Alexandra Belinda - Dzika lawenda.pdf

(3698 KB) Pobierz
117698320 UNPDF
Belinda Alexandra
Dzika lawenda
(Wild Lavender)
Przełożyła Anna Gralak
Rozdział 1
– Simone, lawenda czeka!
Biiip! Biiip!
– Simone! Simone!
Nie wiem, co mnie obudziło: klakson nowego samochodu Bernarda czy wołanie
ojca z kuchni. Podniosłam głowę i zmarszczyłam brwi. W pokoju unosił się zapach
przypalonej bawełny. Poranne słońce wlewające się przez otwarte okiennice było
białe z gorąca.
– Simone, lawenda czeka!
W głosie ojca słychać było radość. Klakson w samochodzie Bernarda też
wydawał się wesoły. Usiadłam na łóżku i za oknem zobaczyłam rdzawoczerwony
samochód turystyczny z opuszczonym dachem, który toczył się drogą biegnącą
pośród sosen. Za kierownicą siedział rozpromieniony Bernard. Szprychy w kołach
pasowały do lśniącej bieli jego garnituru i słomkowego kapelusza na głowie.
Zastanawiałam się, czy Bernard dobiera stroje do samochodów. Rok wcześniej, kiedy
modne były brytyjskie auta, przyjechał do nas w czarnym garniturze i meloniku. Dziś
zaparkował na podwórzu, obok wistarii i obejrzał się przez ramię. Drogą wlekła się
ciężarówka. Za kierownicą siedział mężczyzna o smagłej twarzy, a pasażerowie
usadowieni na przyczepie mieli śniadą skórę.
Wygramoliłam się z łóżka i zaczęłam biegać po pokoju w poszukiwaniu sukienki,
którą wkładałam do pracy. Szafa była pusta. Moje ubrania leżały w nieładzie pod
łóżkiem albo zwisały z szuflad komody. Uczesałam się i próbowałam sobie
przypomnieć, gdzie położyłam tę sukienkę.
– Simone! – ponownie zawołał ojciec. – Byłoby miło zobaczyć cię tu jeszcze w
1922 roku.
– Już idę, Papa!
– Och, czyżbym zakłócił spokój naszej Śpiącej Królewny? Uśmiechnęłam się.
Oczyma wyobraźni widziałam, jak siedzi przy kuchennym stole i w jednej ręce
trzyma kubek kawy, a w drugiej widelec z kawałkiem kiełbasy. Laska stała oparta o
nogę, a zdrowe oko cierpliwie wpatrywało się w schody w oczekiwaniu na jakiś znak
życia.
Zauważyłam sukienkę wiszącą na drzwiach i przypomniałam sobie, że
rzeczywiście powiesiłam ją tam ubiegłego wieczoru. Włożyłam ją przez głowę i
udało mi się pozapinać haftki, nie wplątując w nie swoich długich włosów.
Ponownie ryknął klakson samochodu Bernarda. Zdziwiłam się, że nikt nie
zaprosił go do środka, i wyjrzałam przez okno, żeby zobaczyć, co się dzieje. Ale to
nie Bernard naciskał klakson. Trąbił chłopiec stojący na stopniu samochodu. Jego
oczy były okrągłe niczym śliwki. Kobieta w chustce na głowie odciągnęła go na bok i
pogroziła mu palcem. Jednak jej złość była tylko pozorna. Chłopiec uśmiechnął się i
matka okryła jego czoło pocałunkami. Trzech pasażerów ściągało z ciężarówki kufry
i worki. Patrzyłam, jak najwyższy z nich zdejmuje gitarę i kołysze ją w ramionach
delikatnie niczym matka dziecko.
Wujek Gerome w kapeluszu naciągniętym na siwe włosy rozmawiał z kierowcą.
Widząc oklapnięte końcówki jego wąsów, domyśliłam się, że mówią o pieniądzach.
Wujek wyciągnął palec w kierunku lasu, a kierowca wzruszył ramionami. Wymiana
gestów trwała kilka minut, lecz w końcu kierowca pokiwał głową. Wujek Gerome
sięgnął do kieszeni i wyjął z niej sakiewkę, po czym odliczał każdą monetę, którą
kładł na dłoni mężczyzny. Zadowolony kierowca uścisnął mu rękę, ale zanim
wdrapał się do ciężarówki, aby wyruszyć w dalszą drogę, pomachał na pożegnanie
swoim pasażerom. Wujek Gerome wyszarpał z kieszeni notes, sięgnął po
spoczywający za uchem ołówek i nagryzmolił kwotę zapłaconą kierowcy w swoim
rejestrze – w tym samym, w którym spisane były wszystkie długi mojego ojca.
Pocałowałam krucyfiks wiszący obok drzwi i wybiegłam z pokoju. Byłam w
połowie korytarza, kiedy przypomniałam sobie o amulecie. Pobiegłam z powrotem,
wyjęłam z komody saszetkę z lawendą i schowałam ją do kieszeni.
Ojciec był dokładnie tam, gdzie się go spodziewałam, z kawą i widelcem w dłoni.
Obok siedział Bernard sączący kieliszek wina. Podczas wojny Bernard walczył z
ojcem w okopach. Byli ludźmi, którzy nigdy by się nie spotkali, gdyby nie wybuchła
wojna i którzy dzięki niej stali się najwierniejszymi przyjaciółmi. Ojciec wiedział, że
Bernarda wyparła się rodzina, więc przyjął go do naszej. Złote włosy Bernarda
wydawały się jeszcze jaśniejsze niż poprzednim razem. Zanim napił się wina,
powąchał je, podobnie jak czynił zawsze, gdy chciał czegoś skosztować. Kiedy po
raz pierwszy zobaczyłam Bernarda na podwórzu, stał, węsząc niczym pies. –
Powiedz mi, Simone, czy za tym wzgórzem, obok jałowców, płynie strumyk? – Miał
rację, chociaż z miejsca, w którym staliśmy, nie było widać jałowców, a strumyk był
jedynie maleńką strużką.
Mama i ciocia Yvette krzątały się w kuchni, sprzątając ze stołu resztki śniadania:
kiełbasę, kozi ser, gotowane jajka i chleb maczany w oliwie. Ciocia Yvette
wyciągnęła z kieszeni fartucha okulary i nałożyła je na nos, żeby zobaczyć, czy
pomiędzy resztkami na stole nie pozostało nic, co warto by schować.
– A ja? – krzyknęłam, chwytając kawałek chleba, zanim mama zdążyła zabrać
talerz. Uśmiechnęła się do mnie. Czarne włosy miała upięte w kok na czubku głowy.
Tata nazywał ją swoją señoritą – ze względu na ciemną karnację, którą po niej
odziedziczyłam. Skóra mojej mamy była jaśniejsza niż u przybyłych robotników,
lecz ciemna w porównaniu z Fleurierami, którzy z wyjątkiem mnie zawsze mieli
jasne włosy i niebieskie oczy. Białe brwi i pozbawiona pigmentu skóra cioci Yvette
znajdowała się na przeciwległym krańcu skali. Ona była solą, a moja matka
pieprzem.
Tata wyciągnął do mnie ramiona i zrobił urażoną minę. – Ach, myślisz o
jedzeniu, zamiast najpierw przywitać się ze swoimi mężczyznami – powiedział.
Ucałowałam go w obydwa policzki, a potem jeszcze w bliznę po lewym oku.
Następnie pochyliłam się i pocałowałam również Bernarda.
– Uważaj na garnitur – upomniała mnie ciocia Yvette.
– Nie ma się czym przejmować – odparł Bernard. Odwrócił się do mnie i
powiedział: – Ależ ty wyrosłaś, Simone! Ile już masz lat?
– W przyszłym miesiącu skończę czternaście. – Usiadłam obok taty i odrzuciłam
włosy na plecy. Mama i ciocia wymieniły uśmiechy. Tata podsunął mi swój talerz.
– Dziś nałożyłem sobie dwie porcje – powiedział. – Jedną dla siebie, a drugą dla
ciebie.
Ucałowałam go jeszcze raz.
Na stole stała miseczka z suszonym rozmarynem, więc posypałam nim chleb. –
Dlaczego nie obudziliście mnie wcześniej?
Ciocia Yvette musnęła moje ramiona palcami. – Pomyśleliśmy, że trochę snu
dobrze ci zrobi. – Jej nadgarstek pachniał różami i domyśliłam się, że testowała
perfumy, które Bernard przywoził z Grasse. Ciocia Yvette i Bernard wnosili do
naszego domu powiew cywilizacji. Chociaż wujek Gerome był najbogatszym
farmerem w okolicy, to gdyby nie oni, nie mielibyśmy pojęcia, czym jest bidet czy
croissant.
Mama nalała tacie lampkę wina i uzupełniła w połowie pusty kieliszek Bernarda.
Wracając w stronę kredensu, spojrzała na moje espadryle. – Bernard ma rację –
powiedziała. – Rośniesz tak szybko! Kiedy w przyszłym miesiącu odwiedzi nas
domokrążca, kupimy ci porządne buty. Jeśli nadal będziesz chodziła w starych,
poranisz sobie palce.
Wymieniłyśmy uśmiechy. Wprawdzie nie odziedziczyłam po mamie zdolności
czytania w myślach, ale kiedy patrzyłam na jej twarz – spokojną, powściągliwą,
dumną – zawsze czułam, jak bardzo kocha swoje jedyne dziecko.
– Za rok zgromadzi tyle butów, że nie będzie wiedziała, co z nimi robić –
oświadczył tata. Stuknęli się z Bernardem kieliszkami.
Jego słowa dosłyszał wujek Gerome, który właśnie wchodził do kuchni. – Pod
warunkiem, że w końcu weźmiemy się za lawendę.
– Ach, tak – powiedział Bernard, wstając z krzesła. – Lepiej już pojadę. Przed
południem muszę jeszcze odwiedzić dwie inne farmy.
– Może wezmę trochę jedzenia dla Cyganów? – spytałam. – Pewnie są głodni po
podróży.
Tata zmierzwił mi włosy, nie zważając na to, że właśnie je uczesałam. – To nie są
żadni Cyganie, Simone. To Hiszpanie. I w przeciwieństwie do ciebie wstają wcześnie
rano. Są już po śniadaniu.
Odwróciłam się w stronę mamy, która pokiwała głową. Mimo to wsadziłam do
kieszeni kawałek chleba. Kiedyś powiedziała mi, że Cyganie robią tak na szczęście.
Na zewnątrz czekali robotnicy uzbrojeni w sierpy i grabie. Ciocia Yvette nałożyła
czepek, opuściła rękawy i włożyła rękawiczki chroniące dłonie przed słońcem.
Czekoladka, jej cocker spaniel, buszował w trawie, a za nim biegał mój kot, Olly.
Ponad wysokimi źdźbłami widać było tylko jego rude uszy i ogon.
– Chodźcie tutaj, maluchy! – zawołałam.
Dwie futrzane kulki przybiegły do mnie truchtem. Olly otarł się o nogi. Kiedy był
mały, uwolniłam go z sideł na ptaki. Wujek Gerome powiedział, że mogę go
zatrzymać pod warunkiem, że potrafi łapać myszy i nie będzie trzeba go karmić.
Jednak my wszyscy: rodzice, ciocia Yvette i ja, dokarmialiśmy go bez przerwy,
rzucając pod stół kawałki sera i mięsa za każdym razem, kiedy się ocierał o nasze
nogi. W rezultacie Olly był wielki jak melon i nie bardzo nadawał się do łapania
myszy.
– Przyjadę jutro na destylację, Pierre – powiedział Bernard do taty. Ucałował
mamę, ciocię Yvette i mnie. – Udanych żniw – dodał, wsiadając do samochodu.
Pomachał wujkowi, ale on nie miał czasu dla naszego pośrednika. Jak tylko Bernard i
jego samochód zniknęli za drzewami migdałowca, wujek Gerome zaczął naśladować
afektowany chód naszego gościa. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. To Bernard
pośród świszczących kul biegł przez błoto, niosąc tatę do szpitala polowego. W
okopach wybuchł pocisk, zabijając ich dowódcę i wszystkich towarzyszy w
promieniu dziesięciu metrów. Gdyby nie ofiarność Bernarda, z którą wujek Gerome
nie miał nic wspólnego, nasza część rodziny byłaby teraz bez grosza.
Przekroczyliśmy wąski strumyk. Przed nami, niczym oceany fioletu,
rozpościerały się pola lawendy. Ta roślina nigdy nie była piękniejsza, a jej zapach
słodszy niż tuż przed żniwami. Letnie upały wydobywały jej bogaty aromat, a kolor
zyskiwał największą głębię, przeobraziwszy się z fioletoworóżowych, wiosennych
kłosów w snopy purpurowego kwiecia. Na myśl, że za kilka dni na polach pozostaną
jedynie kępy zmasakrowanych krzaczków, zrobiło mi się smutno.
Tata oparł się na lasce i przydzielał każdemu robotnikowi jego rewir, podczas gdy
wujek Gerome wjeżdżał na pole wozem zaprzęgniętym w muła. Robotnicy dostali od
ojca chusty i wiązali ich rogi, przemieniając je w wiszące u pasa torby na kłosy
lawendy.
Chłopiec usiadł pod drzewem. Podniosłam Olly'ego i zawołałam Czekoladkę. –
Chciałbyś je pogłaskać? – spytałam, kładąc obok niego kota.
Wyciągnął rękę i pogłaskał zwierzęta po głowach. Czekoladka polizała jego
palce, a Olly ułożył mu pyszczek na kolanach. Chłopiec zachichotał i uśmiechnął się
do mnie. Wskazałam palcem swoją pierś i powiedziałam: Simone, ale albo nie
zrozumiał, co mówię, albo był zbyt nieśmiały, żeby się przedstawić. Spojrzałam na
jego wielkie oczy i postanowiłam nazwać go Goya, gdyż wydał mi się wrażliwy
niczym artysta.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin