Clancy Tom - Power Plays 03 - Sprawa Oriona.doc

(1265 KB) Pobierz

Tom Clancy

Martin Greenberg

Tom

Clancy

POWER PLAYS

SPRAWA ORIONA

Przełożył:

Jarosław Kotarski

Tytuł oryginału

Tom Clancy's Power Plays: Shadow Watch


PODZIĘKOWANIA

Chciałbym podziękować Jerome'owi Preislerowi za pomysłowość i nieoceniony wkład w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za pomoc należą się także Marcowi Cerasiniemu, Larry'emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi i Tomowi Mallonowi, wspaniałym ludziom z Penguin Putnam, a szczególnie: Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi. Dziękuję Dougowi Littlejohnsowi, Kevinowi Perryemu i reszcie zespołu pracującego nad Sprawą Oriona, jak również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertainment. Jak zawsze dziękuję też mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi Gottliebowi z William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy, moi czytelnicy, musicie ocenić wynik naszego wspólnego wysiłku.

Tom Clancy


1

CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH im. J. F. KENNEDY'EGO PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA

15 KWIETNIA 2001

Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się wyjaśnienie tego, co wydarzyło się na stanowisku startowym, Annie wciąż doskonale pamiętała, jak wszystko, co dotąd przebiegało doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając podniecenie i oczekiwanie w horror i zmieniając na zawsze jej życie.

Astronautka, gwiazda mediów, modelka, matka, wszystkie szufladki, w których dotąd umieszczał ją świat, pozostały takie same. Ale zbyt dobrze znała siebie, by wątpić, że Annie Caulfield, która żyła przed katastrofą, i Annie Caulfield, która w końcu powstała z popiołów, to dwie nader odmienne kobiety. Rankiem panowały idealne warunki do startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana temperatura i czyste błękitne niebo aż po wschodni brzeg wyspy Merritt. Stanowisko 39A, położone nad morzem, tonęło w promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli Startowej wyglądała niczym pocztówka lub folder turystyczny reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda, jakiej ciągle życzyli sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu.

W przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku przebiegały idealnie. Nie było żadnych falstartów czy frustrujących, wykrytych w ostatniej chwili usterek powodujących przerwanie odliczania, a czasami wymuszających odwołanie startu.

Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i pół godziny przed odlotem, wraz z resztą zespołu zarządzającego misją i innymi oficjelami z NASA, Annie odprowadziła swoją załogę (zawsze tak określała załogi, które nadzorowała) do pojazdu, który miał ich przewieźć na stanowisko startowe. Przy tej okazji, jak zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali zatrudnieni przez NASA specjaliści z agencji reklamowych. Mimo to zaskoczyła ją liczba czekających przed wejściem dziennikarzy i reporterów oraz mikrofonów w kudłatych osłonach, które wyglądały niczym przerośnięte gąsienice.

Był nawet ktoś z jednej z sieci telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne - Gary Jakoś-mu-tam, który zaciągnął ją przed kamerę, by wygłosiła komentarz. Gdyby się wcześniej nad tym zastanowiła, przygotowałaby się na coś podobnego - NASA poważnie traktowała współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu usilnie nalegano. Podobnie zresztą jak w pewnym stopniu na mianowanie jej koordynatorem astronautów, co było całkiem wysoką pozycją w hierarchii agencji. Obliczono to na przyciągnięcie większego niż zwykle tłumu dziennikarzy. Zgodziła się na taką rolę, mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez reklamę.

Wysłanie w przestrzeń pierwszego modułu laboratoryjnego ISS, jak w skrócie określano międzynarodową stację kosmiczną, opóźniło się znacznie z powodu problemów finansowych. Na orbicie znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało zostać połączone laboratorium, a za dwa tygodnie zaplanowano wystrzelenie z rosyjskiego kosmodromu w Kazachstanie drugiego modułu badawczego. Nie licząc politycznych korzyści, czyli konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem, te dwa starty decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w badaniach kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na szczegóły, ignorując całą wrzawę otaczającą misję. Był to dla niej największy z dotychczasowych krok ku realizacji marzeń, które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały, gdy dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy tej stacji wymaże w końcu winę i ból, które dotąd w niej przeważały. Co prawda, stanowiły niejako produkt uboczny, ale dręczyły ją od dawna. Nie był to jednak czas ani miejsce na rozmyślania o własnych problemach, toteż odsunęła je od siebie.

Stała przed wejściem do kompleksu startowego 39 i obserwowała pułkownika Jima Rowlanda oraz resztę załogi Oriona wsiadających do srebrzystego, przypominającego autobus pojazdu z błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć historię, więc choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi. Byli jej grupą treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich.

Na zawsze wrył się jej w pamięć obraz Jima, który zatrzymał się przed wejściem do pojazdu i przyjrzał tłumowi, szukając jej twarzy. Był dowódcą lotu, przystojnym i energicznym mężczyzną, który zdawał się pulsować pewnością siebie i entuzjazmem. Ale w tej chwili nie miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli razem kurs astronautów. W tej chwili przepełniała go niecierpliwość, którą w pełni mógł zrozumieć jedynie ten, kto widział Ziemię z wysokości dwustu pięćdziesięciu mil.

Marchewka ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała go w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego warg. Tekst był stary - z czasów szkolenia w Houston - i dotyczył twarzowego koloru skafandrów, w które od lat ubrani byli wszyscy astronauci w trakcie startów i lądowań.

Uśmiechnęła się, wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś choć raz znalazł się w przestrzeni, nigdy nie przestawał za nią tęsknić. Nigdy. - Terra nos respuet - odparła, wolno wymawiając słowa. W dowolnym tłumaczeniu, które wymyślili dość dawno, motto szkoły brzmiało "Wypluła nas Ziemia".

Jim uśmiechnął się szerzej i zasalutował jej zawadiacko, po czym odwrócił się i wsiadł do pojazdu. Za nim podążyli kolejno pozostali członkowie załogi. Niedługo potem Annie uznała, że jej funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się dziennikarzom.

Zjadła lekkie śniadanie w bufecie i poszła do pokoju startowego przydzielonego do obsługi Oriona. W centrum były cztery takie olbrzymie pomieszczenia, a z każdego można było kierować operacją od etapu testów do startu promu. Później funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol komputerowych oddzielonych niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach wychodzących na płytę startową, robiła wrażenie nawet wtedy, gdy nie było w niej nikogo. W takie dni jak ten, kiedy pełno w niej było kontrolerów, techników, oficjeli z NASA i zaproszonych na uroczystość startu VIP-ów, Annie wydawało się, że sama atmosfera jest elektryzująca.

Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą nazwą przestrzeni wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli agencji, których obecność z punktu widzenia procedury startowej była zupełnie nieistotna. Zauważyła, że siedzący po prawej mężczyzna posłał jej zaintrygowane spojrzenie z gatunku: "Na jakiej to reklamie widziałem twoją twarz?" Przyzwyczaiła się do takich spojrzeń, odkąd stała się sławna, lecz nagle zdała sobie sprawę, że przygląda się sąsiadowi niemal w ten sam sposób. Co prawda, niewielu biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie dziesięć lat, nie rozpoznałby założyciela i szefa UpLink International, jednej z najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także - co ważniejsze z punktu widzenia Annie - głównego wykonawcy międzynarodowej stacji kosmicznej.

Mężczyzna wyciągnął ku niej dłoń ze słowami:

- Przepraszam, że się przyglądam, ale to prawdziwy zaszczyt poznać panią, pani Caulfield. Jestem...

- Roger Gordian. - Uśmiechnęła się. - Najsłynniejszy cywilny zwolennik naszego programu. Aha, wystarczy po prostu Annie.

- No tak, imiona to tu zdecydowanie najpopularniejsza forma. - Wskazał na siedzącą po drugiej stronie uderzająco piękną brunetkę w doskonale skrojonym kostiumie. - Proszę pozwolić, że przedstawię pani mojego wiceprezesa projektów specjalnych Megan Breen. W taki czy inny sposób stoi generalnie za wszystkim, co nasza firma zdołała osiągnąć.

Kobiety uścisnęły sobie dłonie i Megan dodała:

- Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy będę negocjowała podwyżkę.

Gordian mrugnął porozumiewawczo do Annie.

Biedna Megan musi się jeszcze sporo nauczyć o lojalności między byłymi myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś więcej niż humor.

Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - Spytała.

Gordian skinął głową.

- Przez sowiecką rakietę typu Goa podczas przelotu na małej wysokości nad Khe Xanh. - Umilkł na chwilę. - Latałem od roku z 355. z Laosu, a następne pięć lat spędziłem w więzieniu Hoa Lo. - "Hanojski Hilton".

- Mój Boże, prawda. Czytałam, jak traktowano tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła, przypominając sobie detale.

Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie określanym przez jeńców mianem "Hotelu Złamanych Serc". Pierwszy nazwali Zmiękczalnią, drugi - Pryszczatym. W Zmiękczalni bito nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się znaleźli. Pryszczaty nazwę zawdzięczał specyficznie położonemu tynkowi, który tworzył guzowate nierówności skutecznie tłumiące krzyki torturowanych. Ten oraz podobne wynalazki były spuścizną po Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się chce, ale trzeba przyznać, że na skolonizowanych obszarach Francuzi pozostawili wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec.

Potrafiono w nich wymusić pożądane zmiany behawioralne u najbardziej nawet zatwardziałych i niepoprawnych osadzonych. Do takich należało właśnie więzienie Hoa Lo czy słynna kolonia karna na Diabelskiej Wyspie przy wybrzeżu Gujany Francuskiej. Brutalna bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a Wietnamczycy okazali się wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni wykorzystali swą kolonialną spuściznę.

- Ja też słyszałem o twoich przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się w Bośni po katapultowaniu z F-16 na dwudziestu siedmiu tysiącach stóp. Przeżyłaś chyba tylko dzięki łasce boskiej.

- Dzięki łasce boskiej, kursowi przetrwania, radiotelefonowi i azbestowemu żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam pamięcią, a który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się z larw i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie każdy samolot wyposaża się w twój system naprowadzająco-rozpoznawczy GAPSFREE, jest znacznie mniej prawdopodobne, by jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja.

- Przeceniasz moje zasługi, a nie doceniasz własnych. - Widać było, że poczuł się nieswojo. Czym prędzej zmienił temat, wskazując na salę. - Choć założę się, że zgodzimy się, że to rzeczywiście jest godne uznania.

Annie, nieco zaskoczona, przytaknęła odruchowo. Jeśli się nie myliła - a gdy oceniała ludzi, myliła się raczej rzadko miała właśnie okazję zobaczyć przebłysk autentycznej skromności swego rozmówcy. U kogoś takiego jak Gordian, czego nauczyło ją przebywanie wśród wysoko postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement. Uczyła się naturalnie na własnych błędach i nie były one najsympatyczniejsze.

- To twój pierwszy start? - Spytała.

- W innej niż rola widza, tak. Kiedy nasze dzieci były jeszcze dziećmi, przyjechaliśmy z Ashley, by z terenu przeznaczonego dla publiczności obserwować start Endeavora. To było spektakularne przeżycie, ale w porównaniu z obecnością w centrum startowym...

- Drętwieją palce, a serce podskakuje - powiedziała ze zrozumieniem Annie.

- Sądzę, że dla ciebie to też jeszcze nie rutyna - zauważył z uśmiechem.

- I nigdy nie będzie.

Po chwili Gordian wstał, widząc zbliżającego się administratora NASA Charlesa Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go na spotkanie z grupą osobistości przebywających w sąsiednim pokoju.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin