Cook Robin - Toksyna.doc

(1515 KB) Pobierz
ROBIN COOK

ROBIN COOK

 

 

 

Toksyna

 

 

Pewnego wieczoru lekarz Kim Regis zabiera swoją córkę do restauracji na kolację. Sielanka zmienia się w tragedię: dziewczynka umiera w wyniku zatrucia bakteriami Escherichia Coli. Co spowodowało śmierć Selden? Czy ktoś postanowił wyrównać stare rachunki z Kimem Regisem? Zawiesiwszy czasowo praktykę lekarską, Kim robi co w jego mocy, by rozwiązać tragiczną zagadkę. Wśród twórców thrillerów medycznych Robin Cook od lat jest po prostu najlepszy.

 

Książkę tę dedykuję rodzinom, które ucierpiały od chorób wywołanych przez Escherichia coli 0157:H7 i od innych zatruć pokarmowych.

 

Chciałbym wyrazić wdzięczność następującym osobom:

Bruce'owi Bermanowi za jego cenne sugestie na początku niniejszego przedsięwzięcia oraz wnikliwą krytykę szkicu Toksyny;

Nikki Fox za podzielenie się ze mną swoją fachową wiedzą o chorobach na tle pokarmowym;

Ronowi Savenorowi za pomoc w pokonaniu pewnej przeszkody na etapie zbierania informacji;

oraz Jean Reeds za jej nieocenione uwagi i sugestie w trakcie pisania tej książki.

 

 

 

Prolog

 

9 stycznia

Niebo było ogromną, odwróconą misą pełną szarych chmur rozciągających się od jednego kresu horyzontu po drugi. Takie niebo widuje się nad amerykańskim Środkowym Zachodem. Latem te ziemie zalewałoby morze kukurydzy i soi, ale teraz, w środku zimy, było to zamarznięte ściernisko z plamami brudnego śniegu i paroma samotnymi, ogołoconymi z liści drzewami.

Przez cały dzień z ponurych ołowianych chmur sączyła się mżawka - raczej mgła niż deszcz. Około drugiej po południu opady ustały i jedyna sprawna wycieraczka na przedniej szybie starej ciężarówki, należącej kiedyś do United Parcel Service, nie była już dłużej potrzebna, kiedy pojazd brnął przez koleiny polnej drogi.

- Co powiedział stary Oakly? - zapytał Bart Winslow.

Bart był kierowcą ciężarówki. On i jego partner, Willy Brown, siedzący na miejscu dla pasażera, byli już po pięćdziesiątce i mogliby uchodzić za braci. Zmarszczki na ich twarzach świadczyły, że przez całe życie pracowali na farmie. Obaj ubrani byli w wytarte, poplamione ziemią drelichy i kilka warstw przepoconych koszul, obaj też żuli tytoń.

- Benton Oakly nie mówił zbyt wiele - odparł Willy, starłszy wierzchem dłoni nieco śliny z brody. - Po prostu powiedział, że jedna z jego krów obudziła się chora.

- Jak bardzo chora? - zapytał Bart.

- Tak bardzo, że nie mogła wstać - powiedział Willy. Ma silną biegunkę.

Z upływem lat Bart i Willy ze zwykłych pomocników na farmie stali się zespołem, który miejscowi farmerzy nazywali 3-U: obaj jeździli po okolicy i zbierali umarłe, umierające i upośledzone zwierzęta, szczególnie krowy, które odwozili do rzeźni. Nie była to praca godna pozazdroszczenia, ale Bartowi i Willy'emu całkiem odpowiadała.

Ciężarówka skręciła w prawo przy zardzewiałej skrzynce pocztowej i pojechała błotnistą drogą biegnącą między płotami z drutu kolczastego. Milę dalej droga wychodziła na małą farmę. Bart podjechał ciężarówką do stodoły, zawrócił na trzy razy i cofnął pod otwarte drzwi. Kiedy Bart i Willy wysiadali z ciężarówki, pojawił się Benton Oakly.

- Dobry - rzucił na powitanie.

Był równie zwięzły i lakoniczny jak Bart i Willy. Tutejszy krajobraz miał w sobie coś takiego, że ludziom nie chciało się za dużo gadać. Benton był wysokim, chudym mężczyzną o popsutych zębach. Wobec Barta i Willy'ego zachowywał dystans, podobnie jak jego pies, Shep, który ujadał głośno, zanim Bart i Willy wysiedli z ciężarówki. Teraz świdrująca nozdrza woń śmierci sprawiła, że pies schował się za swojego pana.

- W stodole - rzekł Benton. Wskazał ją ręką i poprowadził swoich gości do ciemnego wnętrza. Zatrzymawszy się przy zagrodzie, jeszcze raz pokazał ręką za ogrodzenie.

Bart i Willy podeszli nieśmiało i zajrzeli do środka. Pomieszczenie cuchnęło świeżym nawozem.

Chora krowa leżała w zagrodzie we własnych odchodach. Uniosła chwiejnie głowę i spojrzała na Barta i Willy'ego. Jedna z jej źrenic była koloru szarego marmuru.

- Co jest z jej okiem? - spytał Willy.

- Miała takie już jako cielak - odparł Benton. - Odbiła je sobie albo co.

- Choruje dopiero od rana? - zapytał Bart.

- Tak - powiedział Benton. - Ale już od miesiąca dawała mniej mleka. Chcę się jej pozbyć, zanim inne krowy dostaną biegunki.

- Jasne, weźmiemy ją - stwierdził Bart.

- Dwadzieścia pięć dolców za odstawienie jej do rzeźni? upewnił się Benton.

- Tak - potwierdził Willy. - Czy możemy ją opłukać, zanim załadujemy ją na ciężarówkę?

- Proszę bardzo - powiedział Benton. - Wąż jest przy ścianie.

Willy poszedł po wąż, a Bart otworzył wejście do zagrody. Ostrożnie postawił jedną nogę, drugą dał krowie kilka kopniaków w zad. Zwierzę niechętnie podniosło się i powlokło przed siebie.

Willy wrócił z wężem i polewał krowę wodą, dopóki nie nabrała względnie czystego wyglądu. Potem stanęli za nią i razem wywabili ją z zagrody. Z pomocą Bentona wyprowadzili zwierzę na zewnątrz i umieścili je w ciężarówce. Willy zamknął tylne drzwi wozu.

- Co tam macie? Jeszcze cztery sztuki? - spytał Benton.

- Owszem - odparł Willy. - Wszystkie padły dziś rano. Gdzieś przy farmie Silverton jest jakaś zaraza.

- Koszmar - rzekł zaniepokojony Benton. Wcisnął Bartowi w rękę kilka zmiętych zielonych banknotów. - Zabierzcie mi to stąd.

Bart i Willy splunęli, wsiadając na swoje miejsca. Zmęczony silnik prychnął czarnym dymem i ciężarówka wytoczyła się z farmy.

Tak jak to mieli w zwyczaju, Bart i Willy nie odezwali się do siebie słowem, póki auto nie znalazło się na utwardzonej drodze należącej do hrabstwa. Bart przyspieszył i wreszcie wrzucił czwarty bieg.

- Myślisz o tym samym co ja? - zapytał.

- Zapewne - powiedział Willy. - Ta krowa nie wyglądała tak źle, kiedy ją umyliśmy. Do diabła, wyglądała o wiele lepiej niż ta, którą sprzedaliśmy do rzeźni w zeszłym tygodniu.

- Stała o własnych siłach, a nawet chodziła - zgodził się Bart.

Willy spojrzał na zegarek.

- W samą porę - stwierdził.

Ekipa 3-U zamilkła. Willy i Bart zjechali z szosy na drogę biegnącą wokół rozległych, niskich budynków niemal pozbawionych okien. Na szyldzie wielkości tablicy ogłoszeniowej widniał napis: Higgins i Hancock. Na tyłach budynku znajdowała się pusta zagroda dla bydła - istne morze zdeptanego błota.

- Zaczekaj tutaj - polecił Bart, zatrzymując ciężarówkę w pobliżu tunelu łączącego zagrodę z fabryką.

Wysiadł z ciężarówki i zniknął w tunelu. Chwilę później Willy też wysiadł i oparł się o tylne drzwi ciężarówki. Po pięciu minutach nadszedł Bart z dwoma przysadzistymi mężczyznami w poplamionych krwią białych kitlach, żółtych kaskach budowlanych i żółtych gumiakach do połowy łydki. Obaj mieli plakietki identyfikacyjne. Plakietka tęższego głosiła: JED STREET, KIEROWNIK, plakietka drugiego: SALVATORE MORANO, KONTROLER JAKOŚCI. Jed trzymał w ręku podręczny notes.

Bart dał znak Willy'emu, a ten odbezpieczył tylne drzwi ciężarówki i otworzył je. Salvatore i Jed zajrzeli do środka, zatykając nosy. Chora krowa uniosła głowę.

- To zwierzę może stać? - Jed zwrócił się do Barta.

- Pewnie. Nawet trochę chodzi.

Jed spojrzał na Salvatora.

- No, co o tym myślisz, Sal?

- Gdzie jest kontroler weterynaryjny? - zapytał Salvatore.

- A gdzie ma być? - odpowiedział Jed. - Jest w świetlicy, zawsze tam łazi, kiedy myśli, że ostatnie zwierzę zostało odprawione.

Salvatore odchylił połę kitla, żeby wyciągnąć zawieszoną u pasa krótkofalówkę. Włączył ją i podniósł do ust.

- Słuchaj, Gary, czy ta ostatnia skrzynia dla Mercer Meats jest już pełna?

- Prawie. - Szum zagłuszył nieco odpowiedź.

- Okay - powiedział Salvatore. - Wysyłamy wam jeszcze jedno zwierzę. To powinno wystarczyć.

Salvatore wyłączył krótkofalówkę i popatrzył na Jeda.

- Do dzieła - rzekł.

Jed kiwnął głową i zwrócił się do Barta:

- Wygląda na to, że dobiliście targu, ale, jak mówię, płacimy tylko pięćdziesiąt dolców.  

- Pięćdziesiąt dolców - skinął Bart. - Zgoda.

Podczas gdy Bart i Willy wchodzili na tył ciężarówki, Salvatore oddalił się w kierunku tunelu. Z kieszeni wyjął zatyczki do uszu. Kiedy wchodził do rzeźni, nie zaprzątał już sobie głowy chorą krową. Myślał o milionach formularzy, które będzie musiał wypełnić, zanim pójdzie do domu.

Zatkał uszy, aby nie słyszeć hałasu, który panował w tej części rzeźni, gdzie dokonywano uboju zwierząt. Podszedł do Marka Watsona, kierownika linii, i zwrócił na siebie jego uwagę:

- Mamy jeszcze jedno zwierzę! - wrzasnął, usiłując przekrzyczeć harmider. - Ale tylko na wołowinę bez kości. Kadłuba nie bierzemy. Kapujesz?

Marle przytknął palec wskazujący do kciuka na znak, że rozumie.

Następnie Salvatore przeszedł przez dźwiękoszczelne drzwi, które wiodły do administracyjnej części budynku. Wszedłszy do swego biura, ściągnął z siebie zakrwawiony kitel i kask. Usiadł za biurkiem i zajął się swymi formularzami.

Tak bardzo skupił się na pracy, że nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, gdy w drzwiach nagle zjawił się Jed.

- Mamy mały problem - powiedział.

- Co znowu? - spytał Salvatore.

- Głowa tej krowy, która padła, zsunęła się z szyny.

- Czy widział to któryś z inspektorów? - zapytał Salvatore.

- Nie - odpowiedział Jed. - Wszyscy siedzą w świetlicy i jak zwykle gadają z tymi z weterynarii.

- No to powieś tę głowę z powrotem na szynie i opłucz ją.

- Okay - powiedział Jed. - Pomyślałem tylko, że powinieneś o tym wiedzieć.

- Bezwzględnie - przyznał Salvatore. - Żeby chronić nasze tyłki, wypełnię nawet raport o niedostatecznej jakości. Jaki jest numer porządkowy tego zwierzęcia i jego głowy?

Jed zajrzał do kartki wpiętej w notes.

- Numer trzydzieści sześć, głowa pięćdziesiąt siedem.

- W porządku - powiedział Salvatore.

Jed opuścił biuro Salwatora i wrócił do rzeźni. Klepnął w ramię Jose. Jose był sprzątaczem, którego zadanie polegało na wymiataniu wszystkich nieczystości z podłogi i wyrzucaniu ich do okratowanych studzienek. Jose nie pracował tu zbyt długo. Charakter pracy powodował, że trudno było utrzymać sprzątaczy.

Jose kiepsko mówił po angielsku, a Jed niewiele lepiej po hiszpańsku, toteż porozumiewali się prostymi gestami. Jed pokazał mu na migi, że tamten ma pomóc Manuelowi, jednemu z pracowników oprawiających zwierzęta, powiesić głowę obdartej ze skóry krowy na jednym z haków sunących po szynie.

W końcu Jose zrozumiał. Całe szczęście, że on i Manuel mogli się porozumieć, ponieważ praca wymagała niewiele wprawy, ale znacznego wysiłku. Najpierw musieli położyć pięćdziesięciokilogramową głowę na metalowym podeście. Potem, gdy sami się tam wdrapali, musieli podnieść ją dostatecznie wysoko, by umocować ją na jednym z ruchomych haków.

Jed podniósł kciuk, wyrażając tym gestem aprobatę obu zdyszanym mężczyznom, którzy w ostatniej sekundzie omal nie wypuścili śliskiej głowy z rąk. Później, kiedy pobrudzony łeb krowy przejeżdżał na ruchomych hakach, Jed skierował na niego strumień wody. Nawet dla takiego twardziela jak Jed widok oka z kataraktą nadawał odartej ze skóry głowie upiorny wygląd. Jed był jednak zadowolony, widząc, ile brudu wydobyło się z niej pod strumieniem wody puszczonym pod wysokim ciśnieniem. Kiedy głowa w swej drodze do pomieszczenia z głowizną przeszła przez otwór w ścianie rzeźni, wyglądała na względnie czystą.

 

Rozdział 1

 

Piątek, 16 stycznia

 

Centrum Handlowe Sterling skrzyło się od marmurów, błyszczącego mosiądzu i politurowanego drewna witryn sklepowych. Tifi'any konkurował z Cartierem, Neiman-Marcus z Saksem. Z ukrytych głośników płynęły dźwięki koncertu fortepianowego numer 23 Mozarta. Wokół przechadzali się piękni ludzie w butach od Gucciego i płaszczach od Armaniego, by w to późne piątkowe popołudnie zapoznać się z ofertami wyprzedaży po świętach Bożego Narodzenia.

Zazwyczaj Kelly Anderson nie przejmowałaby się tym, że spędza część popołudnia w centrum handlowym. Dla dziennikarki telewizyjnej, była to zupełna odmiana od szybkich wypadów na miasto, żeby poskładać materiał do wiadomości na szóstą lub jedenastą. Lecz w ten szczególny piątek centrum handlowe zawiodło oczekiwania Kelly.

- To kpiny - powiedziała z irytacją. Rozejrzała się po ekskluzywnym holu za kandydatem do wywiadu, ale nikt nie wyglądał zbyt obiecująco.

- Myślę, że na razie starczy - odezwał się Brian.

Brian Washington, wysmukły, flegmatyczny Murzyn, był wybranym przez Kelly operatorem kamery. Według niej był najlepszy w stacji i Kelly użyła wszelkich gróźb, próśb i pochlebstw, żeby stacja przydzieliła go jej.

Kelly wydęła policzki i westchnęła głośno, dając wyraz swemu rozdrażnieniu.

- Diabła tam wystarczy! - odparła. - Mamy wielkie zero, a nie materiał.

Trzydziestoczteroletnia Kelly Anderson była inteligentną, agresywną i ambitną kobietą, która zamierzała dostać się do wiadomości ogólnokrajowych. Większość ludzi uważała, że Kelly ma szansę tego dokonać, jeśli znajdzie temat, który zwróci na nią światła fleszy. Wyraziste rysy twarzy i żywe oczy, okolone czupryną gęstych blond włosów, z pewnością czyniły ją idealną kandydatką do tej roli. Aby wzmocnić swój profesjonalny wizerunek, ubierała się modnie i ze smakiem, zawsze była elegancka i zadbana.

Przełożyła mikrofon do prawej ręki, żeby spojrzeć na zegarek.

- A najgorsze jest to - powiedziała - że jesteśmy spóźnieni. Muszę jeszcze odebrać córkę. Jej lekcja jazdy na łyżwach już się skończyła.

- Świetnie się składa - rzekł Brian. Ściągnął kamerę z ramienia i wyłączył źródło zasilania. - Ja też muszę zabrać córkę z przedszkola.

Kelly pochyliła się i schowała mikrofon do swojej pojemnej torby, po czym pomogła Brianowi złożyć sprzęt. Jak para doświadczonych komandosów pouwieszali sobie wszystko na barkach i ruszyli w stronę centrum kompleksu.

- To oczywiste - odezwała się Kelly - że ludzie mają gdzieś, czy AmeriCare wchłonęła szpital Dobrego Samarytanina i Uniwersyteckie Centrum Medyczne czy nie, jeśli sami od pół roku nie byli w szpitalu.

- To nie jest temat, który by podkręcał ludzi - przyznał Brian. - Bez zbrodni, seksu i skandali, no i żadnej gwiazdy.

- Ale ludzi powinno to obchodzić - odrzekła z niesmakiem Kelly.

- To, co ludzie powinni robić, i to, co naprawdę robią, nigdy nie idzie ze sobą w parze - stwierdził Brian. - Dobrze o tym wiesz.

- Wiem tylko to, że muszę wstawić ten materiał do dzisiejszych wiadomości o jedenastej wieczorem - odpowiedziała Kelly. - Jestem zrozpaczona. Powiedz, jak zrobić z tego seksowny kawałek?

- Gdybym wiedział, byłbym reporterem, a nie operatorem kamery - roześmiał się Brian.

Wynurzywszy się z jednego z promieniście rozchodzących się korytarzy, Kelly i Brian dotarli do przestronnego centrum kompleksu. Na środku pustej przestrzeni, pod szklanym dachem zawieszonym na wysokości drugiego piętra, znajdowało się owalne lodowisko. Jego oszroniona powierzchnia jarzyła się w blasku reflektorów.

Po lodowisku uwijało się około tuzina dzieci i kilkoro dorosłych. Wszyscy pędzili na łeb na szyję w różnych kierunkach. Ten chaos najwyraźniej wynikał z faktu, że właśnie skończyła się lekcja dla średnio zaawansowanych i niebawem miała zacząć się lekcja dla zaawansowanych.

Dostrzegłszy jasnoczerwony kostium swojej córki, Kelly pomachała i zawołała dziewczynkę. Caroline Anderson pomachała jej również, ale nie spieszyła się z podjazdem do bandy. Caroline była bardzo podobna do matki - zdolna, wysportowana i uparta.

- Pospiesz się, kurczaczku - powiedziała Kelly. - Zabieram cię do domu. Mama jest spóźniona i ma kłopoty.

Caroline zeszła z lodowiska, podeszła na czubkach łyżew do ławki i usiadła.

- Chcę iść do Onion Ring na hamburgera. Padam z głodu.

- To już zależy od twojego ojca, kochanie - stwierdziła Kelly. - Szybciutko, zaraz idziemy.

Kelly uklękła i wyjęła z torby buty Caroline. Położyła je na siedzeniu obok córki.

- Rany, to ci dopiero łyżwiarka - rzekł z podziwem Brian.

Kelly wyprostowała się i osłoniła ręką oczy przed blaskiem lamp.

- Gdzie?

- Tam, na środku. - Brian pokazał ręką. - W różowym kostiumie.

Kelly powiodła za nim wzrokiem i natychmiast stało się jasne, kogo Brian ma na myśli. Jakaś dziewczynka, mniej więcej w tym samym wieku co Caroline, rozgrzewała się tak, że niektórzy kupujący zatrzymali się, aby na nią popatrzeć.

- Ho, ho! Jest dobra. Prawie jak zawodowiec - powiedziała Kelly.

- Wcale nie jest taka dobra - odezwała się Caroline, zaciskając zęby i próbując zzuć jedną z łyżew.

- Mnie wydaje się dobra - odparła Kelly. - Kto to?

- Nazywa się Becky Reggis. - Nie poradziwszy sobie z łyżwą, Caroline znowu poluzowała sznurówki. - W zeszłym roku była mistrzynią stanu juniorów.

Jakby wyczuwając, że jest obserwowana, dziewczynka wykonała dwa podwójne aksle i łukiem przemknęła wzdłuż krańca lodowiska. Wielu kupujących zaczęło spontanicznie bić brawo.

- Jest fantastyczna - powiedziała Kelly.

- No dobrze. W tym roku pojedzie na mistrzostwa krajowe - niechętnie dodała Caroline.

- Hmm - mruknęła Kelly i spojrzała na Briana. - Można by z tego zrobić reportaż.

Brian wzruszył ramionami.

- Może do wiadomości o szóstej, ale na pewno nie do wydania o jedenastej.

Kelly znowu popatrzyła na łyżwiarkę.

- Nazywa się Reggis, tak?

- Tak - odpowiedziała Caroline. Zdjęła już obie łyżwy i szukała w torbie swoich butów.

- A nie jest to przypadkiem córka doktora Kima Reggisa? - zapytała Kelly.

- Wiem, że jej tata jest lekarzem - powiedziała Caroline.

- Skąd wiesz?

- Chodzi ze mną do szkoły - poinformowała Caroline. - Jest o rok starsza ode mnie.

- Bingo! - krzyknęła Kelly. - Okazja sama spada nam z nieba.

- Poznaję ten błysk w twoim oku - rzekł Brian. - Jesteś jak kot, który czai się do skoku. Widzę, że coś knujesz.

- Nie mogę znaleźć moich butów - poskarżyła się Caroline.

- Doznałam olśnienia - powiedziała Kelly. Podniosła z siedzenia buty Caroline i położyła je na jej kolanach. - Doktor Kim Reggis doskonale nadałby się do tej historii o fuzji AmeriCare. Był szefem kardiochirurgii w szpitalu Samarytanina, zanim doszło do przejęcia, a potem nagle - bum! - stał się jednym z pariasów. Założę się, że miałby do powiedzenia coś pikantnego i seksownego.

- Bez wątpienia - zgodził się Brian. - Ale czy powiedziałby to tobie? Nie wypadł zbyt dobrze w twoim programie Biedne dzieci bogatych Ludzi.

- Och, to była burza w szklance wody - powiedziała Kelly z nutą goryczy.

- Może ty tak uważasz - stwierdził Brian. - Ale ja wątpię, czy doktor podziela twoje zdanie.

- Sam jest sobie winien - odparła Kelly. - Zresztą jestem pewna, że się z tym liczył. Za nic nie pojmuję, dlaczego kardiochirurdzy tacy jak on nie zdają sobie sprawy, że ich lamenty nad zwrotami kosztów leczenia nie zrobią wrażenia na opinii publicznej, skoro sami pobierają wynagrodzenie w sześciocyfrowych liczbach. Można by pomyśleć, że mają więcej rozumu w głowie.

- Zasłużenie czy nie, musiał być cholernie wściekły - orzekł Brian. - Wątpię, czy będzie chciał z tobą mówić.

- Zapominasz, że tacy chirurdzy jak Kim Reggis uwielbiają media - odparła Kelly. - Myślę, że warto zaryzykować. Co mamy do stracenia?

- Czas - odpowiedział Brian.

- I tak go nam nie zbywa - stwierdziła Kelly. Schyliła się obok Caroline i dodała: - Kochanie, nie wiesz, czy mama Becky jest tutaj?

- Pewnie - powiedziała Caroline i wskazała ręką. - Jest tam, w czerwonym swetrze.

- Znakomicie - rzekła Kelly i podniosła się, żeby spojrzeć na drugą stronę lodowiska. - Niebiosa naprawdę nam sprzyjają. Słuchaj, kurczaczku, włóż sama buty, ja zaraz wrócę. - Kelly odwróciła się do Briana. - Pilnuj jej.

- Ruszaj, dziewczyno - odrzekł z uśmiechem Brian.

Kelly obeszła lodowisko i zbliżyła się do matki Becky. Wydawało się, że tamta jest mniej więcej w jej wieku. Choć atrakcyjna i zadbana, ubrana była dość konserwatywnie. Odkąd Kelly ukończyła college, nie widziała kobiety noszącej sweter po szyję włożony na koszulę z białym kołnierzykiem. Mama Becky była pogrążona w lekturze książki, która nie wyglądała na powieść z list bestsellerów: Starannie podkreślała ustępy żółtym flamastrem.

- Przepraszam - odezwała się Kelly. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam pani za bardzo.

Matka Becky uniosła głowę. Miała ciemne włosy o kasztanowym odcieniu. Mimo surowych rysów miała miłe usposobienie i życzliwy stosunek do świata.

- Nic się nie stało - odpowiedziała. - Czym mogę służyć?

- Pani Reggis? - zapytała Kelly.

- Proszę mi mówić Tracy.

- Dziękuję - rzekła Kelly. - Zdaje się, że to dość poważna lektura jak na lodowisko.

- Muszę wykorzystywać każdy wolny moment - powiedziała Tracy.

- To chyba jakiś podręcznik - dodała Kelly.

- Niestety - potwierdziła Tracy. - We wczesnym wieku średnim znowu chodzę do szkoły.

- To godne pochwały - stwierdziła Kelly.

- To duże wyzwanie - odparła Tracy.

- Jaki ma tytuł?

Tracy odwróciła książkę grzbietem do góry, aby pokazać okładkę.

- Ocena osobowości u dzieci i młodzieży.

- Och, brzmi poważnie - powiedziała Kelly.

- Nie jest tak źle - zaoponowała Tracy. - Prawdę mówiąc, jest całkiem interesująca.

- Mam dziewięcioletnią córkę. Prawdopodobnie powinnam poczytać coś o zachowaniu nastolatków, zanim będzie za późno - stwierdziła Kelly.

- Nie zaszkodzi poczytać - zgodziła się Tracy. - Rodzice powinni korzystać z wszelkiej dostępnej pomocy. Dojrzewanie to trudny okres, a z mojego doświadczenia wynika, że jeśli przewiduje się kłopoty, one niechybnie następują.

- Zdaje się, że coś pani wie na ten temat.

- Coś niecoś - przyznała Tracy. - Ale nigdy nie należy sądzić, że wie się wszystko. Zanim wróciłam do szkoły w zeszłym semestrze, zajmowałam się terapią, głównie z dziećmi, ale także z młodzieżą.

- Psycholog? - zapytała Kelly.

- Opiekun społeczny - wyjaśniła Tracy.

- Interesujące - powiedziała Kelly, żeby zmienić temat. - Właściwie przyszłam tu po to, żeby się przedstawić. Jestem Kelly Anderson z WENE News.

- Znam panią - odparła Tracy z odrobiną lekceważenia.

- No cóż - stwierdziła Kelly - mam niemiłe wrażenie, że moja reputacja mnie wyprzedza. Mam nadzieję, że nie ma mi pani za złe tego programu o kardiochirurgach i ubezpieczeniach Medicare.

- Myślę, że postąpiła pani dość podstępnie - odrzekła Tracy. - Kim sądził, że pani jest po jego stronie, kiedy zgodził się na wywiad.

- Bo do pewnego stopnia tak było - potwierdziła Kelly. - Chciałam jednak pokazać obie strony medalu.

- Zwłaszcza obniżające się dochody lekarzy - zaoponowała Tracy. - Na co położyła pani największy nacisk w swoim programie. Tak naprawdę to tylko jedna ze spraw, które niepokoją kardiochirurgów.

Obok nich przemknęła różowa plama, która na chwilę przykuła uwagę Kelly i Tracy. Becky rozpędziła się i jadąc tyłem, sprężyła się do skoku. Po chwili, ku uciesze przypadkowej publiczności złożonej z kupujących, dziewczynka bezbłędnie wykonała potrójny aksel. Rozległy się jeszcze głośniejsze brawa.

Kelly gwizdnęła cicho.

- Pani córka jest fenomenalną łyżwiarką.

- Dziękuję - powiedziała Tracy. - My uważamy, że jest fenomenalną osobą.

Kelly popatrzyła na Tracy, starając się zrozumieć jej uwagę. Nie umiała jednak rozstrzygnąć, czy tamta chciała wyrazić pogardę, czy tylko informację na temat córki. Wyraz twarzy Tracy niczego nie sugerował. Odwzajemniała spojrzenie Kelly ze szczerym, lecz nieodgadnionym wyrazem twarzy.

- Czy swój talent łyżwiarski odziedziczyła po pani? - zapytała Kelly.

Tracy roześmiała się swobodnie, odchylając do tyłu głowę w prawdziwym rozbawieniu.

- Nie bardzo - odparła. - Nigdy nie włożyłam łyżew na moje niezgrabne nogi. Nie wiem, skąd się wziął jej talent. Pewnego dnia córka po prostu powiedziała, że chce jeździć na łyżwach, a reszta to już historia.

- Moja córka twierdzi, że Becky w tym roku weźmie udział w mistrzostwach krajowych - kontynuowała Kelly. - To byłaby historia w sam raz dla WENE.

- Nie sądzę - powiedziała Tracy. - Wprawdzie Becky to zaproponowano, ale zrezygnowała.

- Szkoda - rzekła Kelly. - Cóż, pani i pan doktor musicie być załamani.

- Jej ojciec nie jest zbyt szczęśliwy z tego powodu - odpowiedziała Tracy - ale mówiąc szczerze, mnie samej ulżyło.

- Dlaczego? - zapytała Kelly.

- Te zawody wiele kosztują wszystkich, a co dopiero niedojrzałe dziecko. Nie zawsze jest to zdrowe dla psychiki. Wielkie ryzyko przy niewielkich korzyściach.

- Hmm - mruknęła Kelly. - Będę musiała się nad tym zastanowić. Tymczasem mam jeszcze bardziej naglący problem. Usiłuję zrobić materiał dla wiadomości wieczornych z tej okazji, że dzisiaj mija sześć miesięcy, odkąd AmeriCare przejęło szpital Dobrego Samarytanina i Uniwersyteckie Centrum Medyczne. Chciałam przedstawić reakcje lokalnej społeczności, ale zetknęłam się z kompletną obojętnością. Pragnęłabym więc poznać opinię pani męża w tej sprawie, tym bardziej iż wiem, że ma własne zdanie. Czy przypadkiem nie przyjdzie tutaj na lodowisko dziś po południu?

- Nie. - Tracy zachichotała, jakby Kelly palnęła jakiś absurd. - W dni robocze nigdy nie wychodzi ze szpitala przed szóstą albo i siódmą. Nigdy!

- To niedobrze - stwierdziła Kelly; jej umysł szybko analizował inne możliwości. - Proszę mi powiedzieć, czy pani zdaniem mąż zechce ze mną rozmawiać?

- Naprawdę nie mam pojęcia. Widzi pani, rozwiedliśmy się kilka miesięcy temu, więc nie umiem powiedzieć, jakie od tego czasu ma o pani mniemanie.

- Przykro mi - powiedziała szczerze Kelly. - Nie wiedziałam o państwa rozwodzie.

- Nie ma powodu do żalu. Sądzę, że to było najlepsze rozwiązanie dla nas obojga. Wymóg okoliczności i konflikt charakterów.

- No cóż, wyobrażam sobie, że być żoną chirurga, a zwłaszcza kardiochirurga, to nie piknik. Znaczy się, oni uważają, że wszystko schodzi na drugi plan wobec ich pracy.

- Tak - odpowiedziała Tracy bez przekonania.

- Wiem, że sama bym tego nie zniosła - mówiła Kelly. - Egoistyczne, samolubne osobowości, jak pani były mąż, nie są w moim typie.

- Być może mówi to coś o pani - zasugerowała Tracy.

- Tak pani myśli? - spytała Kelly. Zamilkła na chwilę, uświadomiwszy sobie, że ma do czynienia z grzecznym, lecz bystrym i ciętym rozmówcą. - Może ma pani rację. Mimo to chciałabym zadać pani jeszcze jedno pytanie. Czy wie pani, gdzie o tej porze mogłabym znaleźć pani męża? Naprawdę chciałabym z nim porozmawiać.

- Mogę tylko przypuszczać, gdzie jest. Prawdopodobnie na oddziale chirurgicznym. W centrum medycznym wszyscy tak zaciekle walczą o sale operacyjne, że Kim musiał przenieść trzy operacje z tygodnia na piątek.

- Dziękuję pani. Natychmiast się tam udam i spróbuję go złapać.

- Proszę bardzo - rzekła Tracy. Machnięciem ręki pożegnała Kelly i obserwowała, jak ta odchodzi szybko wzdłuż bandy lodowiska. - Powodzenia - mruknęła do siebie.

 

Rozdział 2

 

Piątek, 16 stycznia

 

Każda z dwudziestu pięciu sal operacyjnych w Uniwersyteckim Centrum Medycznym wyglądała identycznie. Niedawno odnowiono je i wymieniono sprzęt - były nowoczesne pod każdym względem. Podłogi wylano białą masą imitującą granit. Ściany wyłożono szarymi kafelkami. Lampy i przyrządy wykonano z nierdzewnej stali lub błyszczącego niklu.

Sala operacyjna numer dwadzieścia była jedną z dwóch, gdzie przeprowadzano operacje na otwartym sercu, i o czwartej piętnaście była nadal zajęta. Panował w niej spory tłok: anestezjolodzy, instrumentariuszki, pielęgniarki pomocnicze i odpowiedzialne za krążenie, kardiochirurdzy oraz niezbędne wyposażenie techniczne. W tej chwili nieruchome serce pacjenta było całkowicie odsłonięte, otaczała je olbrzymia liczba zakrwawionych taśm, rozwleczonych szwów, metalowych retraktorów i mnóstwo jasnozielonego materiału.

- W porządku, zrobione - powiedział doktor Kim Reggis, wręczając pielęgniarce igłę do zakładania szwów. Przeciągnął się, żeby rozprostować zesztywniałe plecy; operował bez przerwy od siódmej trzydzieści rano. Był to jego trzeci i ostatni zabieg. - Odłączcie płyn kardioplegiczny i pobudźcie serce do pracy.

Polecenie Kima wywołało niewielkie poruszenie przy konsolecie aparatu do krążenia pozaustrojowego. Pstryknęło kilka przełączników.

- Rozgrzewa się - oznajmił bezosobowo chirurg.

Pani anestezjolog spojrzała zza parawanu oddzielającego głowę pacjenta od jego klatki piersiowej.

- Jak sądzisz, jak długo jeszcze? - zapytała.

- Skończymy za pięć minut - odparł Kim. - Pod warunkiem, że serce pójdzie na współpracę, ale wygląda obiecująco.

Po paru spazmatycznych uderzeniach serce podjęło swój normalny rytm.

- Okay - stwierdził Kim. - Odłączcie bypass.

Przez następne dwadzieścia minut nikt się nie odzywał. Wszyscy wiedzieli, co do nich należy, więc wszelkie rozmowy były zbędne. Kiedy rozpłatany mostek został połączony, Kim i doktor Tom Bridges cofnęli się od spowitego materiałem pacjenta i zaczęli ściągać sterylne fartuchy, rękawiczki i plastikowe maski. W tym samym czasie zwolnione przez nich miejsce przy stole operacyjnym zajęli chirurdzy klatki piersiowej.

- Chcę, żebyście zeszyli to nacięcie kosmetycznie! - zawołał do nich Kim. - Zrozumiano?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin