Zatrute pioro.pdf

(422 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE
ZATRUTE PIÓRO
TYTUŁ ORYGINAŁU THE MOVING FINGER
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy nareszcie zdjęto mi gips, a doktorzy opukali na wszystkie strony, pielęgniarki zaś
pouczyły, jak mam się posługiwać rękami i nogami — przy czym wszyscy oni doprowadzali mnie do
pasji, przemawiając jak do małego dziecka — doktor Marcus Kent oświadczył, że powinienem wyjechać
na wieś.
— Świeże powietrze, spokój, wypoczynek, oto moja recepta dla pana — powiedział. — Pańska
siostra będzie się panem opiekowała. Proszę dużo jeść, wysypiać się porządnie i starać się żyć,
tak jak żyją rośliny.
Nie zapytałem, czy będę mógł jeszcze kiedykolwiek łatać. Są pewne pytania, których się nie
zadaje z obawy przed odpowiedzią. Z tego samego powodu przez ostatnie trzy miesiące nie spytałem,
czy będę musiał spędzić resztę życia jako inwalida. Bałem się, że usłyszę uspokajającą, pełną
hipokryzji odpowiedź pielęgniarki:
— Cóż za pytanie…! Nie pozwalamy naszym chorym mówić podobnych rzeczy!
Dlatego też i teraz nie zapytałem doktora o nic.
I dobrze zrobiłem. Nie był mi bowiem sądzony los niedołężnego kaleki. Mogłem już poruszać
nogami, mogłem stanąć, a nawet… przejść parę kroków. A jeżeli przypominałem trochę małe dziecko,
uczące się dopiero chodzić, niepewny w kolanach, o nogach jak z waty, to były to tylko
przejściowe objawy, spowodowane osłabieniem i odwyknięciem od chodzenia.
Marcus Kent, który jest doktorem z prawdziwego zdarzenia, sam odpowiedział na moje pytanie:
— Będzie pan zupełnie zdrów — orzekł. — Jeszcze do wtorku, kiedy to dokonaliśmy gruntownego
przeglądu, nie byliśmy tego pewni. Będzie to jednak dłuższa sprawa… i że się tak wyrażę, mozolna…
Przy leczeniu nerwów i mięśni mózg musi przyjść ciału z pomocą. Każde zniecierpliwienie, każde
zdenerwowanie może spowodować nawrót choroby. A zatem: cokolwiek będzie pan robił, proszę
pamiętać, żeby to nie było robione na siłę, bo tego rodzaju nastawienie może pana szybko
sprowadzić do nas z powrotem. Tryb pańskiego życia musi być na razie powolny, łatwy, powiedzmy w
tempie legato. Niech pan pamięta, że tu nie tylko ciało musi powrócić do zdrowia, ale i nerwy
nadszarpnięte długotrwałym stosowaniem środków znieczulających. I dlatego właśnie zalecam wyjazd
na wieś. Proszę wynająć tam domek, zająć się miejscową polityką, miejscowymi skandalikami i
ploteczkami. W ogóle niech pan się jak najbardziej interesuje sąsiadami. Radziłbym wybrać taką
okolicę, w której nie mają państwo żadnych znajomych.
Skinąłem potakująco. Sam już myślałem o tym.
Trudno sobie bowiem wyobrazić coś bardziej denerwującego niż stykanie się ze znajomymi czy
przyjaciółmi, którzy by wpadali do mnie z wyrazami współczucia, a w głębi duszy byliby zajęci
własnymi sprawami:
— O, Jerry! Doskonale wyglądasz! Można powiedzieć, że. nawet świetnie! Ale, kochanie, muszę ci
opowiedzieć coś ciekawego. Zgadnij, co za nowy kawał wymyślił ostatnio Buster!
Nie! Za nić w świecie! O, psy to są prawdziwie mądre stworzenia! Chore, zaszywają się w kąt,
liżąc swe rany i nie pokazując się nikomu, dopóki zupełnie nie wydobrzeją.
Tak więc, przerzuciwszy gorączkowo razem z Joanną niezliczone ogłoszenia i prospekty
pośredników zachwalających gorąco najrozmaitsze miejscowości na Wyspach Brytyjskich,
zatrzymaliśmy się na obiekcie zwanym „Jałowcowy Dworek” w Lymstock, jako nadającym się do
bliższego obejrzenia, a to głównie dlatego, że nigdy nie byliśmy w Lymstock i nie mieliśmy w
pobliżu żadnych znajomych.
Joanna pojechała na miejsce, obejrzała dom i od razu zdecydowała, że to właśnie jest to, czego
nam potrzeba.
Położony o jakie pół mili od miasteczka, przy drodze wiodącej na wrzosowiska, niski, prosty
biały dom z pochyłą werandą pomalowaną na wyblakły zielony kolor, z widokiem na pobliskie wzgórze
porośnięte wrzosem, a w dole, na lewo, na wieżę kościółka w Lymstock, stanowił kiedyś własność
kilku sióstr, starych panien Barton; pozostała z nich przy życiu już tylko jedna, najmłodsza,
panna Emilia.
Panna Emilia Barton była czarującą, drobną starszą damą, przedziwnie dopasowaną do domu i
całego otoczenia. Delikatnym, jakby usprawiedliwiającym się tonem objaśniła Joannie, że nigdy
domu dotychczas nie wynajmowała i, oczywiście, nigdy by jej to nie przyszło do głowy. „Ale teraz,
pani rozumie, dziś warunki tak się radykalnie zmieniły! No, naturalnie, podatki, a przy tym moje
akcje i papiery, które zawsze uważałam za stuprocentowo pewne (niektóre z nich polecał mi sam
dyrektor banku), nie przynoszą dzisiaj żadnego, ale to żadnego dochodu. Zagraniczne papiery,
oczywiście! I to wszystko obcym osobom; myślę, że mnie pani dobrze zrozumie, kochanie, i nie
weźmie mi za złe szczerości… pani jest taka miła! Coś jednak trzeba było postanowić. I naprawdę,
od kiedy panią poznałam, jestem przekonana, że będzie mi bardzo miło wyobrażać sobie panią na tle
mego domu. Wie pani, dobrze to zrobi domowi, kiedy tu zamieszka ktoś młody… Przyznam się, trochę
przerażała mnie myśl, że mogą się tu wprowadzić jacyś mężczyźni…”
W tym miejscu Joanna zmuszona była wtrącić słówko o mojej osobie. Panna Emilia przyjęła to
jednak nadspodziewanie pogodnie.
— Ależ, droga pani, rozumiem, doskonale rozumiem! Jakie to smutne… Katastrofa lotnicza, mówi
pani? Jacyż to dzielni ci młodzieńcy…! Pani brat to właściwie inwalida, prawda?
Ta myśl zdawała się działać kojąco na miłą, drobna damę. Inwalida nie będzie się
 
przypuszczalnie oddawał tym wulgarnym męskim rozrywkom, których panna Emilia tak się obawiała. Po
chwili milczenia spytała, czy palę.
— O, jak komin! — odpowiedziała Joanna. — A zresztą, ja także.
— Oczywiście, oczywiście! Niemądre z mojej strony pytanie! Wie pani, mam wrażenie, że ja chyba
nie idę z duchem czasu. Wszystkie moje siostry były ode mnie starsze, a nasza droga mama dożyła
dziewięćdziesięciu siedmiu lat… Niech pani tylko sobie wyobrazi…! Zresztą była bardzo wymagająca.
Tak… tak… dzisiaj wszyscy palą… Ale… ale widzę tu jeden kłopot! W całym domu nie ma ani jednej
popielniczki!
Joanna uspokoiła ją, że przywieziemy z sobą mnóstwo popielniczek, po czym dodała z uśmiechem:
— Przyrzekam pani, że nie będziemy sypali popiołu na meble i na podłogę ani wypalali dziur w
dywanach, boja sama tego nie cierpię.
Tak więc sprawa została ostatecznie załatwiona, to znaczy wynajęliśmy Jałowcowy Dworek na
sześć miesięcy, z prawem przedłużenia umowy na dalsze trzy miesiące. Panna Emilia uspokoiła
Joannę, że urządzi się bardzo wygodnie w mieszkaniu swojej dawnej pokojówki („mojej wiernej
Florentyny”), która po piętnastoletniej służbie w Jałowcowym Dworku wyszła za mąż i mieszka w
Lymstock.
— To taka porządna dziewczyna — mówiła panna Emilia — jej mąż pracuje w budownictwie. Mają
milutki domek przy ulicy Głównej, z dwoma pięknymi pokojami na piętrze, gdzie się urządzę bardzo
wygodnie, a Florentyna będzie uszczęśliwiona, mając mnie u siebie.
Wszystko więc układało się jak najpomyślniej, umowa została podpisana i niebawem oboje z
Joanną zjechaliśmy do Jałowcowego Dworku i objęliśmy nowe mieszkanie. Skoro jeszcze udało się
pannie Emilii nakłonić swą dawną gosposię, panią Partridge, do pozostania u nas, nie mieliśmy
kłopotów z pomocą domową, tym bardziej że zdobyliśmy do cięższych robót domowych „dochodzącą”,
Beatę, dziewczynę może niezbyt rozgarniętą, ale pogodną i uprzejmą.
Pani Partridge, niewiasta w średnim wieku, była znakomitą kucharką, i chociaż nie zachwycał
jej nasz system późnego jadania obiadu (panna Emilia spożywała tylko lekki posiłek składający się
z jednego jajka), to z czasem nawet uznała, że obfitsze jedzenie jest konieczne dla mego zdrowia.
Gdy już zadomowiliśmy się na dobre i mieszkaliśmy tydzień w Jałowcowym Dworku, panna Emilia
Barton złożyła nam ceremonialnie kartę wizytową. Za jej przykładem poszła pani Symmington, żona
miejscowego adwokata, następnie siostra doktora, panna Griffith, żona pastora, pani Dane–
Calthrop, oraz pan Pye z Przeorówki.
Joanna była tym wszystkim niesłychanie przejęta.
— Wiesz, nie wyobrażałam sobie nigdy — mówiła z ożywieniem — że ludzie jeszcze składają sobie
wizyty i zostawiają tak ceremonialnie karty wizytowe!
— To dlatego, kochanie, że nie masz najmniejszego pojęcia o życiu na prowincji.
— Bujda, mój drogi! Tysiące weekendów spędziłam na wsi!
— To zupełnie co innego — odpowiedziałem.
Jestem starszy od Joanny o pięć lat. Pamiętam jeszcze z dziecinnych lat nasz duży, biały,
odrapany i trochę zaniedbany dom, a za nim pola zbiegające w dół, ku rzeczce. Przypominam sobie,
jak pełzałem na brzuchu pod siatką chroniącą truskawki, w strachu, że może mnie zdybać ogrodnik:
czuję jeszcze woń białego pyłu na podwórzu za domem i widzę rudego kota kroczącego dostojnie
środkiem podwórza, a ze stajni słyszę stuk końskich kopyt… Gdy miałem lat siedem, a Joanna dwa,
przenieśliśmy się na stałe do Londynu, do ciotki, i odtąd już wszystkie święta spędzaliśmy w
mieście. Oglądaliśmy wtedy przeróżne pantomimy, przedstawienia teatralne i filmy, robiliśmy
wycieczki do Ogrodów Kensingtońskich, żeby powiosłować po stawie, albo w zimie na ślizgawkę.
Sierpień spędzaliśmy przeważnie w jakimś nadmorskim hotelu. Rozmyślając teraz o tym wszystkim,
zdałem sobie równocześnie— sprawę, że stałem się w czasie mojej choroby samolubem i
egocentrycznym inwalidą.
— Boję się, siostrzyczko, że będzie ci tutaj okropnie… Na pewno odczujesz wiele braków —
powiedziałem do Joanny.
Joanna bowiem jest bardzo ładna i wesoła. Lubi dansingi i cocktaile, flirty i szybką jazdę
dobrym samochodem. Ona jednak roześmiała się tylko i oświadczyła, że nic podobnego, ta
perspektywa zupełnie jej nie przeraża.
— Jeżeli mam być szczera — dodała — przyznam ci się, że nawet jestem zadowolona, że całe to
miejskie życie pozostawiam za sobą. Miałam już dość tego ustawicznego gwaru i tłumu, i chociaż
jestem przekonana, że nie potrafisz zdobyć się na współczucie, to przyznam ci się, że sprawa z
Pawłem kosztowała mnie bardzo dużo. Trzeba będzie wiele, wiele czasu, abym mogła przejść nad nią
do porządku dziennego…
Muszę powiedzieć, że do sprawy Pawła odnosiłem się raczej sceptycznie. Sercowe sprawy Joanny
szły niezmiennie tym samym trybem. Zakochiwała się po uszy w jakimś kompletnie pozbawionym woli i
charakteru młodzieńcu, którego uważała za geniusza, wysłuchiwała jego nie kończących się skarg i
narzekań i za wszelką cenę starała się zdobyć dla niego rozgłos i uznanie. Potem, gdy okazywał
się niewdzięcznikiem, Joanna była głęboko dotknięta i twierdziła, że ma złamane serce. Trwało to
tak długo, dopóki nie zjawił się na arenie jakiś nowy ponury młodzian, co zdarzało się zwykle
mniej więcej po jakichś trzech tygodniach, i cała historia powtarzała się od początku. Nie brałem
więc zbyt poważnie złamanego serca Joanny; spostrzegłem zresztą, że moja ładna siostra traktuje
przeprowadzkę na wieś jako nową, dobrą rozrywkę.
— W każdym razie — rzekła — musisz przyznać, że wyglądam odpowiednio.
Przyglądałem się jej krytycznie przez dłuższą chwilę i doszedłem do wniosku, że nie mogę się
zgodzić z jej opinią.
Joanna była ubrana przez firmę Mirotin „sportowo”, to znaczy miała spódnicę w ogromną,
wyzywającą kratę; górną połowę ciała obciskał śmieszny sweterek z krótkimi rękawkami, jakby
trochę w tyrolskim stylu. Do tego cieniutkie jedwabne pończoszki i nieskazitelnie nowe mokasyny.
— Niestety, Joanno, jesteś ubrana zupełnie, ale to zupełnie niestosownie. Powinnaś włożyć
jakąś bardzo starą samodziałową spódnicę, najlepiej brudnozieloną albo spłowiałobrązową,
spokojny, miękki sweter w tym samym kolorze i ewentualnie gruby wełniany płaszcz. I do tego, na
 
przykład, filcowy kapelusik, a także grube pończochy do starych, zniszczonych półbucików. Wtedy
dopiero wsiąkniesz w tło ulicy Głównej Lymstocku, a nie będziesz odbijała jak w tej chwili. Ale i
twoja twarz jest zupełnie nie na miejscu — dodałem.
— Cooo? A to znowu dlaczego? Co masz jej do zarzucenia? Przecież zastosowałam szminkę numer
dwa w odcieniu „wiejska opalenizna”.
— No, właśnie… Jeżeli masz mieszkać w Lymstock, powinnaś używać tylko tyle pudru, żeby ci się
nos za bardzo nie świecił. Poza tym możesz leciutko i niezbyt starannie musnąć kredką wargi. A
jeśli chodzi o brwi, to musisz je mieć szerokie, a nie wyskubane jak niteczki…
Joanna roześmiała się rozbawiona.
— Więc przypuszczasz, że będą mnie uważali za straszydło?
— No, nieee… po prostu za dziwaczkę.
Joanna znowu zaczęła przeglądać karty wizytowe pozostawione przez odwiedzających. Jedna tylko
żona pastora miała szczęście, a może raczej nieszczęście, zastać Joannę w domu. Po chwili Joanna
podniosła na mnie oczy znad biletów i rzekła:
— Wiesz, to zupełnie jak w tej zabawie w „Szczęśliwą Rodzinę”. Żona adwokata nazywa się pani
Prawnicka, córka doktora panna Dozowiczówna i tak dalej. Wiesz, Jerry, że tu jest uroczo! Tak
jakoś miło, zabawnie i staroświecko… Po prostu trudno sobie wyobrazić, że mogłoby się tutaj stać
coś złego, prawda?
Chociaż w głębi duszy wiedziałem, że uwaga Joanny nie jest oparta na niczym realnym, zgodziłem
się z nią. W takiej miejscowości jak Lymstock nie może się zdarzyć nic złego.
I pomyśleć, że właśnie w tydzień później otrzymaliśmy pierwszy anonim!
Widzę, że od początku źle zacząłem. Zupełnie nie opisałem, jak wygląda Lymstock, a bez tego
nie podobna zrozumieć całego opowiadania.
A więc muszę zacząć od tego, że Lymstock sięga tradycją daleko w przeszłość, gdzieś aż do
okresu najazdu normandzkiego. Posiadało ono wówczas doniosłe znaczenie, głównie natury
kościelnej. Było tam bowiem opactwo szczycące się długim szeregiem potężnych przeorów. Okoliczni
lordowie i baronowie, chcąc być w dobrych stosunkach z Bogiem, oddawali część swoich włości na
rzecz opactwa. Tak więc Lymstock rosło w dobra i znaczenie, stanowiąc potęgę w ciągu długich
stuleci. Jednakże za panowania Henryka VIII i Lymstock musiało podzielić los innych klasztorów i
opactw. Odtąd bowiem zamek zapanował nad miastem. Miasto było jeszcze stosunkowo potężne, miało
swoje własne prawa i przywileje, bogaty skarbiec, ale potem, gdzieś w tysiąc siedemset którymś
roku, fala postępu omijając Lymstock zepchnęła je do roli prowincjonalnego miasteczka. Zamek legł
w gruzach. Żadna linia kolejowa, żadna ważniejsza arteria komunikacyjna nie otarła się nawet o
Lymstock. Dzisiaj było to małe, prowincjonalne miasteczko bez większego znaczenia, raczej
zapomniane, o pagórkowatym, porośniętym wrzosem zapleczu, wśród otaczających je pierścieniem
spokojnych pól i folwarków.
Raz w tygodniu odbywał się tutaj targ i wtedy ze wszystkich stron drogami i ścieżkami pędzono
tu różnego rodzaju bydło. Dwa razy do roku organizowano wyścigi zakrojone na niewielką skalę, w
których brały udział jakieś zupełnie nieznane konie. Poza tym miasteczko posiadało uroczą ulicę
Główną; po obu jej stronach stały nieco w głębi od ulicy pełne dostojeństwa domy, trochę tu jakby
nie na miejscu, ze swymi oknami na parterze, w których rozłożone były: fasolka, warzywa i owoce.
Był tu długi, ciemny sklep tekstylny, spory i okazały magazyn z żelastwem, pretensjonalny urząd
pocztowy i cały szereg bliżej nieokreślonych sklepów, dwa konkurujące z sobą sklepy rzeźnicze i
Międzynarodowy Magazyn. W miasteczku mieszkał lekarz, poza tym istniało biuro prawne pod firmą
Galbraith, Galbraith i Symmington. Obrazu dopełniał piękny i nieoczekiwanie duży zabytkowy
kościół z roku 1420. Wreszcie była tu nowa, obrzydliwa szkoła i dwie gospody.
Takie oto było Lymstock i, za przykładem panny Emilii Barton, każdy, kto był tutaj „kimś”,
składał nam wizytę. Niebawem też Joanna, kupiwszy nowe rękawiczki i ustroiwszy głowę w aksamitny
berecik, rozpoczęła rewizyty.
Wszystko było dla nas nowe i zajmujące. Znajdowaliśmy się tutaj tylko przelotem — było to jak
gdyby jakieś intermezzo w naszym życiu. Postanowiłem więc pójść za radą doktora i zacząć się
interesować sąsiadami oraz miejscowymi skandalikami. Nie miałem, oczywiście, wówczas pojęcia, w
jakiej formie owe skandaliki dojdą do mej świadomości.
Dziwna rzecz: kiedy przyszedł pierwszy anonim, rozbawił nas raczej, niż oburzył. Pamiętam, że
otrzymaliśmy go w czasie śniadania. Obracałem go leniwie w palcach, jak ktoś, komu czas płynie
powoli, a każde wydarzenie rozciąga się w nieskończoność. Stwierdziłem najpierw, że list jest
miejscowy, a adres wystukany na maszynie. Odpieczętowałem go przed dwoma innymi; jednym z nich
był rachunek, a drugi pochodził od jakiegoś kuzyna–nudziarza. Koperta zawierała kartkę, a na niej
ponaklejane drukowane litery tworzyły słowa i zdania. Wpatrywałem się przez chwilę w list, nie
rozumiejąc, o co chodzi. Dopiero po chwili aż podskoczyłem z wrażenia.
Joanna, siedząca ze zmarszczonymi brwiami nad jakimś rachunkiem, podniosła na mnie oczy.
— Co się stało? Wyglądasz, jakbyś był czymś mocno poruszony.
Autor anonimu, używając najbardziej drastycznych zwrotów, wyrażał wątpliwość, czy ja i Joanna
jesteśmy rodzeństwem.
— To jakiś wyjątkowo ohydny anonim — odpowiedziałem niechętnie.
Nie zdołałem jeszcze opanować w pełni wrażenia, jakie na mnie wywarł list. Bądź co bądź trudno
się było spodziewać czegoś podobnego w tej spokojnej, prowincjonalnej dziurze. Joanna od razu się
ożywiła.
— A o co tam chodzi?
Pamiętam, że w powieściach nie pokazuje się kobietom żadnych plugawych anonimów, aby nie
urazić ich delikatnych uczuć. Muszę jednak z przykrością wyznać, że nie przyszło mi nawet do
głowy ukrywać przed Joanną treści anonimu. Bez słowa podałem jej więc kartkę.
Joanna usprawiedliwiła moją wiarę w jej zrównoważenie i nie okazała na razie większego
zdenerwowania, traktując wszystko na wesoło.
— Co za ohyda! Słyszałam dużo o anonimach, ale nigdy się jakoś z nimi nie zetknęłam
 
bezpośrednio… Czy to zawsze tak samo wygląda?
— Nie mam pojęcia — odpowiedziałem — bo i dla mnie jest to pierwsze doświadczenie na tym polu.
Joanna znowu się roześmiała.
— Miałeś rację, mówiąc o mojej szmince, Jerry!
Przypuszczam, że w oczach tutejszych mieszkańców muszę wyglądać na kobietę upadłą!
— Dodaj jeszcze do tego, że nasz ojciec był wysokim brunetem o szerokich szczękach, a matka
drobną blondynką z niebieskimi oczami i że ja jestem podobny do ojca, a ty do matki…
Joanna w zamyśleniu skinęła głową.
— Rzeczywiście, nie jesteśmy ani trochę do siebie podobni. Trudno nas wziąć za rodzeństwo.
— W każdym razie znalazł się tu ktoś, kto nas za brata i siostrę nie uważa — rzekłem nieco
poruszony.
Joanna dodała jeszcze raz, że to wszystko razem wydaje się jej bardzo zabawne. Chwilę trzymała
list w palcach, kołysząc nim lekko tam i z powrotem, po czym zapytała, co moim zdaniem powinniśmy
z tym dalej zrobić.
— Najstosowniejszym wydawałoby się wrzucić ten świstek czym prędzej w ogień, wydając okrzyk
niesmaku — odpowiedziałem. Słowa moje poparłem czynem, czemu Joanna żwawo przyklasnęła.
— Prześlicznie to zrobiłeś, Jerry, zupełnie jakbyś całe lata spędzał na scenie… Jak to się
szczęśliwie złożyło, że w kominku mamy jeszcze ogień, prawda?
— Oczywiście, przy użyciu kosza do śmieci wypadłoby to znacznie mniej efektownie — zgodziłem
się. — Mógłbym, co prawda, jeszcze przyłożyć zapałkę do kartki i powoli przyglądać się, jak
płonie… albo może raczej lepiej powiedzieć: przyglądać się, jak powoli płonie… — rzekłem z
patosem.
— Kiedy zawsze jak potrzeba, to wtedy nic się nie chce palić — zauważyła Joanna. — Po prostu
od razu gaśnie. Musiałbyś prawdopodobnie zużyć ze sto zapałek, jedną po drugiej…
Po chwili wstała od stołu i podeszła do okna. Potem, odwracając się w moją stronę, spytała:
— Bardzo jestem ciekawa, kto to mógł napisać.
— Tego się pewno nigdy nie dowiemy — odrzekłem.
— Tak… i mnie się tak zdaje… Po chwili milczenia dodała:
— Gdy się tak dłużej nad tym zastanawiam, to już mi się to wydaje mniej zabawne… Wiesz?
Myślałam, że oni… że oni tutaj nas raczej polubili…
— I tak też jest z pewnością — odparłem gorąco. — To, po prostu, jakiś niespełna rozumu…
— Chyba że tak… Uff…! Jakież to brudy…!
Po wyjściu Joanny z pokoju do ogródka, na słońce, zapaliłem mego pierwszego po śniadaniu
papierosa i pomyślałem, że Joanna trafnie to określiła. To było coś istotnie bardzo brudnego.
Ktoś najwidoczniej był niezadowolony z naszego przyjazdu, komuś nie podobała się młoda,
nowoczesna uroda Joanny, ktoś chciał ją dotknąć, nas dotknąć. Może najwłaściwiej byłoby przejść
nad całą sprawą do porządku dziennego ze śmiechem. Bo w gruncie rzeczy to zupełnie nie było
zabawne.
Tego samego przedpołudnia odwiedził nas doktor Griffith? Umówiłem się z nim przedtem, że
będzie wpadał raz na tydzień, by dokonać przeglądu mego stanu zdrowia. Doktor Owen Griffith
bardzo mi się podobał. Niezgrabny, o niezręcznych ruchach i zwinnych, bardzo delikatnych rękach,
mówił jakby urywkami i w ogóle robił wrażenie człowieka nieśmiałego. Stwierdził, że ogólnie
poprawiłem się wyraźnie, ale na koniec dodał:
— Nie czuje się pan chyba dzisiaj trochę gorzej? Czy może zaszło coś, co pana zdenerwowało?
Wygląda pan na trochę zgaszonego.
— Nie, właściwie nic mi nie jest — odrzekłem. — Po prostu otrzymałem ordynarny anonim podczas
śniadania i to zapewne pozostawiło na mnie nieprzyjemne wrażenie.
Torba lekarska wysunęła się z rąk doktora i upadła na ziemię, a na jego szczupłej twarzy
zjawił się wyraz podniecenia.
— Więc i pan otrzymał jeden z tych anonimów? Słowa doktora bardzo mnie zaskoczyły.
— Czyżby one w większej liczbie krążyły po okolicy?
— Owszem, i to już od dłuższego czasu.
— Ach, więc to tak… Bo ja odniosłem wrażenie, że to specjalnie nasza obecność jest tutaj
niepożądana…
— Ależ nic podobnego! To nie ma nic do rzeczy! To po prostu… — przerwał i spytał po krótkiej
chwili milczenia: — A o czym była mowa w tym liście?
Potem mocno się zaczerwienił i dokończył zakłopotany:
— Właściwie może to niedelikatnie z mojej strony, że pytam…
— Ależ bardzo chętnie panu powiem, doktorze — rzekłem. — Po prostu autor listu twierdzi, że ta
„wysztafirowana dziewka”, którą tutaj z sobą przywiozłem, wcale nie jest moją siostrą, nawet nie
przyrodnią… To byłaby mniej więcej treść listu, i to w wydaniu dla młodych panienek!
Na ciemną twarz doktora wystąpił rumieniec oburzenia.
— Co za bezczelność! Mam nadzieję, że pańska siostra nie była… to jest chciałem powiedzieć, że
nie jest tym zbytnio przygnębiona?
— Joanna — odpowiedziałem — pozornie wygląda na aniołka umieszczonego na czubku choinki, ale w
gruncie rzeczy jest na wskroś nowoczesną i trzeźwą dziewczyną. Wszystko to uznała raczej za
zabawne. Nie zetknęła się dotychczas z niczym podobnym.
— No, jestem tego najzupełniej pewien — przytaknął doktor.
— W każdym razie sądzę, że to najlepsze podejście do tego rodzaju rzeczy. Traktować to po
prostu jako coś zabawnego…
— Tak — zgodził się doktor Griffith — tylko… — tu przerwał, ja zaś wpadłem szybko w jego
słowa:
— Otóż właśnie… „tylko”…
— Cała bieda w tym — kończył doktor — że skoro raz taka historia się zacznie, to potem rośnie,
rośnie, rośnie…
— Zupełnie się z panem zgadzam, doktorze.
 
— Oczywiście, że podłoże całej sprawy jest czysto patologiczne…
— A czy pan się nie domyśla, doktorze, kto może tkwić za tym listem? — spytałem.
— Niestety nie, chociaż bardzo bym chciał. Widzi pan, mania pisania listów anonimowych ma
zwykle dwa podłoża: albo to jest przypadek szczególny, skierowany przeciwko jednej określonej
osobie, względnie grupie osób, czyli, inaczej mówiąc, jest niejako objawem wytłumaczalnym: ktoś
żywi urazę do jednej, określonej osoby bądź wmawia sobie, że taką urazę żywi, i wybiera ten
właśnie brudny, nikczemny sposób jej ujawnienia. To niesmaczne i niskie, ale niekoniecznie
chorobliwe. I w takich wypadkach autora na ogół łatwo można wykryć: wydalony służący, zazdrosna
kobieta, czy coś podobnego. Ale gdy to zatacza szersze kręgi, kiedy nie jest skierowane w stronę
kogoś określonego, wówczas sprawa wygląda poważniej. Anonimy wysyłane są na chybił trafił i mają
na celu spowodowanie jakiegoś odprężenia, wyładowania w umyśle piszącego. Jak już powiedziałem,
jest to bezwzględnie objaw patologiczny. I z biegiem czasu ta choroba wzrasta. Oczywista, że dany
osobnik wreszcie zostaje wykryty i najczęściej okazuje się, że jest to osoba najmniej podejrzana.
Oto, na przykład, w zeszłym roku podobna rzecz zdarzyła się w moich rodzinnych stronach. Autorką
anonimów okazała się kierowniczka działu kapeluszy w wielkim magazynie towarowym. Spokojna,
kulturalna kobieta, długoletnia pracowniczka firmy. Pamiętam także jeszcze inny przypadek z mojej
praktyki na północy kraju, ale okazało się, że to już były czysto osobiste porachunki.
Podkreślam, że na tego rodzaju rzeczy natknąłem się kilkakrotnie w mojej praktyce, i muszę
otwarcie powiedzieć: po prostu lękam się ich…
— Czy to się już ciągnie od dawna?
— Chyba nie. Trudno zresztą powiedzieć coś pewnego, ponieważ ci, którzy otrzymują anonimy,
przeważnie się do tego nie przyznają; wrzucają po prostu listy do kosza.
Doktor milczał dłuższą chwilę.
— Ja sam także otrzymałem anonim — powiedział — a oprócz mnie adwokat Symmington i kilku z
moich pacjentów.
— I treść była mniej więcej zawsze jednakowa?
— Tak. Podłoże zawsze seksualne, to jest cechą zasadniczą. — Uśmiechnął się, po czym ciągnął
dalej: — Na przykład Symmingtona oskarżono o utrzymywanie nielegalnego stosunku z jego
sekretarką, biedną, starą panną Ginch, która ma co najmniej czterdzieści lat, nosi binokle i ma
zęby jak królik. Symmington po otrzymaniu anonimu poszedł natychmiast na policję. Mnie zaś
oskarżono o nieprzestrzeganie etyki lekarskiej w stosunku do pacjentek, i to z podkreśleniem
szczegółów… Ogólnie biorąc, wszystkie te listy są absurdalne i trochę śmieszne, a zarazem
niesłychanie jadowite… Ale mimo wszystko zaczynam się bać… Te rzeczy mogą się stać niebezpieczne…
— Przyznaję panu zupełną słuszność, doktorze!
— Bo, widzi pan… chociaż to taka dziecinna, grubymi nićmi szyta robota, wcześniej czy później
któryś z tych listów trafi w sedno. A wtedy… jeden Bóg wie, co się może stać. Poza tym boję się
wpływu, jaki te listy wywrą na słabsze, mało krytyczne umysły. Są ludzie, którzy widząc coś na
piśmie, święcie wierzą, że to musi być prawda. A stąd może wyniknąć wiele komplikacji.
— List, który ja otrzymałem, był pisany przez kogoś mało inteligentnego — rzekłem zamyślony —
powiedziałbym, że przez kogoś niewykształconego…
— Czyżby? — zdziwił się doktor Griffith.
Kiedy myślałem później o tej rozmowie, doszedłem do przekonania, że owo „czyżby” było raczej
niepokojące.
ROZDZIAŁ DRUGI
Nie będę udawał, że anonim nie pozostawił po sobie jakiegoś przykrego posmaku. Jednakże
zapomniałem o całej sprawie dość szybko, nie biorąc jej zbyt poważnie. Po prostu tłumaczyłem
sobie, że przypadki tego rodzaju zdarzają się prawdopodobnie dość często w różnych zapadłych
dziurach. Z pewnością źródła można by się doszukać w mentalności jakiejś histeryczki, która
dramatyzuje i przesadza swoje osobiste sprawy. W każdym razie, jeżeli wszystkie inne listy były
tak dziecinnie głupie jak nasz, to nie mogły sprawić wiele zła.
Następny incydent, jeżeli tak to można nazwać, miał miejsce mniej więcej w tydzień potem,
kiedy to pani Partridge, zaciskając mocno usta, zawiadomiła mnie, że nasza dochodząca, Beata, nie
przyjdzie tego dnia do pracy.
— Dowiedziałam się właśnie, proszę pana — rzekła pani Partridge — że Beata czuje się
niedobrze…
Nie bardzo orientowałem się, co pani Partridge miała na myśli, postawiłem jednak diagnozę, jak
się potem okazało fałszywą, że chodzi tu o jakieś zaburzenia żołądkowe, na których bliższe
określenie nie pozwoliła gospodyni wrodzona skromność. Odpowiedziałem więc, że bardzo współczuję
Beacie, ale mani nadzieję, że to nic poważnego i że niebawem powróci do zdrowia.
— Dziewczyna jest zupełnie zdrowa, proszę pana — rzekła pani Partridge — tylko że w duszy
czuje się niedobrze…
— Och — bąknąłem niewyraźnie, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi.
— To przez ten list, który dostała w ostatnich dniach — ciągnęła pani Partridge. — Że tak
powiem list z pewnymi podejrzeniami…
Ponury wzrok pani Partridge w połączeniu z wyraźnym wielkim „P” w słowie „podejrzeniami”
wzbudził we mnie obawę, czy czasem owe podejrzenia nie wiążą się z moją osobą. I chociaż jestem
przekonany, że nie poznałbym owej Beaty na ulicy Lymstock — gdyż tak mało interesowała mnie jej
osoba — odczułem zrozumiałe niezadowolenie. Trudno wziąć inwalidę, kuśtykającego o dwu laskach,
za uwodziciela wiejskich dziewcząt. Powiedziałem więc trochę zirytowany:
— Cóż to znowu za nonsensy pani opowiada!
— Te same słowa, proszę pana, powiedziałam matce Beaty. Bo tam, gdzie ja prowadzę
gospodarstwo, proszę pana, nigdy nie było i nie będzie żadnych bałamuctw. Tak jej powiedziałam,
proszę pana! A jeżeli idzie o Beatę, powiedziałam, to dzisiejsza młodzież bardzo się zmieniła i
jeżeli chodzi o jakieś bałamucenie poza domem, to ja już tu nie mam nic do powiedzenia, proszę
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin