Barnes Julian - Jeżozwierz.pdf

(460 KB) Pobierz
262465987 UNPDF
Julian Barnes
Jeżozwierz
The Porcupine
Przekład: Tomasz Bieroń
Starszy pan stał tak blisko okna na szóstym piętrze, jak tylko
pozwalał mu funkcjonariusz. Na zewnątrz panowały nienaturalne o tej
porze dnia ciemności; w środku liche światło lampy stojącej na biurku
połyskiwało na metalowej oprawie grubych szkieł starszego pana. Nie
był tak dostojny, jak oczekiwał funkcjonariusz: garnitur wymiął się na
plecach, a resztki mysich włosów sterczały niechlujnie na wszystkie
strony. Z jego postawy przebijała jednak pewność siebie, a nawet
zadziorność - lewą stopę prowokacyjnie postawił na białej linii. Z
lekkim skrzywieniem głowy przyglądał się demonstracji kobiet
sunącej przez centrum miasta, które przez tak długi czas pozostawało
pod jego władzą. Uśmiechnął się do siebie.
Kobiety zebrały się w ten chmurny grudniowy wieczór przed
katedrą Świętego Michała Archanioła, która już za czasów monarchii
pełniła funkcję punktu zbornego. Wiele z nich weszło najpierw do
środka i zapaliło świece wotywne: cienkie, żółte świece, które - czy to
z gorąca, czy to z „wrodzonej ułomności” - gięły się w pół, chlapiąc
woskiem na tacę. Później, uzbrojone w narzędzia protestu, kobiety
wyszły na plac katedralny, na który jeszcze tak niedawno nie miały
wstępu, gdyż okolony był kordonem wojska pod wodzą oficera w
skórzanym płaszczu bez dystynkcji. Ciemności były tu
intensywniejsze, jako że tylko jedna latarnia na sześć jarzyła się
znużonym blaskiem. Wiele kobiet wyjęło więc grubsze, bielsze
świece. By nie marnować więcej zapałek, odpalały je jedna od drugiej.
Choć niektóre miały na sobie sztuczne futra, większość przyszła
ubrana zgodnie z zaleceniami. A dokładniej - nie ubrana: wyglądały
one jakby dopiero co wyszły z kuchni. Fartuchy miały zawiązane na
suknie z grubego lnu, a na wierzchu ciepłe swetry, bez których
zmarzłyby na kość w nie ogrzewanych mieszkaniach. Do głębokiej
kieszeni fartucha czy płaszcza (u odzianych bardziej oficjalnie) każda
z kobiet włożyła duże narzędzie kuchenne: aluminiową chochlę,
drewnianą warzęchę, niekiedy ostrzałkę do noży, a nawet, gdyby
trzeba było kogoś nastraszyć, ciężki tasak.
Demonstracja rozpoczęła się o szóstej, tradycyjnej godzinie
przyrządzania kolacji. Ostatnio jednak słowo to zaczęło oznaczać
naprędce ugotowany wywar, coś pomiędzy rosołem a gulaszem, na
który składało się parę rzep, przy odrobinie szczęścia - szyja kurczaka,
kilka liści sałaty, woda i stary chleb. Dziś nie będą mieszać tej
haniebnej brei chochlami i warzęchami, które niosły w kieszeniach.
Dziś wyjęły warzęchy i wymachiwały nimi z nieco sztucznym
podnieceniem. A potem zaczęły.
Kiedy organizatorki, grupa sześciu kobiet z Osiedla Stalowego
(blok 328, klatka schodowa 4), zeszły z brukowanego placu i
postawiły pierwsze kroki na asfaltowej alei, rozciętej połyskującym
ponuro torowiskiem, pierwsza blaszana chochla uderzyła o rondel.
Przez kilka chwil inne dołączały nieśmiało, bijąc rytmicznie w takt
posępnej muzyki kuchennej. Kiedy zew podjęła większość
demonstrantek, rytm zagubił się, cisza pomiędzy uderzeniami utonęła
w powodzi dźwięków z tyłu demonstracji, aż wreszcie cała okolica
katedry, do której ludzie przychodzili teraz otwarcie, by pogrążyć się
w cichej modlitwie, rozbrzmiewała natarczywym kuchennym
harmidrem.
Kobiety z tłumu potrafiły rozróżnić poszczególne dźwięki:
martwy, niosący się głuchym echem stukot aluminium o aluminium,
wyższe, bardziej zagrzewające do boju dudnienie drewna o
aluminium, zaskakująco dźwięczny - jak dzwony okrętowe - brzęk
drewna o żeliwo i ciężki łomot aluminium o żelazo jak odgłos robót
drogowych. Zgiełk stężał i zawisł nad ruszającymi w drogę kobietami.
Takiego hałasu, wzmocnionego jeszcze przez swą dziwaczność i brak
rytmu, miasto dotąd nie słyszało; był gwałtowny, dotkliwy, bardziej
przejmujący niż grobowe jęki. Grupa młodych mężczyzn na rogu
pierwszej przecznicy wykrzykiwała obelgi i wznosiła ku górze pięści,
lecz potężny łoskot uczynił z nich bezradne, nieme ryby, a
przekleństwa nie wychodziły poza zasięg żółtego światła latarni.
Organizatorki spodziewały się co najwyżej kilkuset kobiet z
Osiedla Stalowego. Tymczasem gwałtowny hałas, który podążał
wzdłuż ciężkich wężowych szyn tramwaju numer osiem, był dziełem
paru tysięcy: z Osiedli Młodości, Nadziei, Przyjaźni, Czerwonej
Gwiazdy, Gagarina i Przyszłości, a nawet z Osiedli Lenina i Armii
Czerwonej. Każda kobieta niosąca świecę przytrzymywała ją
kciukiem, a pozostałymi palcami ściskała uchwyt rondla czy patelni;
gdy na rondel spadała trzymana drugą ręką warzęcha lub chochla,
płomień świecy dygotał, a wosk pryskał na rękawy. Kobiety nie
trzymały transparentów, nie skandowały haseł; tak robią mężczyźni.
One szły nawałą metalicznego zgiełku i słonecznikowym kobiercem
żółtych twarzy oświetlonych płomieniami, które podskakiwały przy
każdym uderzeniu w „bęben”.
Z ulicy Stanowa wyległy na plac Ludowy, którego mokre kocie
łby śmiały się z nich jak wielka taca błyszczących bułek. Doszły do
przysadzistego, krzepkiego jak schron przeciwlotniczy Mauzoleum,
gdzie leżały zabalsamowane zwłoki pierwszego przywódcy.
Demonstrantki nie przystanęły. Nie wzrosło też natężenie hałasu.
Przeszły na drugą stronę placu pod Muzeum Archeologiczne,
zuchwale minęły zarekwirowany Urząd Bezpieczeństwa, na którego
szóstym piętrze starszy pan wyciągał szyję, uśmiechał się i jeszcze
bardziej wysunął do przodu lewą stopę, po czym przeszły obok
urodziwego neoklasycznego pałacu, gdzie do niedawna miała swą
siedzibę Partia Komunistyczna. Kilka okien na parterze było zabitych
sklejką, a entuzjastyczne, lecz niegroźne podpalenie osmaliło ścianę
narożną od drugiego do ósmego piętra. Nawet tutaj kobiety jednak nie
zatrzymały się, tylko niektóre przystanęły na chwilę, by splunąć -
zwyczaj ten wprowadzono ostrożnie mniej więcej rok wcześniej, z
czasem stał się tak rozpowszechniony, że wieczorem trzeba było
wzywać straż pożarną, aby spłukała bruk, lecz ostatnio stracił na
popularności. Jednakże swą pogardę dla Partii Socjalistycznej
(dawniej Komunistycznej) wyraziło wystarczająco dużo kobiet, by
idące za nimi demonstrantki ślizgały się na pienistej plwocinie.
Natarczywy kuchenny harmider, jęk lamentującego narodu i
pustych brzuchów, minął hotel Sheraton, gdzie zatrzymywali się
bogaci cudzoziemcy. Niektórzy z gości stali wyczekująco przy oknach
i trzymali w dłoniach świece, w które poradzono im się zaopatrzyć
Zgłoś jeśli naruszono regulamin