Clancy, Tom - 02 - Czas patriotów.pdf

(1843 KB) Pobierz
Clancy Tom - Jack Ryan 02 - Czas patriotów
Tom Clancy
Czas Patriotów
Dla Wandy
Kiedy zło zaczyna się organizować, dobrzy ludzie
muszą połączyć swe siły; inaczej zginą jeden po
drugim, jako niewarte współczucia ofiary niegodnej
szamotaniny.
Edmund Burkę
Cała ta polityczna retoryka płynąca do nas z zagranicy, nie jest w
stanie przesłonić jednego
bezspornego faktu - według wszelkich norm
cywilizowanego świata terroryzm jest zbrodnią,
popełnianą na niewinnych ludziach, często z dala
od sceny danego konfliktu politycznego i jak
zbrodnia musi być traktowany...
To zrozumienie zbrodniczej natury terroryzmu leŜy
u podstaw naszej nadziei na uporanie się z tym
zjawiskiem...
UŜyjmy więc dostępnych nam środków. Wezwijmy
do współpracy, bo mamy prawo oczekiwać jej od
całego świata. Wspólnymi siłami starajmy się
ograniczać obszary, na których ci tchórzliwi
szubrawcy mogą czuć się bezpieczni, aŜ wreszcie
jako zwykli przestępcy zostaną postawieni przed
obliczem sprawiedliwości i w publicznym procesie
osądzeni za popełnione zbrodnie. I otrzymają karę,
na jaką po wielokroć zasłuŜyli.
William H. Webster, Dyrektor Federalnego Biura Śledczego ~ 15.10.
1985
1
Słoneczne popołudnie w Londynie
W ciągu pół godziny Ryan dwukrotnie znalazł się o krok od śmierci.
Dzień był piękny, pogodny, popołudniowe słońce wisiało nisko na
bezchmurnym niebie. Po kilku godzinach wysiadywania na niewygodnym
krześle, Ryan chciał się przejść, rozprostować zesztywniałe stawy,
toteŜ kazał zatrzymać taksówkę kilka przecznic wcześniej. Ruch na
ulicach był stosunkowo niewielki. Trochę go to zdziwiło, ale i ciekaw
był, jak teŜ wygląda miasto w porze wieczornego szczytu. Tutejszych
ulic najwyraźniej nie budowano z myślą o samochodach i Jack był
pewien, Ŝe za kilka godzin zapanuje na nich nielichy chaos. Londyn od
samego początku wydał mu się miastem stworzonym do spacerów, szedł
więc swym zwykłym, energicznym krokiem, nie zmienionym od czasów
słuŜby w piechocie morskiej, podświadomie wystukując rytm marszu
grzbietem notebooka o nogę.
Zanim dotarł do skrzyŜowania, ulica zrobiła się całkiem pusta i moŜna
było przejść na drugą stronę. Tak jak czynił to od dziecka,
machinalnie spojrzał w lewo, w prawo, potem znów w lewo i wkroczył na
jezdnię...
Prosto pod czerwony, piętrowy autobus, który ochryple porykując
klaksonem minął go w odległości nie większej niŜ pół metra.
- Za pozwoleniem szanownego pana...
Ryan odwrócił się, stając oko w oko z policjantem, tutaj nazywanymi
posterunkowymi, jak sobie przypomniał, w mundurze i hełmie jak z
komedii Macka Senneta.
- Proszę zachować ostroŜność i przechodzić ulicę na skrzyŜowaniu.
Zechce pan takŜe zwrócić uwagę na znaki na jezdni. W ten sposób
będzie pan wiedział, czy patrzeć w lewo, czy w prawo. Staramy się nie
tracić zbyt wielu turystów w wypadkach drogowych.
- Skąd pan wie, Ŝe jestem turystą?
Policjant uśmiechnął się pobłaŜliwie. Teraz, słysząc akcent Jacka,
nie mógł mieć juŜ Ŝadnych wątpliwości.
- PoniewaŜ spojrzał pan w niewłaściwym kierunku i jest pan ubrany
 
jak Amerykanin. Jeszcze raz proszę o ostroŜność. śyczę miłego dnia. -
Przyjaźnie skinął głową i odszedł, zostawiając Ryana sam na sam z
pytaniem, co takiego jest z jego nowiutkim, trzyczęściowym
garniturem, Ŝe poznają w nim Amerykanina.
Posłusznie pomaszerował do skrzyŜowania. Namalowany na asfalcie napis
ostrzegał: SPÓJRZ W PRAWO. Dla dyslektyków wymalowano odpowiednią
strzałkę. Jack zaczekał na zielone światło i ruszył przez jezdnię,
pilnując się, by nie przekroczyć linii wyznaczającej przejście dla
pieszych. Musi pamiętać, Ŝeby bardzo uwaŜać na ulicy, zwłaszcza Ŝe w
piątek zamierzał wynająć samochód. Anglia była jednym z ostatnich
krajów świata, gdzie ludzie nie nauczyli się jeździć właściwą stroną
drogi. Jack czuł, Ŝe szybko do tego nie przywyknie.
Niemniej z innymi sprawami radzili sobie tutaj całkiem dobrze, myślał
leniwie, próbując uporządkować swoje spostrzeŜenia z pierwszego dnia
pierwszej podróŜy do Brytanii. Ryan był bystrym obserwatorem i umiał
szybko wyciągać wnioski. Znajdował się w dzielnicy, stanowiącej część
handlowo-usługowego centrum Londynu. Przechodnie byli ubrani lepiej,
niŜ przeciętni Amerykanie, jeśli nie liczyć punków o nastroszonych,
pomarańczowych albo szkarłatnych włosach. Architektura dzielnicy
tworzyła nieprawdopodobną mieszaninę stylów, od klasycyzmu po Miesa
van der Rohe ((1886-1969) - niemiecki architekt, obok Gropiusa,
Wrighta i Le Corbusiera zaliczany do twórców architektury
współczesnej), ale większość domów miała specyficzny wdzięk starych
budowli, w Waszyngtonie czy Baltimore dawno juŜ zastąpionych równymi
rzędami bezdusznych, szklanych pudeł.
Wygląd miasta i jego mieszkańców doskonale harmonizował z powszechną
tu uprzejmością. Jak dotąd Ryan nie miał powodów do narzekania na
maniery Brytyjczyków. I choć jego wakacje zapowiadały się pracowicie,
wszystko wskazywało na to, Ŝe będą równieŜ przyjemne.
Mimo wszystko pewne szczegóły londyńskiej ulicy wydawały się odrobinę
irytujące. Choćby te parasole widoczne u większości przechodniów.
Przed wyjściem z domu Ryan skrupulatnie sprawdził aktualną prognozę
pogody. Zapowiadano ni mniej ni więcej tylko pogodny dzień, prawdę
mówiąc uŜyto słowa „upał", chociaŜ temperatura nie przekraczała
dwudziestu stopni. Istotnie, to ciepło jak na tę porę roku, ale Ŝeby
od razu „upał"? Jack był ciekaw, czy uŜywają tu określenia „babie
lato". Pewnie nie. Tak czy inaczej, po co im te parasole? CzyŜby nie
ufali lokalnej słuŜbie meteorologicznej? MoŜe to po braku parasola
ten gliniarz poznał w nim Amerykanina?
Czego jeszcze się nie spodziewał, to takiego mnóstwa Rolls-Royce'ów
na ulicach. Przez całe Ŝycie widział nie więcej niŜ tuzin samochodów
tej marki. Tu zaś, chociaŜ moŜe nie jeździły stadami, było ich
naprawdę sporo. On sam jeździł pięcioletnim Volkswagenem Rabbitem,
amerykańską wersją Golfa.
Zatrzymał się przy stoisku z gazetami i kupił egzemplarz „The
Economist". Obliczanie naleŜności zabrało mu kilka sekund. Grzebał w
drobnych, wydanych mu przez kierowcę taksówki, a tymczasem sprzedawca
czekał cierpliwie i niewątpliwie takŜe poznał w nim Jankesa. Ruszył
dalej, przeglądając w drodze gazetę i w pewnym momencie stwierdził,
Ŝe znajduje się w połowie niewłaściwej przecznicy. Stanął jak wryty i
próbował przypomnieć sobie plan miasta, który studiował przed
opuszczeniem hotelu. Jack nigdy nie pamiętał nazw ulic, miał
natomiast fotograficzną pamięć do map. Doszedł teraz do końca ulicy i
skręcił w lewo. Dwie przecznice dalej w prawo i oto miał przed sobą
St. James Park. Zerknął na zegarek, przyszedł piętnaście minut za
wcześnie. Teren obok pomnika Księcia Yorku łagodnie opadał w głąb
parku. Ryan minął długi, lśniący bielą marmuru klasycystyczny budynek
i przeszedł na drugą stronę ulicy.
Kolejną zaletą Londynu była obfitość zieleni. Park wyglądał na dość
rozległy. Uwagę Jacka zwróciły wypielęgnowane trawniki. Tego roku
cała jesień musiała być wyjątkowo ciepła. Drzewa wciąŜ pokrywała masa
liści. Ludzi było jednak niewielu. CóŜ, Jack wzruszył ramionami,
środa. Środek tygodnia. Dzieciaki w szkole, dla dorosłych normalny
dzień pracy. Zresztą, tak było najlepiej. Celowo przyjechali po
zakończeniu sezonu turystycznego. Ryan nie znosił tłoku. To teŜ
zostało mu po słuŜbie w Korpusie Piechoty Morskiej.
 
- Tatoo!
Ryan odwrócił się i ujrzał swoją córeczkę wybiegającą spomiędzy
drzew. Pędziła ku niemu, zapominając oczywiście o boŜym świecie.
Dopędziła ojca i jak zwykle skoczyła mu w objęcia. RównieŜ jak
zwykle, Cathy Ryan pozostała daleko w tyle, bo nikt nie byłby w
stanie dotrzymać kroku ich małej błyskawicy. śona Jacka i owszem,
wyglądała na turystkę. Przez ramię przewieszony miała swój aparat
fotograficzny marki Canon, wraz z futerałem, który na wakacjach
słuŜył jej dodatkowo jako pojemniejsza torebka.
- Jak poszło, Jack?
Ryan pocałował Ŝonę. A moŜe Anglicy nie robią tego publicznie? -
przemknęło mu przez myśl.
- Świetnie. Traktowali mnie, jakbym był u siebie. Wszystkie notatki
siedzą sobie bezpiecznie tutaj. - Poklepał swój notebook. -Niczego
nie kupiłaś?
Cathy zaśmiała się.
- Oni tutaj dostarczają zakupy do domu. - Jej uśmiech powiedział mu,
Ŝe zdąŜyła się rozstać z pokaźną częścią pieniędzy, które
przeznaczyli na zakupy. - Kupiliśmy coś naprawdę ładnego dla Sally.
- Ach, tak? - Jack pochylił się i zajrzał córce w oczy. - A cóŜ to
takiego?
- To niespodzianka, tato. - Mała chichotała i, jak to dziecko w jej
wieku, ani przez chwilę nie mogła ustać w miejscu. Wyciągnęła rękę w
stronę parku. - Tato, a tam jest jezioro z łabędziami i pekalinami!
- Pelikanami - poprawił Jack.
- Są wielkie i białe! - Sally ogromnie spodobały się pekaliny.
- Coś takiego - mruknął Jack. Spojrzał na Ŝonę. - Zrobiłaś jakieś
dobre zdjęcia?
- Jasne. - Cathy poklepała swój aparat. - Londyn został juŜ
gruntownie obfotografowany. Chyba nie wolałbyś, Ŝebyśmy cały dzień
poświęciły na zakupy? - Fotografia była jedynym hobby Cathy Ryan,
uprawianym zresztą z autentycznym powodzeniem.
- Nie daj BoŜe! - Ryan spojrzał w głąb ulicy. Nawierzchnia jezdni
była tu bordowa, nie czarna, a wzdłuŜ chodników rosły drzewa
wyglądające na buki. Jak się nazywa ta ulica? The Mali? Nie mógł
sobie przypomnieć, a nie chciał pytać Ŝony, która w Londynie była nie
po raz pierwszy. Buckingham Palace okazał się większy niŜ
przypuszczał, ale zrobił na nim wraŜenie chłodu. Widział jego bryłę,
oddaloną o trzysta metrów i przesłoniętą jakimś marmurowym pomnikiem.
Ruch na jezdni zrobił się nieco gęstszy, ale nie wpłynęło to na
prędkość pojazdów.
- Co zrobimy z obiadem?
- MoŜemy złapać taksówkę do hotelu. - Cathy spojrzała na zegarek. -
Albo jeszcze się przejść.
- Restauracja w hotelu uchodzi podobno za dobrą. Tyle Ŝe jeszcze za
wcześnie. W takich eleganckich lokalach nie dadzą człowiekowi zjeść
wcześniej niŜ o ósmej. - Kątem oka Ryan spostrzegł kolejnego Rollsa
zmierzającego w stronę Pałacu. Najchętniej poszedłby juŜ na obiad,
ale raczej wolałby nie zabierać ze sobą Sally. Czteroletnie
dziewczynki i czterogwiazdkowe restauracje nie bardzo do siebie
pasują. Gdzieś z lewej strony dobiegł go pisk hamulców. Ciekawe, czy
w hotelu mają opiekunkę do dzieci...
BUUUM!
Ryan aŜ podskoczył, kiedy dźwięk eksplozji rozdarł powietrze nie
dalej niŜ trzydzieści metrów od nich. Granat, pomyślał odruchowo.
Posłyszał szeleszczący odgłos przelatujących blisko odłamków, a
chwilę później terkot broni maszynowej. Odwrócił się i zobaczył
Rollsa stojącego na ukos w poprzek jezdni. Przód samochodu wydawał
się jakoś dziwnie opuszczony. Drogę blokowała mu duŜa, czarna
limuzyna. Przy prawym przednim błotniku Rollsa stał jakiś męŜczyzna z
Kałasznikowem, strzelając w jego przednią szybę. Inny obiegł wóz z
lewej strony i zatrzymał się naprzeciw tylnych drzwi.
- Na ziemię! - Ryan pochwycił córkę za ramię i cisnął ją w trawę za
najbliŜszym drzewem. Gwałtownie popchnął Ŝonę, która wylądowała obok
dziecka. Za Rollsem stało nierównym szeregiem około dziesięciu
samochodów, najbliŜszy w odległości mniej więcej piętnastu metrów,
 
tworząc barierę na linii ognia między strzelcem a Ryanami. Ruch z
przeciwnej strony uniemoŜliwiała stojąca na środku ulicy czarna
limuzyna. Człowiek z Kałasznikowem jak opętany zasypywał Rollsa
gradem pocisków.
- Co za sukinsyn! - Ryan patrzył, nie wierząc własnym oczom. - To ta
cholerna IRA... zabijają kogoś w biały... - Przesunął się nieco w
lewo. W głębi ulicy widział ludzi. Odwracali się, wytrzeszczali oczy,
kaŜda twarz naznaczona ciemnym kółkiem otwartych ze strachu i
zdumienia ust. To nie sen, pomyślał Ryan. To się dzieje naprawdę. TuŜ
przed moimi oczami, jak na jakimś gangsterskim filmie. Dwa bydlaki
mordują ludzi. Tu i teraz. Po prostu mordują. - Skurwysyny!
Ryan przesunął się jeszcze bardziej w lewo, kryjąc się za błotnikiem
jednego z unieruchomionych samochodów. Mógł teraz dostrzec drugiego
męŜczyznę, stojącego przy lewych tylnych drzwiach Rollsa. Po prostu
stał z pistoletem w wyciągniętej ręce, jakby spodziewał się, Ŝe za
chwilę wyskoczy nimi któryś z pasaŜerów. Masywna sylwetka samochodu
zasłaniała Ryana przed wzrokiem człowieka z Kałasznikowem, który
właśnie pochylił się nad swoją bronią. Ten bliŜszy zwrócony był doń
tyłem. Stał w odległości nie większej niŜ piętnaście metrów. Ciągle
odwrócony plecami. Ryan nie pamiętał potem, Ŝeby podejmował
jakąkolwiek świadomą decyzję.
Wybiegł zza stojącego samochodu, pochylony do przodu, z nisko
opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w cel, którym był krzyŜ
terrorysty, dokładnie tak, jak to robił na boisku w szkole średniej.
Przyśpieszając gwałtownie, pokonał dzielący ich dystans w kilka
sekund. Cały czas modlił się, by męŜczyzna jeszcze przez moment
pozostał nieruchomy. W odległości dwóch metrów Ryan skoczył,
odbijając się z obu nóg. Jego trener miałby powód do dumy.
Futbolowy manewr okazał się nad wyraz skuteczny. Uderzony
niespodziewanie w plecy męŜczyzna wygiął się w łuk. Ryan słyszał jak
zatrzeszczały kości, kiedy jego ofiara runęła na ziemię, po drodze
zawadzając głową o zderzak. Zerwał się błyskawicznie zdyszany, ale
zarazem czując rozpierającą go dziką energię i przykucnął przy
leŜącym. Pochwycił broń, która wypadła z dłoni terrorysty, pistolet
nieznanego mu typu, przypominający dziewięciomilimetrowego Makarowa,
czy jakiś inny z uŜywanych w bloku wschodnim. Był załadowany i
odbezpieczony, Ryan ułoŜył go pieczołowicie w prawej dłoni, lewa ręka
wydawała się jakby niesprawna, ale nie zwracał na to uwagi. Spojrzał
na obalonego przed chwilą męŜczyznę i strzelił mu w biodro. Następnie
z pistoletem w wyciągniętym ręku przesunął się wzdłuŜ zderzaka na
prawą stronę Rollsa. Skulił się i ostroŜnie wyjrzał zza tylnego
błotnika.
Kałasznikow drugiego z zamachowców leŜał na ziemi. On sam ostrzeliwał
samochód z pistoletu. W drugim ręku trzymał jakiś przedmiot. Ryan
odetchnął głęboko i wysunął się zza Rollsa. ZłoŜył się, biorąc na cel
pierś męŜczyzny. Tamten odwrócił głowę, potem nie odrywając nóg od
jezdni wykonał zwrot w lewo, kierując broń ku niemu. Obaj wystrzelili
jednocześnie. Ryan poczuł palące smagnięcie w okolicy lewego
ramienia, lecz zauwaŜył, Ŝe wystrzelony przez niego pocisk dosięgnął
klatki piersiowej terrorysty. Dziewięciomilimetrowy pocisk odrzucił
go do tyłu, niczym potęŜny cios pięścią. Ryan ściągnął w dół
poderwany odrzutem pistolet i strzelił ponownie. Druga kula trafiła
męŜczyznę w podbródek, wychodząc z tyłu głowy. Jego czaszka
eksplodowała chmurą róŜowej cieczy. Niczym szmaciana lalka zwalił się
na jezdnię i znieruchomiał. Ryan trzymał pistolet wycelowany w pierś
terrorysty, aŜ do chwili, gdy zauwaŜył co się stało z jego głową.
- Dobry BoŜe!
Podniecenie, wywołane koniecznością działania, nagle opadło. Czas
zaczął biec zwykłym rytmem i Ryan poczuł, Ŝe kręci mu się w głowie,
Ŝe brak mu tchu. Otwartymi ustami gwałtownie łapał powietrze.
Nieznana siła, która dotąd pozwalała mu utrzymać się na nogach,
najwyraźniej go opuściła. Z trudem zachowywał równowagę, walcząc ze
słabością rozlewającą się po całym ciele. Czarna limuzyna cofnęła się
o kilka metrów i nabierając prędkości przemknęła obok niego, by po
chwili zniknąć za rogiem w głębi ulicy. Ryan nie pomyślał nawet o
spojrzeniu na tablicę rejestracyjną. Oszołomiony tempem wydarzeń,
 
wciąŜ jeszcze nie był w stanie pojąć, co się stało.
Człowiek, do którego strzelił dwa razy, nie Ŝył. Oczy miał otwarte, a
na jego twarzy zastygł wyraz zdumienia. Wokół głowy rozlewała się
kałuŜa krwi. Ryan zmartwiał, spostrzegłszy granat w okrytej
rękawiczką lewej dłoni terrorysty. Pochylił się i stwierdził, Ŝe
zawleczka tkwiła nienaruszona w drewnianej rękojeści. Powrót do
pozycji pionowej okazał się trudnym i bolesnym przedsięwzięciem.
Powolutku wyprostował się jednak i spojrzał w stronę Rollsa.
Pierwszy granat roztrzaskał maskę samochodu. Przednie koła były
wykrzywione, puste opony rozpłaszczyły się na nawierzchni ulicy.
Kierowca nie Ŝył. Obok niego widniały zwłoki drugiego męŜczyzny.
Wybuch rozniósł na kawałki grubą przednią szybę. Twarz kierowcy
zniknęła, a w jej miejscu znajdowała się krwawa, gąbczasta masa. Na
szklanej przegrodzie za przednimi siedzeniami widać było czerwone
smugi. Jack podszedł do tylnych drzwi i zajrzał przez okno. Zobaczył
męŜczyznę, leŜącego na podłodze twarzą do dołu i wystający spod niego
róg sukienki. Zastukał rękojeścią pistoletu w szybę. MęŜczyzna
poruszył się, potem znów zastygł w bezruchu. Przynajmniej on przeŜył.
Ryan spojrzał na swój pistolet. Wystrzelał wszystkie naboje;
magazynek był pusty, zamek zatrzymał się w tylnej pozycji. Z kaŜdym
oddechem czuł teraz wstrząsające nim dreszcze. Nogi miał jak z waty.
Ręce zaczynały trząść się konwulsyjnie, na co zranione ramię
odpowiadało krótkimi falami ostrego bólu. Rozejrzał się i zobaczył
coś, co kazało mu zapomnieć o tym.
Był to pędzący ku niemu Ŝołnierz, o kilka metrów wyprzedzający
biegnącego jego śladem policjanta. Któryś z wartowników spod Pałacu,
pomyślał Jack. śołnierz zgubił po drodze swoją futrzaną czapę, ale
nadal dzierŜył samoczynny karabin z zatkniętym na lufę
dwudziestocentymetrowym bagnetem. Ryan przez moment zastanawiał się,
czy to moŜliwe, Ŝe karabin jest załadowany, ale natychmiast doszedł
do wniosku, Ŝe nie opłaca się tego sprawdzać. To gwardzista,
uspokajał sam siebie, zawodowy Ŝołnierz z doborowego pułku, który
musiał dowieść, Ŝe zna się na swoim fachu, zanim posłano go do
szkółki wypuszczającej Ŝołnierzyków, będących turystyczną atrakcją.
MoŜe nie gorszy od naszych z piechoty morskiej. Skąd wziął się tutaj
tak szybko?
Ryan powoli wyciągnął przed siebie rękę z pistoletem i zwolnił
zatrzask magazynka, który z grzechotem upadł na jezdnię. Następnie
odwrócił broń tak, Ŝeby Ŝołnierz widział, iŜ nie jest naładowana.
PołoŜył pistolet na ziemi i cofnął się. Próbował podnieść ręce do
góry, ale lewe ramię okazało się zupełnie bezwładne. Gwardzista był
coraz bliŜej, biegł zerkając na boki, ale jednocześnie ani na chwilę
nie spuszczał wzroku z Ryana. Zatrzymał się trzy metry od niego, z
karabinem trzymanym nisko przed sobą. Ostrze bagnetu mierzyło prosto
w gardło Jacka, dokładnie tak, jak nakazuje instrukcja walki wręcz.
Oddychał cięŜko, ale w jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
Policjant jeszcze nie dobiegł, twarz miał zakrwawioną, gorączkowo
wykrzykiwał coś do małego radiotelefonu.
- Spocznijcie, Ŝołnierzu - odezwał się Ryan. Starał się nadać swoim
słowom zdecydowane brzmienie, ale nie wypadło to zbyt przekonująco. -
Jesteśmy po tej samej stronie. Dwóch łobuzów mamy juŜ z głowy.
Twarz gwardzisty nie zmieniła wyrazu. Nie było wątpliwości: chłopak
to zawodowiec. Ryan miał wraŜenie, Ŝe słyszy jego myśli: jeden ruch i
bagnet przebije cel na wylot. Jack był w takim stanie, Ŝe nie
zdołałby uniknąć nawet pierwszego pchnięcia.
- Tatotatotato! - Ryan odwrócił głowę i ujrzał swoją córkę biegnącą
ku niemu wzdłuŜ rzędu samochodów. Mała zatrzymała się, rozszerzonymi
z trwogi oczyma ogarniając rozgrywającą się przed nią scenę.
Następnie przypadła do ojca i objąwszy oburącz jego nogę, krzyknęła w
stronę gwardzisty.
- Nie ruszaj mojego taty!
Zdziwiony Ŝołnierz spoglądał to na córkę, to znów na ojca, kiedy
pojawiła się Cathy. ZbliŜyła się ostroŜniej niŜ Sally, z daleka
pokazując puste dłonie.
- Jestem lekarzem - oznajmiła - ten człowiek jest ranny i wymaga
mojej pomocy. Proszę więc natychmiast opuścić broń! - Mówiła
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin