Andrew Sylvia - Nie przyniosę ci pecha.pdf

(656 KB) Pobierz
Andrew Sylvia - Tajemnice Opact
SYLVIA ANDREW
NIE PRZYNIOSĘ CI PECHA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lipiec 1812 roku
Kolaska prawie nie zwolniła biegu, mimo że zjechała z londyńskiego traktu na
wąską drogę prowadzącą do Abbot Quincey. Powożący mężczyzna bezbłędnie
pokonał ostry zakręt, panował bowiem nad parą ognistych koni bardzo pewnie.
Chociaż nie ulegało wątpliwości, że dobrze zna ten szlak, taki popis zręczności i siły
robił duże wrażenie. Również sam widok odciskał się w pamięci: para idealnie
dobranych gniadoszy, młody, wysoki blondyn na koźle, za nim sługa siedzący
sztywno, jakby kij połknął, a to wszystko na tle bujnej zieleni, stykającej się na
horyzoncie z błękitem nieba. To Hugo Perceval, dziedzic sir Jamesa z Perceval Hall,
wracał do wsi Abbot Quincey po porannej wizycie w Northampton.
Timothy Potts, służący, pozwolił sobie na nieznaczne skinienie głową,
wyrażając w ten sposób uznanie dla umiejętności pana. Gdy zaś znaleźli się na
prostym odcinku drogi, pustej, jeśli nie liczyć pojedynczej sylwetki widocznej w
oddali, odprężył się i zaczął rozmyślać. Miał wielkie szczęście, że trafił do takiego
chlebodawcy. Nie było dwóch zdań co do tego, że to niezwykły człowiek.
Wszystko jedno, czy w Londynie, czy w swoim majątku na wsi, zawsze
zdawał się wiedzieć, czego chce. Naturalnie niektórzy powiedzieliby, że szczęście
 
traktuje go łaskawiej niż innych. Był przystojny, mocno zbudowany, a udawało mu
się prawie wszystko. Dżentelmen w każdym calu i wzorowy pan. Nie robił nic na
pokaz, nie miał wybryków, nie budził lęku zmiennym usposobieniem ani napadami
złego humoru. Zawsze rozsądny, najbardziej nie znosił u innych trzpiotowatości.
Chociaż nigdy nie podnosił głosu, to gdy przybierał pewien określony ton, nikt nie
ważył mu się sprzeciwić.
Rozmyślania Timothy'ego Pottsa zostały raptownie przerwane, Hugo wydał
bowiem okrzyk i zatrzymał konie przy smukłej młodej pannie, która stanęła na
poboczu obok kamienia milowego i czekała, aż kolaska przejedzie. W jej bladej
twarzy najbardziej zwracały uwagę spiczasty podbródek i wielkie, smutne oczy.
Miała na sobie muślinową suknię, pomiętą i brudną, oraz słomkowy kapelusik z
jednej strony żałośnie wystrzępiony. Ale najdziwniej wyglądały stojąca na ziemi
wysoka klatka, przykryta ciemną zasłoną, oraz duże zwierzę, najprawdopodobniej
pies, trzymane przez nią na lince.
Wydawszy energiczne polecenie słudze, by pilnował koni, Hugo zeskoczył z
kozła na ziemię.
- Debora? Debora Staunton? Co pani, u diabła, tu robi?! - Pies, któremu
wyraźnie nie spodobał się ton Hugona, gniewnie zawarczał. - I cóż to za nieułożone
stworzenie, na litość boską?
Panna Staunton spojrzała na niego z urazą. Doprawdy uwziął się na nią los.
Była zmęczona, brudna i spocona.
Pies zjadł kawałek jej najlepszego słomkowego kapelusika, ramiona i palce
miała obolałe od dźwigania klatki. Wyglądało jednak na to, że po fatalnym ostatnim
tygodniu nie należy spodziewać się odmiany na lepsze. Kiedy ostatnio widziała
Hugona Percevala, ten bardzo dobitnie wyraził nadzieję, że ich drogi więcej się nie
skrzyżują, i nic nie wskazywało na to, by tymczasem zmienił zdanie. Idąc tu, liczyła
na to, że natrafi po drodze na jakąś życzliwą duszę, dzierżawcę albo chłopa, by móc
poprosić o pomoc w dostaniu się do Abbot Quincey, ale, niestety, do tej pory nie
minął jej żaden pojazd. Dlaczego ta kolaska musiała należeć właśnie do człowieka,
którego za nic nie chciała spotkać, a zwłaszcza w takich okolicznościach?
- No, więc jak? - przynaglił ją Hugo. Panna Staunton wyprostowała ramiona i
przygotowała się do odparcia ataku. Upłynęły cztery lata, odkąd Hugo obszedł się z
nią tak obcesowo, cztery lata, podczas których dowiedziała się, że życie rzadko gra
fair i zazwyczaj mści się na słabych. Ale nie była już wydelikaconą szesnastolatką i
 
nie zamierzała pozwolić, by Hugo Perceval traktował ją z tą swoją nieznośną
wyniosłością.
- Niech pan nie kpi, Hugo! To jest, rzecz jasna, pies. Poza tym Autolikus
wcale nie jest źle ułożony, tylko nie spodobał mu się sposób, w jaki pan się do mnie
odezwał. Mnie zresztą też nie, jeśli mam być szczera.
Służący zwrócił ku niej głowę z niejakim zaskoczeniem. Niewielu ludzi
odważało się stawić czoło jego panu, a już na pewno nie takie drobne istoty płci
żeńskiej.
Hugo zaczerpnął tchu i powiedział starannie kontrolowanym tonem:
- Przepraszam, to skutek zaskoczenia. Nie wiedziałem, że jest pani w okolicy.
- Nie było mnie. Właśnie przyjechałam.
- A to jest pani bagaż? - Hugo zerknął wymownie na klatkę i psa. - Cały
bagaż?
Panna Staunton przygryzła wargę.
- Nnnie, nie cały. Resztę musiałam zostawić w zajeździe na rozstaju pod
opieką niani Humble. Miałam nadzieję, że ciotka Elizabeth pośle kogoś po te rzeczy.
- Co się stało? - spytał.
- Nie jestem pewna, czy chcę panu o tym opowiedzieć, Hugonie. Zaraz
straciłby pan cierpliwość, ale byłabym bardzo zobowiązana, gdyby przekazał pan
wiadomość na plebanię.
Pokręcił głową.
- Ma pani pecha. Nikogo tam nie ma. Cała rodzina spędza dzisiejszy dzień u
Vernonów w Stoke Park.
Panna Staunton dość niespodziewanie przysiadła na kamieniu milowym.
- Ojej! - powiedziała.
- Czy nie spodziewano się pani przyjazdu?
- No... niezupełnie. Nie dzisiaj. Bo widzi pan, przyjechałam dwa dni za
wcześnie.
Hugo głośno westchnął.
- Lepiej niech mi pani opowie tę historię. - W jego głosie pobrzmiewała
rezygnacja. - Proszę jednak ograniczyć się do faktów.
Pannie Staunton udało się na chwilę zapomnieć o urazie.
- Przyjechałam wcześniej z powodów, których nie będę teraz roztrząsać -
powiedziała z godnością. - W każdym razie pan Hobson nie zgodził się zawieźć nas
 
dalej niż do rozstajów.
- Kim jest pan Hobson?
- Właścicielem bryczki. Opłaciłam go, żeby przywiózł nas tutaj z Maids
Moreton.
- Bryczki? Czy to znaczy, że przejechała pani dwadzieścia mil zwykłą
bryczką? Pani chyba oszalała!
- Nie, Hugonie. Po prostu... po prostu nie jestem zbyt zamożna. Ale chyba
musiałam źle wyliczyć odległość, kiedy układałam się z panem Hobsonem. W
każdym razie w Yardley Gobion powiedział, że na tyle byliśmy umówieni, i zażądał
więcej pieniędzy, zanim ruszy w dalszą drogę. To było z jego strony bardzo
niemądre, bo co miałabym z sobą zrobić w Yardley Gobion?
- Zaiste, też stawiam sobie to pytanie.
- W końcu udało mi się go przekonać, żeby zawiózł nas do rozstajów, tam
jednak oświadczył, że nie pojedzie ani jarda dalej, jeśli nie dostanie więcej pieniędzy.
A ja... ja nie mogłam mu zapłacić.
- Czy to znaczy, że nie ma pani środków? Panna Staunton skinęła głową.
- Wszystko przez kapelusz pani Dearborne. Hugo spojrzał na nią
zafascynowany.
- Nie zamierzam dopytywać się o kapelusz pani Dearborne - powiedział po
chwili. - Ta kwestia musi poczekać. Sytuacja, jak rozumiem, przedstawia się obecnie
w ten sposób, że pan Hobson odjechał z powrotem do Maids Moreton...
- Do Buckingham. On jest z Buckingham.
- A więc do Buckingham, a panią, jej służącą i cały dobytek pozostawił w
zajeździe na rozstajach. I nic się nie zmieni do czasu, aż zdoła pani znaleźć sposób
przewiezienia tego na plebanię. Na razie była pani zmuszona pokonać pieszo w upale
trzy mile do Abbot Quincey, targając z sobą wielkie psisko i... no, właśnie, co jest w
tej klatce? - Odchylił zasłonę. Senna zielona papuga z jaskrawym niebiesko - żółtym
łbem zerknęła na niego z irytacją i szpetnie zaklęła. Hugo cofnął się.
- Boże wielki!
- Co pan zrobił najlepszego, Hugonie?! Ona spokojnie spała, a pan ją zbudził!
- Debora wyszarpnęła rąbek zasłonki z dłoni Hugona i pieczołowicie okryła klatkę.
Papuga skrzeczała jeszcze przez chwilę, ale w końcu zamilkła.
- Deboro Staunton, czy mam rozumieć, że zamierzała pani zawieźć tego ptaka
- Hugo oskarżycielsko skierował palec ku klatce - do ciotki Elizabeth? Na plebanię?!
 
- Wskazał z kolei psa, który tymczasem usiadł i zaczął wyskubywać sobie pchły z
sierści. - I jeszcze tego psa? Go pani sobie właściwie wyobrażała?
- Chyba nie mogłam zostawić ich w Maids Moreton, jak pan sądzi?
- Nie wiem. Ale z pewnością trzeba nie mieć rozumu, by się spodziewać, że
ciotka Elizabeth przyjmie tę menażerię pod swój dach, a zwłaszcza papugę, która
wygaduje takie rzeczy. I czemu właściwie uznała pani za stosowne targać z sobą ten
zwierzyniec, zamiast zostawić go z nianią Humble w zajeździe?
- To było po prostu niemożliwe. Hugo zerknął na stworzenia panny Staunton i
skinął głową.
- Podejrzewam, że karczmarz nie chciał mieć z nimi nic wspólnego.
Panna Staunton pochyliła głowę.
- Żona karczmarza bardzo się zgorszyła tym, co powiedziała do niej papuga. A
poza tym złapała Autolikusa na kradzieży... Och, on po prostu był bardzo głodny.
Muszę powiedzieć, że postąpiła doprawdy lekkomyślnie, zostawiając barani udziec
na stole.
Hugo zmierzył ją ponurym spojrzeniem.
- Widzę, że nie straciła pani talentu do wpadania w tarapaty.
- Staram się tego unikać, Hugonie - westchnęła panna Staunton. - Ale wypadki
chodzą po ludziach. A ja miałam tyle na głowie...
- W dodatku dzisiaj nie ma na plebanii nikogo, kto mógłby pani pomóc... -
Hugo przyglądał jej się przez chwilę, a potem przybrawszy minę człowieka mężnie
znoszącego przeciwności losu, powiedział z ociąganiem: - Trudno, będę musiał panią
zawieźć do Perceval Hall. Dla zwierząt w kolasce nie ma miejsca, ale psa po prostu
przywiążemy o, do tamtego drzewa, w cieniu będzie mu dobrze. Papuga może zostać
razem z nim. Po przyjeździe do dworu niezwłocznie wyślemy kogoś po nianię i resztę
pani dobytku. Przy okazji służba weźmie i te zwierzęta.
- No, wie pan, Hugonie! W życiu nie zostawiłabym Autolikusa przywiązanego
do drzewa. Poza tym papugi też nie zostawię. Biorę z sobą i jedno, i drugie.
- Niech pani nie będzie niemądra, Deboro. Nie mogę wziąć pani z tymi
stworzeniami. Nie ma tyle miejsca w kolasce.
- Ale ja ich nie zostawię! - oświadczyła z uporem panna Staunton. Autolikus,
usłyszawszy podniesione głosy, ułaskawił pchły, ponownie wydał z siebie warknięcie
i ruszył ku Hugonowi.
- Siad!
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin