MacLean - Przelecz zlamanego serca.pdf

(642 KB) Pobierz
MacLean - Przelecz zlamanego serca
Alistair MacLean
PrzełĘcz złamanego serca.
OSOBY
John Deakin . . . . . . . . . . . . . . . . rewolwerowiec
Pułkownik Claremont . . . . . . . . oficer kawalerii
Pułkownik Fairchild . . . . . . . . . komendant Fortu Humboldta
Gubernator Fairchild . . . . . . . . . gubernator stanu Nevada
Marika Fairchild . . . . . . . . . . . . bratanica gubernatora
i córka pułkownika
Major O'Brien . . . . . . . . . . . . . . adiutant gubernatora
Nathan Pearce . . . . . . . . . . . . . . szeryf
Sepp Calhoun . . . . . . . . . . . . . . osławiony bandyta
Biała Ręka . . . . . . . . . . . . . . . . . wódz Pajutów
Garrity . . . . . . . . . . . . . . . . . . . hazardzista
Wielebny Theodore Peabody . . przyszły kapelan Virginia Cit
Doktor Molyneux . . . . . . . . . . . lekarz wojskowy
Chris Banlon . . . . . . . . . . . . . . . maszynista
Carlos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . kucharz
Henry . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . kelner
Bellew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . sierŜant
Devlin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . hamulcowy
Rafferty . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ŝołnierz
Ferguson, Carter, Simpson . . . . telegrafiści wojskowi
Benson, Carmody, Harris . . . . . bandyci mniejszego kalibru
Kapitan Oakland,
Porucznik Newell . . . . . . . . . . występują biernie, choć nie
OSOBY
John Deakin . . . . . . . . . . . . . . Pułkownik Claremont . . . . . . . . . Pułkownik Fairchild . . . . . . . . .
Gubernator Fairchild . . . . . . . . . Marika Fairchild . . . . . . . . . . . .
Major O'Brien . . . . . . . . . . . . . Nathan Pearce . . . . . . . . . . . . . Sepp Calhoun . . . . . . . . . . . . .
Biała RĘka . . . . . . . . . . . . . . . Garrity . . . . . . . . . . . . . . . . Wielebny Theodore Peabody . . . .
Doktor Molyneux . . . . . . . . . Chris Banlon . . . . . . . . . . . Carlos . . . . . . . . . . . . . . . . .
Henry.................. Bellew . . . . . . . . . . . . . . . . . Devlin . . . . . . . . . . . . . . . . . Rafferty . . . . . . . .
. . . . . . . . . Ferguson, Carter, Simpson . . . . . Benson, Carmody, Harris . . . . . . Kapitan Oakland,
porucznik Newell . . . . . . . . . . .
rewolwerowiec oficer kawalerii
komendant Fortu Humboldta gubernator stanu Nevada bratanica gubernatora
i córka pułkownika adiutant gubernatora szeryf
osławiony bandyta wódz Pajutów hazardzista przyszły kapelan Virginia City . lekarz wojskowy
maszynista kucharz kelner sierŜant hamulcowy Ŝołnierz telegrafiści wojskowi bandyci mniejszego
kalibru
występują biernie, choć nie bez znaczenia dla akcji
bez znaczenia dla akcji
osadzenie akcji niniejszej ksiąŜki w roku 1893 podyktowały następujące wydarzenia:
gorączka złota w Kalifornii . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1855-75
odkrycie pokładów złota w Comstock . . . . . . . . . . . 1859
buunty Indian w Nevadzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1860-80
proklamowanie stanu Nevada . . . . . . . . . . . . . . . . . 1864
zakończenie budowy kolei Union Pacific . . . . . . . . . . 1869
odkrycie wielkiej Ŝyły złota w kopalni Bonanza . . . . .1873
epidemia cholery w Górach Skalistych . . . . . . . . . . . 1873
skonstruowanie pierwszego karabinu powtarzalnego
typu „Winchester" . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 1873
- załoŜenie Uniwersytetu Stanu Nevada (w Elko) . . . . . .
1873
Katastrofalny poŜar w Lake's Crossing
od 1879 roku zwanym Reno) . . . . . . . . . . . . . . . . . 1873
notabene: Wysyłanie wojska do zwalczania epidemii cholery jest tylko ~.-a z pozoru dziwne - w
Nevadzie słuŜbę zdrowia zorganizowano dopiero w roku 1893.
Rozdział pierwszy
Bar hotelu w Reese City, górnolotnie nazwanego „Imperial", zionął atmosferą poraŜki i rozkładu,
bezbrzeŜną tęsknotą za świetnością dni minionych, dni, które odeszły na zawsze. Z popękanych i
brudnych ścian, tu i ówdzie otynkowanych, spoglądały wyblakłe podobizny osobników z sumiastymi
wąsami, nieodparcie kojarzące się z szajką bandytów. Brak napisu „Poszukiwany" pod wizerunkami
zakrawał na ironię. Obłupane deski, które udawały podłogę, były niemiłosiernie wypaczone, ich barwa
zaś pozwalała przypuszczać, Ŝe ściany odmalowano względnie niedawno. Liczne spluwaczki, w które
nikt jakoś nie trafiał, dawały się zauwaŜyć gołym okiem, czego nie moŜna powiedzieć o choćby
najmniejszym nie zaśmieconym kawałku podłogi - pod nogami walały się setki niedopałków, a
wypalone ślady na deskach świadczyły niezbicie, Ŝe palacze nie zawracali sobie głowy gaszeniem
cygar. Klosze lamp naftowych, podobnie jak sufit, były czarne od sadzy, a wiszące nad szynkwasem
długie lustro upstrzone przez muchy. Strudzonemu podróŜnikowi. szukającemu schronienia bar
oferował jedynie całkowity brak higieny, nastrój krańcowej dekadencji i obezwładniające poczucie
przygnębienia i rozpaczy.
Nie inaczej prezentowała się klientela lokalu, doskonale pasująca do ogólnej atmosfery. PrzewaŜali
nieprzyzwoicie wiekowi, apatyczni bywalcy, obdarci i nie ogoleni. Wszyscy jak jeden mąŜ
kontemplowali niewesołą i beznadziejną przyszłość przez dno szklanek z whisky. Samotny barman -
krótkowzroczny jegomość w sięgającym po pachy fartuchu, który, przewidując kłopoty z pralnią,
przezornie ufarbował na czarno w zamierzchłej przeszłości - wyraźnie podzielał podły nastrój. Trzymał
w ręku pamiętającą lepsze czasy ścierkę, na której od biedy moŜna by się doszukać śladów bieli, i z
ponurą miną usiłował doprowadzić do połysku straszliwie popękaną i wyszczerbioną szklankę.
Porwał się z motyką na słońce. Jego ślamazarne ruchy przywodziły na myśl wskrzeszonego
nieboszczyka, który zapadł na artretyzm. Hotel „Imperial" i współczesne mu hulaszcze, gościnne i
przytulne zajazdy wiktoriańskiej Anglii, znane z kart powieści Dickensa, dzieliła nieprzebyta przepaść.
W całym barze istniała tylko jedna oaza Ŝycia towarzyskiego. Wokół stołu przy samych drzwiach
rozsiadło się sześć osób. Trzy z nich zajmowały biegnącą wzdłuŜ ściany ławę z wysokim oparciem.
Siedzący pośrodku męŜczyzna niewątpliwie grał pierwsze skrzypce przy stole. Wysoki i szczupły, nosił
mundur pułkownika kawalerii Stanów Zjednoczonych. Ogorzała twarz i „kurze łapki" pod oczami
zdradzały człowieka, który duŜo przebywa na słońcu. Miał około pięćdziesięciu lat, orli nos,
inteligentną twarz i bujne, zaczesane do tyłu włosy, a ponadto - rzecz na owe czasy niezwykła - był
gładko ogolony. Właśnie patrzył z niechęcią na męŜczyznę stojącego po drugiej stronie stołu.
Człowiek ten, olbrzymi ponurak ubrany od stóp do głów na czarno, nosił czarny, cienki jak kreska
wąsik, a na piersi miał błyszczącą odznakę szeryfa.
- AleŜ pułkowniku Claremont! - protestował. - W tych okolicznościach...
- Przepisy są przepisami - przerwał mu Claremont uprzejmie, acz ostrym i ciętym tonem, który
znakomicie pasował do jego powierzchowności. - Sprawy wojskowe leŜą w gestii wojska, a w gestii
cywilów - cywilne. śałuję, szeryfie...
- Pearce. Nathan Pearce.
- A tak, oczywiście. Przepraszam, powinienem wiedzieć, jak pan się nazywa. - Claremont potrząsnął
głową ze skruchą, lecz w jego głosie nie było śladu skruchy, kiedy mówił dalej: - Nasz pociąg wiezie
wojsko. Cywile nie mogą nim podróŜować... chyba Ŝe mają specjalne zezwolenie z Waszyngtonu.
- CzyŜ nie pracujemy wszyscy dla rządu federalnego? - zapytał Pearce łagodnie.
- W świetle przepisów wojskowych, nie.
- Rozumiem - bąknął szeryf, choć najwyraźniej nic nie rozumiał. Powoli, z namysłem, zlustrował
pozostałą piątkę przy stole, w tym jedną kobietę. Nikt z nich nie nosił munduru. Zatrzymał wzrok na
małym, chudym człowieczku w surducie i koloratce, którego wysokie czoło ścigało szybko ustępujące
pola włosy. Duchowny, o wiecznie wylęknionej twarzy, wiercił się teraz niespokojnie pod badawczym
spojrzeniem szeryfa, a jego wydatne jabłko Adama poruszało się w górę i w dół, jak gdyby bez przerwy
przełykał ślinę.
- Wielebny Theodore Peabody ma zarówno specjalne zezwolenie, jak i kwalifikacje - wyjaśnił sucho
Claremont. Było jasne, Ŝe szacunek pułkownika dla pastora ma swoje granice. - Jego krewny jest
osobistym sekretarzem prezydenta. Wielebny Peabody będzie kapelanem w Virginia City.
- Kim?! - Pearce z niedowierzaniem przeniósł wzrok z pastora na Claremonta. - Chyba zwariował!
DłuŜej by się uchował wśród Pajutów. Peabody zwilŜył językiem wargi, a jego grdyka znów zaczęła
podskakiwać.
- Ale... ale podobno Pajuci natychmiast zabijają kaŜdego białego, który im wpadnie w ręce - wyjąkał.
- Nie tak natychmiast. Zwykle robią to powolutku - pocieszył go szeryf i spojrzał na zwalistego,
pękatego męŜczyznę, który siedział obok pastora. Nosił on garnitur w krzykliwą kratę, miał wydatne,
odpowiadające jego budowie szczęki i uśmiechał się wylewnie.
- Doktor Edward Molyneux, szeryfie, do usług - przedstawił się tubalnym głosem.
- Domyślam się, Ŝe pan teŜ jedzie do Virginia City. Czeka tam pana sporo roboty... głównie
wystawianie aktów zgonu. Szkoda tylko, Ŝe rzadko kiedy powodem zejścia będą przyczyny naturalne.
- Nie dla mnie te jaskinie grzechu - odparł Molyneux pogodnie. - Ma pan przed sobą nowo
mianowanego lekarza Fortu Humboldta. Tyle Ŝe nie znaleźli jeszcze dla mnie munduru.
Pearce skinął głową, odmówił sobie paru nasuwających się komentarzy i znowu przesunął wzrok.
- Oszczędzę panu zachodu z przesłuchiwaniem wszystkich po kolei - odezwał się Claremont z lekka
poirytowanym głosem. - Alę nie dlatego, Ŝe ma pan prawo wiedzieć. Ot, tak ze zwykłej uprzejmości. -
Nie sposób ocenić, czy ta nagana była zamierzona i czy odniosła skutek.
Pułkownik wskazał na swego sąsiada po prawej ręce - męŜczyznę o patriarchalnym wyglądzie
i falujących siwych włosach. Nosił on wąsy i brodę. Mógłby ni stąd, ni zowąd wejść do gmachu
senatu Stanów Zjednoczonych i zająć miejsce na sali obrad, a nikt by nawet nie mrugnął. Gdyby nie
broda, byłby uderzająco podobny do Marka Twaina.
- Zna pan zapewne gubernatora Nevady, pana Fairchilda - rzekł Claremont.
Pearce skłonił głowę i z niejakim zainteresowaniem spojrzał na młodą, dwudziestokilkuletnią
kobietę siedzącą po lewej ręce pułkownika. Miała bladą cerę i niezwykle czarne, zamglone oczy. Jej
mocno ściągnięte włosy, prawie niewidoczne spod pilśniowego kapelusza o szerokim rondzie, były
równieŜ czarne. Siedziała skulona, owinięta szczelnie w szary płaszcz o tym samym odcieniu co
kapelusz - właściciel hotelu „Imperial" uwaŜał, Ŝe jego dochody nie pozwalają na taką rozrzutność, jak
zakup drewna na opał.
- Panna Marika Fairchild, bratanica gubernatora.
- Ach tak? - Pearce oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzał na pułkownika. - Pewnie nowy
kwatermistrz? - zadrwił.
Panna Fairchild jedzie do ojca, komendanta Fortu Humboldta - wyjaśnił Claremont zwięźle. - Starsi
rangą oficerowie mają ten przywilej. - Skinął ręką w lewo. - A to adiutant gubernatora i oficer
łącznikowy, major Bernard O'Brien. Major...
Przerwał w pół zdania i popatrzył z zaciekawieniem na Pearce'a, który przyglądał się O'Brienowi -
tęgiemu męŜczyźnie o pulchnej, opalonej i wesołej twarzy.
O'Brien równieŜ przyglądał się Pearce'owi z rosnącym zainteresowaniem. Wreszcie, poznając go,
zerwał się na równe nogi. Uśmiechnięci od ucha do ucha, obaj skoczyli ku sobie z wyciągniętymi
rękami. Ściskali się i klepali po plecach jak bracia, którzy odnaleźli się po latach rozłąki. Stali bywalcy
hotelu „Imperial" obserwowali ich ze zdumieniem - nawet najstarszy z nich nie pamiętał, by szeryf
Nathan Pearce kiedykolwiek okazał choćby cień wzruszenia.
- SierŜant Pearce! - wykrzyknął O'Brien rozpromieniony. - Jak mogłem nie skojarzyć od razu?!
Nathan Pearce we własnej osobie! W Ŝyciu bym cię nie poznał. Człowieku, pod Chattanooga miałeś
brodę...
- Prawie tak długą jak ty, poruczniku.
- Majorze - poprawił go O'Brien z udaną powagą i dodał ze smutkiem: - Awans nierychliwy, ale
sprawiedliwy. A niech mnie... Nathan Pearce! Najlepszy zwiadowca w całej armii, największy pogrom-
ca Indian, najszybszy rewolwer...
- Z wyjątkiem ciebie, majorze - wtrącił sucho szeryf. - Pamiętasz, jak... - i zapominając o reszcie
towarzystwa, dziarskim krokiem ruszyli objęci do szynkwasu.
Tandetny przepych tego koszmarka projektanckiego był tak niebywały, Ŝe właściwie zasługiwał na
podziw. Szynkwas tworzyły trzy ogromne - i ogromnie cięŜkie - podkłady kolejowe, osadzone bez Ŝad-
nego zabezpieczenia na dwóch kozłach, na oko niezdolnych udźwignąć nawet drobnej części cięŜaru,
jakim je obarczono. Niegdyś klasyczną prostotę tego projektu ukrywało zielone linoleum na wierzchu i
wiszące z trzech stron aksamitne zasłony, sięgające podłogi. Ale czas nieubłaganie rozprawił się
zarówno z linoleum, jak z aksamitem i obecnie kaŜdy mógł podziwiać tajemnicę zamysłu projektanta.
Pearce nie zląkł się wątłej konstrukcji szynkwasu. Bez wahania oparł na nim łokcie i dał stosowny
znak czyścicielowi szklanek. Dwaj znajomi pogrąŜyli się w cichej rozmowie.
Przy stole koło drzwi nikt nie zabierał głosu. Po chwili Marika Fairchild przerwała milczenie.
- Co miał na myśli szeryf mówiąc „z wyjątkiem ciebie"? - zapytała ze zdziwieniem. - Rozmawiali o
tropieniu, walce z Indianami, o strzelaniu, a przecieŜ major potrafi tylko wypełniać formularze, śpiewać
irlandzkie piosenki, opowiadać te swoje okropne anegdoty i... i...
- I zabijać sprawniej niŜ ktokolwiek ze znanych mi ludzi, prawda, gubernatorze?
- Prawda. - Gubernator oparł dłoń na ramieniu bratanicy. - Moja droga, podczas wojny secesyjnej
O'Brien naleŜał do tych oficerów Unii, którzy otrzymali najwyŜsze odznaczenia. Trzeba na własne oczy
zobaczyć, jak radzi sobie ze strzelbą czy rewolwerem, Ŝeby w to uwierzyć. Major O'Brien jest moim
adiutantem, to prawda, ale adiutantem bardzo szczególny. W tych górskich stanach polityka - a w końcu
jestem politykiem - przybiera czasami postać, jak by to powiedzieć... przemocy fizycznej. Dopóki
jednak mam go przy sobie, mogę spać spokojnie.
- Ktoś mógłby cię skrzywdzić? Chcesz powiedzieć, Ŝe masz wrogów? - Wrogów! - Gubernator
nieomal parsknął. - Znajdź mi gubernatora na zachód od Missisipi, który twierdzi, Ŝe ich nie ma, a
pokaŜę ci wierutnego kłamcę.
Marika spojrzała na niego niepewnie i z niedowierzaniem przeniosła wzrok na szerokie bary
stojącego przy szynkwasie O'Briena. Chciała coś powiedzieć, lecz rozmyśliła się, bo major i szeryf
odwrócili się i ze szklankami w rękach ruszyli do stołu. Rozmawiali teraz z oŜywieniem. O'Brien starał
się uspokoić rozdraŜnionego przyjaciela.
-- Do diabła, O'Brien - mówił szeryf - wiesz przecieŜ, co to za jeden, ten Sepp Calhoun. Morderca,
który rabował dyliŜanse i pociągi, podŜegał do wojen, sprzedawał Indianom broń i alkohol...
- Wszyscy wiemy, co to za jeden - przerwał mu major pojednawczo. - Nikt bardziej od niego nie
zasłuŜył sobie na stryczek. I będzie wisiał.
- Tyle Ŝe najpierw musi wpaść w ręce jakiegoś przedstawiciela prawa. Tutaj ja reprezentuję prawo, a nie
ty i to twoje wojsko. Calhoun siedzi teraz w areszcie Fortu Humboldta. Ja tylko chcę go tu sprowadzić,
nic więcej. Pojadę tam waszym pociągiem, a wrócę jakimś innym.
- Słyszałeś, Nathan, co powiedział pułkownik. - Zakłopotany i skrępowany O'Brien zwrócił się do
Claremonta: - Jak pan sądzi, czy moglibyśmy odesłać tego przestępcę do Reese City pod eskortą?
- Da się załatwić - odparł Claremont bez wahania. Pearce zmierzył go wzrokiem.
- Czy mi się zdawało, czy sam pan twierdził, Ŝe ta sprawa nie leŜy w gestii wojska? - wycedził
zimno.
- Bo i nie leŜy. Robię panu tylko grzeczność. Wóz albo przewóz, szeryfie. - Oficer wyciągnął z
kieszeni zegarek i spojrzał na niego z irytacją. - Nakarmiono juŜ i napojono te przeklęte konie? BoŜe
jedyny, dzisiejsze wojsko! Nikt nic nie zrobi, jeśli samemu wszystkiego się nie dopilnuje. - Wstał. -
Wybaczy pan, gubernatorze, ale za pół godziny musimy ruszać. Zaraz wracam.
- No proszę, rozkazuje mi, jakbym był na jego Ŝołdzie, choć póki co to społeczeństwo na mnie płaci
- zauwaŜył Pearce po wyjściu Claremonta. - Pół godziny? - Ujął O'Briena pod ramię i poprowadził go
do szynkwasu. - Trochę to mało, Ŝeby nadrobić te dziesięć lat.
- Chwileczkę, panowie - zatrzymał ich gubernator Fairchild. Sięgnął do teczki i wyciągnął
zalakowaną kopertę. - Chyba o czymś zapomnieliśmy, majorze?
- Wie pan, jak to jest, gdy dwaj towarzysze broni spotkają się po latach - usprawiedliwił się jego
adiutant, wziął kopertę i podał ją Pearce'owi. - Szeryf z Ogden prosił, Ŝeby ci to przekazać.
Pearce podziękował skinieniem głowy i ruszył z majorem do szynkwasu. Po drodze O'Brien
rozejrzał się od niechcenia. Jego uśmiechnięte irlandzkie oczy niczego nie pominęły. W ciągu ostatnich
pięciu minut nie zaszła tam najmniejsza zmiana, nikt nawet nie drgnął. Zdawało się, Ŝe starcy przy
ladzie i stołach zastygli na wieki niczym postacie z gabinetu figur woskowych. W tej samej chwili
otworzyły się drzwi i do baru weszło pięciu męŜczyzn. Bez słowa zajęli stół w głębi sali. Jeden z nich
wyciągnął talię kart.
- Ruchliwe tu macie towarzystwo, nie powiem - zauwaŜył O'Brien. - Całe ruchliwe towarzystwo, w
tym takŜe ci, których trzeba było podsadzić na konie, wyjechało kilka miesięcy temu, kiedy w
Comstock odkryto Ŝyłę złota. Zostali sami starcy, choć Bóg świadkiem, Ŝe i tych jest niewielu; w tych
stronach mało komu udaje się doŜyć starości.
Włóczędzy, pijacy, niedołęgi, nicponie. Ale nie narzekam. Reese City potrzebuje szeryfa do
utrzymywania spokoju mniej więcej tak, jak tutejszy cmentarz. - Pearce westchnął i uniósł dwa palce na
znak, Ŝe zamawia następną kolejkę. Wyciągnął nóŜ, rozciął nim kopertę, którą dostał od majora, i
wydobył plik listów gończych z kiepskimi podobiznami. Rozprostował je na porysowanym linoleum
przykrywającym szynkwas.
- Nie widać po tobie zachwytu - stwierdził O'Brien.
- Dziwisz się? Większość z nich zwiała do Meksyku dobre pół roku przed rozesłaniem tych listów.
Zresztą najczęściej dają nam zdjęcia i nie takie jak trzeba, i nie tych co trzeba.
Stacja w Reese City przedstawiała taki sam obraz nędzy i rozpaczy, jak bar hotelu „Imperial". Upalne
lata i mroźne górskie zimy dały się we znaki skleconym z desek ścianom i choć budynek nie miał
jeszcze czterech lat wyglądał, jak gdyby w kaŜdej chwili miał się rozlecieć. Złota farba na tablicy z
nazwą miasteczka złuszczyła się i wyblakła tak dalece, Ŝe napis był w zasadzie nieczytelny.
Pułkownik Claremont odsunął skrawek płótna zastępujący drzwi, które juŜ dawno rozstały się z
przerdzewiałymi zawiasami, i zawołał, lecz jego wołanie pozostało bez odpowiedzi. Gdyby lepiej znał
zwyczaje panujące w Reese City, nie zdziwiłoby go to ani trochę. Wiedziałby, Ŝe zawiadowca stacji,
jedyny pracownik kolei Union Pacific w miasteczku, o ile akurat nie je, nie śpi lub nie odprawia
sporadycznie kursujących pociągów - o przybyciu których uprzedzali go w porę Ŝyczliwi telegrafiści z
sąsiednich stacji - przesiaduje stale w hotelu „Imperial", gdzie trąbi whisky w takich ilościach, jak
gdyby go nic nie kosztowała, co zresztą było zgodne z prawdą. Łączyła go bowiem z właścicielem
hotelu milcząca przyjacielska umowa, polegająca na tym, źe chociaŜ wszystkie dostawy trunków dla
hotelu wysyłano koleją z Ogden, właściciel nie otrzymał rachunku za przewóz od blisko trzech lat.
Claremont z gniewną miną odsunął zasłonę, wyszedł przed budynek i przebiegł wzrokiem cały skład
pociągu. Za lokomotywą z wysokim kominem i tendrem, na który załadowano porąbane drewno, stało
siedem wagonów pasaŜerskich, a na końcu hamulcowy. Wagony czwarty i piąty nie były jednak
przeznaczone dla ludzi, o czym dobitnie świadczyły łączące je z peronem dwa solidnie podparte
pomosty. U stóp pierwszego z nich krzepki, ciemnowłosy męŜczyzna w koszuli i ze wspaniałym wąsem
pracowicie odfajkowywał kolejne pozycje zespisu, który trzymał w ręku.
Claremont szybko ruszył ku niemu. UwaŜał Bellewa za najlepszego sierŜanta w całej kawalerii Stanów
Zjednoczonych, Bellew natomiast był zdania, Ŝe Claremont jest najwspanialszym dowódcą, pod jakim
słuŜył. Obaj starannie ukrywali, co myślą o sobie nawzajem.
Pułkownik skinął sierŜantowi głową, wszedł na pierwszy pomost i zajrzał do wagonu. Blisko cztery
piąte powierzchni zajmowały w nim boksy dla koni, a reszta wolnego miejsca przeznaczona była na
paszę i wodę. Wszystkie boksy były puste. Claremont zszedł na peron.
- No i gdzie podzialiście konie, Bellew? I Ŝołnierzy? Szukaj wiatru w polu, co?
SierŜant z niezmąconym spokojem zapinał kurtkę munduru.
- Konie nakarmione i napojone, pułkowniku. Ludzie wzięli je właśnie pod siodło. Po dwóch dniach
w wagonie naleŜy im się trochę ruchu. - Mnie teŜ, ale ja nie mam na to czasu. No dobrze, konie to
wprawdzie wasza sprawa, ale kaŜcie juŜ wprowadzić naszych czworonoŜnych przyjaciół do wagonów.
OdjeŜdŜamy za pół godziny. Starczy prowiantu i wody dla zwierząt do samego fortu?
- Tak, pułkowniku. - Dla ludzi teŜ?
- TeŜ, pułkowniku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin