w takim stanie.
Jak mógł w takiej chwili przejmować się moimi uczuciami?
- Chcesz, żebym... hm... pomodliła się za ciebie czy coś takiego?
- Nie - odpowiedział zbyt szybko i zbyt gwałtownie. -Zostaniesz? zapytał.
Nie, błagał. - Nie mam prawa cię o to prosić, ale... boję się teraz być sam.
Zostaniesz, dopóki...
- Oczywiście.
Wilgotna, zimna trawa zamoczyła szlafrok - na pewno zrobią się brzydkie
plamy na doskonałej bieli materiału. Już czułam na sobie ciężar rozczarowania
ojca.
- Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? Żebyś się pożegnał?
- Nie mam... nikogo. - Jego szept słabł z każdym słowem.
Nikogo, kto mógłby go opłakać? Zmusiłam się, żeby spojrzeć jemu,
śmierci, w oczy. Pochyliłam się, powstrzymując obrzydzenie na widok jego
makabrycznego wyglądu. Na koniec powinien zobaczyć twarz kogoś, kto
przejmuje się jego śmiercią. Kto pogrąży się w żałobie.
Wzniósł kościste palce, jakby chciał mnie dotknąć. Nakazałam sobie
wytrzymać, gdy jego wciąż tląca się ręka znalazła się blisko mojej twarzy.
- Warto było... upaść - wyrzęził swoje ostatnie słowa. Ręka opadła, trawa
pod nią zasyczała.
Potem ciało zamieniło się w proch. Na trawniku ojca został tylko czarny
wypalony ślad.
Odwróciłam się od promieni słonecznych, które wpadały do pokoju przez
koronkową firankę, i nakryłam głowę poduszką. To tylko sen. Na pewno.
Płonący ludzie nie spadają z nieba, szkielety nie mówią i zaraz potem nie
zamieniają się w proch.
Starłam z oczu resztki snu i gapiłam się w sufit. Musiałam sprawdzić.
Zrezygnowana pokonałam odległość od łóżka do okna, jakbym szła
korytarzem, który ciągnie się bez końca jak w koszmarach. Najpierw dotknęłam
szkła. Oczywiście chłodne.
Oparłam ręce o szybę i się wychyliłam. Miałam nadzieję, że na dole
zobaczę tylko perfekcyjnie wypielęgnowany trawnik, który widziałam jeszcze
wczoraj. Ale tak się nie stało. Perfekcja była zburzona, a trawa w jednym miejscu
spalona. Płonący chłopak.
Serce zamarło mi w piersi, a potem znów ruszyło - biło gwałtownym,
nienaturalnym rytmem. Mój umysł gonił za wyjaśnieniem, które nie miałoby nic
wspólnego z ognistymi trupami o strasznych oczach i samotnych duszach.
Kto... spada z nieba? Kosmici? Upadłe anioły? Spadochroniarze?
Może jego samolot się rozbił? Ale to wcale nie tłumaczyło, jakim cudem
mówił, bez płuc, skóry, wnętrzności i... Nie, to musiał być sen, nic innego.
Najlepiej przestać o tym myśleć. Nie zawładnęły mną koszmary nocne. Nie ma
się czego bać.
Poza tym w takich sennych miasteczkach jak Serendipity Falls nic się nie
dzieje. To dlatego ojciec kupił tu dom. Dojazd do miasta miał niezły - pół
godziny, jeśli nie było mgły. Robił, co tam prawnicy zwykle robią w biurze, a
potem wracał na kolację. I tak prawie każdego wieczoru.
Wybrał to miasteczko właśnie dlatego, że nie dochodziło tu do żadnych
dramatów, uspokajałam się, zdejmując z haczyka różową sukienkę. No bo jaka
demoniczna siła mogłaby zaatakować dziewczynę w tym zwodniczo pogodnym,
wiktoriańskim domu? Solidne gzymsy i cukierkowa fasada z pewnością
wystarczały, żeby chronić przed wszelkim złem...
Dopiero gdy włączyłam światło w łazience, uświadomiłam sobie, co to za
dzień.
Znajome odrętwienie, jak co roku tego dnia, zaczęło dawać się we znaki.
Jedna noga, potem druga, codzienna rutyna; namydlić, spłukać,
powtórzyć. Zejdę do kuchni, wypiję sok pomarańczowy, wezmę witaminy i pójdę
do szkoły. Ostatecznie to dzień jak każdy inny.
Ojciec na pewno pojechał już do kancelarii w San Francisco. I tak lepiej,
przynajmniej dzisiaj. Nie będzie spotkania i rozmowy o znaczeniu tego właśnie
dnia.
Rocznica śmierci mojej matki.
Walczyłam z włosami. Niesforne loki opierały się wszelkim metodom
poskramiania ich za pomocą opasek czy spinek. Bujną czuprynę odziedziczyłam
po matce. Ojciec, który uważał moje loki za przekleństwo, bezskutecznie
nakłaniał mnie, żebym je skróciła i rozprostowała. Równie duszę miałam
niepokorną - kolejny niepożądany spadek po matce. Ojciec usiłował mnie
przekonać, że powinnam żyć ostrożnie, a próby zmiany fryzury i mojej natury
prowadziły do nieustannej, męczącej batalii.
Aby zadowolić ojca, zawsze hamowałam swoją im-pulsywność.
Potrzebował mnie. Pewnie, że był szorstki i przesadnie surowy, ale miał
tylko mnie. Sprawy wyglądałyby inaczej, gdyby żyła matka, ale gdybanie nic tu
nie da. Zwłaszcza dziś.
Zbiegłam po schodach i zaraz zganiłam się za lekkomyślność. Ojca nie
było, żeby to zrobić. Połknęłam witaminy, które naszykował, wypiłam sok, który
mi nalał. I zjadłam herbatnik - znaczy ciastko. Ale najpierw sprawdziłam raz
jeszcze, czy ojca nie ma. Potem zatarłam ślady po zdradzieckich okruszkach.
Najdłużej jak mogłam, omijałam kartkę z życzeniami, zostawioną na środku
wypolerowanego stołu.
Kiedy ją otwierałam, drżały mi ręce. Te życzenia to nasze jedyne
ustępstwo wobec totalnego lekceważenia faktu, że ten dzień istnieje.
Wszystkiego najlepszego z okazji 17. urodzin, Theio. Uściski, Ojciec
Schowałam kartkę do plecaka, chwyciłam sweter i poszłam do szkoły.
W liceum Serendipity nie składano mi życzeń urodzinowych. Nie
chciałam. Przyjaciółki - nareszcie je mam -cały dzień zerkały na mnie ukradkiem,
ale uszanowały moją prośbę. Miałam szczęście, że się z nimi zaprzyjaźniłam. A
zaledwie cztery lata temu, zanim przeprowadziliśmy się do Stanów, moje życie
wyglądało zupełnie inaczej.
W Londynie byłam bardziej samotna. Nasza posiadłość tam to zimne
miejsce, pełne rodowej historii, ale nie śmiechu i miłości.
Byłam zdumiona, że po tych wszystkich latach domowych lekcji z
nudnym nauczycielem ojciec dał spokój i po przeprowadzce do Ameryki pozwolił
mi chodzić do zwykłej szkoły. Zdumiona i wdzięczna byłam do czasu, gdy
zorientowałam się, że obca dziewczyna z zabawnym akcentem nie zostanie
przyjęta z otwartymi ramionami w małej szkole, gdzie są paczki i każdy ma swoje
ustalone miejsce.
Całkowicie różniłam się od swoich amerykańskich rówieśników, i to nie
tylko akcentem. Ponieważ wcześniej nie zadawałam się z angielskimi kumplami,
w nawiązywaniu kontaktów byłam niezdarna jak dziecko stawiające pierwsze
kroki.
- Ziemia do Thei!
Zamrugałam zaskoczona i popatrzyłam na Donny - siedziała po
przeciwnej stronie stolika w szkolnej stołówce.
- Przepraszam. Co mówiłaś?
Donny - Donnatella dla tych, którzy odważyli się ją tak nazywać
przewróciła oczami i zabrała mi z tacki kolejnego ziemniaczka.
- Pytałam, czy wymyśliłaś już weekendowy plan ucieczki z więzienia.
Ojciec wolał, żebym nie spędzała z Donny zbyt dużo czasu. Szczerze
mówiąc, przez to spotykanie się z nią było jeszcze atrakcyjniejsze.
Zachowywała się bezceremonialnie i była trochę zwariowana.
No dobra - bardzo zwariowana. Było dla mnie zagadką, dlaczego chciała
przyjaźnić się z dziewczyną tak strasznie nudną jak ja. Za każdym razem, kiedy o
to pytałam, rzucała jakiś komentarz o moim arystokratycznym brytyjskim
akcencie i przy tym mrugała do mnie chytrze. Wzięła mnie pod swoje skrzydła na
samym początku po wyjątkowo nieprzyjemnym incydencie na wuefie.
Zrobiłabym dla niej wszystko.
Marzyłam o rodzinie takiej jak jej. Mieszkali w domu znacznie mniejszym
niż mój, ale tętniącym życiem i niemal hałaśliwym. Ciągle ktoś się śmiał albo...
wrzeszczał. W środku panował bałagan, ale zawsze można było zjeść coś dobrego
i opowiedzieć komuś, jak ci minął dzień.
Zazdrościłam Donny nawet młodszego brata, chociaż był złośliwym
rozrabiaką, i rodziców, którzy nie pozwalali jej na wiele, ale robili to z poczuciem
humoru.
No i zazdrościłam jej też tego, jak dobrze czuje się w swoim ciele. Była
kilka centymetrów wyższa ode mnie, głównie dzięki długim nogom, i emanowała
świadomością własnej urody, czego mnie nigdy nie uda się osiągnąć. Ciuchy
dobierała uważnie, żeby podkreślić swoje walory.
Brązowe włosy okalające twarz układała tak, że zwracały uwagę na
wydatne kości policzkowe, a zaczesana na bok grzywka eksponowała jej dumne
czoło. Zawsze nosiła kolczyki, które wyłaniały się spod włosów za każdym
razem, kiedy poruszyła głową - cicha obietnica, że zobaczysz coś więcej, jeśli
tylko dobrze się przyjrzysz.
- Dlaczego tak ci zależy, żebym poszła z tobą do tego klubu? - zapytałam.
Donny była bardzo towarzyska - w przeciwieństwie do mnie. Często
miewała własne plany weekendowe, które nie uwzględniały mojej osoby, co
wcale mi nie przeszkadzało.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin