Gabriela Zapolska - Kocham Cie!.pdf

(117 KB) Pobierz
Gabriela Zapolska
KOCHAM CIĘ!
bez miłości tyś tak smutny, świecie!
Jest jedno słowo stanowiące samo przez się poemat mały, pieśń harmonijną, baśń
wpółsenną.
Jest jedno niewielkie słowo, krótkie jak westchnienie, nikłe jak rumieniec dziewczęcia,
drżące jak liście topoli — a przecież sprawia cuda, zwątlonym dodaje męstwa, z szatanów robi
aniołów, podnosi z upadku, oczyszcza z grzechu.
Słowo to zeszło z błękitu nieba w chwili, gdy płomienisty anioł wypędził z raju pierwszych
naszych rodziców. Złotowłosa Ewa szeptała je ze łzami, tuląc się do ramienia Adama — szeptała na
pociechę po straconym raju.
I wygnanie zdało im się mniej ciężkie, gdy po całodziennym znoju, usiadłszy przy sobie,
mówili nawzajem „kocham cię".
Wtedy zamykali oczy i ziemia wygnania stawała się cząstką raju. W harmonii miłości
znajdowali czarowne dźwięki, które w chwilach szczęścia słyszeli. W spuściźnie dzieciom swoim
oddali to słowo; szło ono przez tysiące lat, pieszczone lub deptane brudną namiętnością — czczone
jak świętość lub rwane na strzępki dłonią spekulacyjną...
A przecież przetrwało to urocze „kocham" tyle burz i smutków. Przeszło przez nędze i bóle,
rozpustę i szaleństwo, włóczone po orgiach lub pobojowiskach, konało na ustach pijanych lub
umierających... Szalało w pianie szampana lub drżało w płomieniu gromnicy, bledniejącej przy łożu
konającego. Spadało białą perłą z oczu wdowy lub śmiało się purpurą na ustach kurtyzany. Ach!
gdzież ono nie było, to promienne zjawisko o białych szatach anioła... Wchodziło do izdebki
żebraka i siadało na purpurach tronu. Tęskniło za kratą więzienną, a nawet spływało z krwią,
barwiącą topór kata. Szło na rusztowania ze skazanymi lub wchodziło w podwoje sali balowej.
Stanowiło ono piękną stronę życia, jasną, promienną gwiazdę wśród trosk życiowych. Z tym
słowem na ustach rzucał się starożytny kochanek w fale wody, aby zbudzić echo uśpione na ustach
oczekującej go kochanki.
„Kocham cię" stwarza bohaterów, zagrzewa do wielkich czynów, zbawia czasem ludy całe.
Tylko tak piękne i czyste „kocham", jakie spłynęło z nieba, może nieść szczęście i światło na
ziemię.
A przecież ten kwiat biały, splamiony i zbrukany, więdnie chwilami pod gorącym
tchnieniem wad i przewrotności ludzkiej. Jasna ta mimoza nie znosi dotknięcia dłoni brutalnej.
Znika z chwilą, gdy jakaś ciemna chmura zawiśnie nad miejscem, w którym zakwitła. Nie lubi
kwiat ten cienia — czasem znów ginie, zda się, bez przyczyny. Mija jak sen i odchodzi nagle wśród
słonecznego ranka, Ludzie się dziwią lub smucą, ale raz wypędzone „kocham" już nigdy nie wróci.
Poszło dręczyć damę w atłasach, uśmiechnąwszy się pierwej na bladym licu szwaczki. W miarę
przebywania między ludźmi stało się dziwnie kapryśne i zmienne to drobne, dźwięczne słowo.
* * *
Na falach koronek spoczęła jej głowa... Ciemne włosy spadają jedwabną kaskadą dokoła
wybladłej twarzy.
Młoda i piękna jest, a przecież musi umierać.
Leży cicho i spokojnie jak małe dziecię. Jedną ręką naciska koło szyi, a w drugiej trzyma na
wpół zwiędłą różę. Jest bogatą, bo wkoło niej przepych, woń i złoto. Aksamitem kryte meble
wyciągają swe ramiona, ciężkie portiery maskują drzwi, przy łóżku inkrustowany stolik dźwiga
przepyszną lampę alabastrową. Dokoła zbytek książęcy — a mimo to ona umiera!...
Ciemne, szeroko otwarte oczy patrzą łzawo przed siebie. Czują, że niedługo zimna ziemia
na nich zacięży. Biedne czarne oczy!... Biedne to młode ciało, tak piękne, a mimo to już na wpół
martwe. Gorączką spieczone usta szepcą jakieś niezrozumiałe słowa. Pierś faluje szybko,
podnosząc cienkie osłony batystu. Jest samą, chorą i opuszczoną.
Dlaczego?
Wydano ją za mąż wbrew woli. Kazano przysięgać miłość, którą w sercu czuła dla kogo
innego. Jeszcze w ślubnej sukni mówiła, że umrze. Śmiano się z tego. Dzieciństwo! — mówiono.
— Któż po ślubie umiera! — Dziś przyszła do niej ostatnia chwila i stanęła u wezgłowia bogatego
łoża. Kobieta nie broni się wcale. Leży spokojnie i wywołuje w pamięci obraz tego, który zabrał jej
serce, a potem poszedł w świat odepchnięty. Maż jej, bankier, wyzłocił klatkę i dał jej
najpiękniejsze suknie. Ma karetę i piękne konie, pyszną klacz pełnej krwi, tęskniącą w stajni za
swoją panią — w szufladach toalety drzemią w atłasowych pudełkach cudowne biżuterie.
Egzotyczne rośliny rzucają cień w oranżerii, a marmurowe posągi śmieją się w przedsionku pałacu.
Ten dobry, rudowłosy człowiek dał jej to wszystko, dał jej nawet wolność zupełną dla swobodnego
używania skarbów w ogniotrwałej kasie zamkniętych. Przyniósł jej w dniu ślubu koronę barona i
naszyjnik brylantowy, a mimo to, mimo całego dostatku i przepychu, jakim Ją otoczył, konająca
kobieta nie chce go mieć obok siebie i woli być samą.
Samą?...
O, nie! Jest z nią wspomnienie jasnej, promiennej chwili, gdy razem z ukochanym szła
pewnego letniego poranka wąską ścieżką ogrodową. Nad ścieżką rosły olbrzymie krzaki róż,
śmiejące się w promieniach słońca. Jedna z takich gałązek zaczepiła swe kolce o jej białą suknię i
ciągnęła ją figlarnie, prosząc: „Stań na chwilę".
Ona przecież nie chciała stanąć. Bała się. Byli sami we dwoje, było tylko tysiące kwiatów i
motyle latały w powietrzu. Dokoła cisza, bo nawet drzewa nie szumiały, jakby w oczekiwaniu
jakiegoś wypadku. Dziewczyna płonęła cała wśród blasków słonecznych, a on patrzył w nią jak w
świętą. ' Nie mówili nigdy o swej miłości, ale byli jej pewni, czuli tę nić serdeczną, wiążącą ich
serca. Zrozumieli jednak, że muszą to wyznanie zamienić. Mówiły tak kwiaty, motyle, a zwłaszcza
ta róża, która im stanąć kazała.
On schylił się i drżącymi rękami odczepiał od sukni zieloną gałązkę, na której śmiała się
purpura kwiatu. Ona wyciągnęła bezwiednie rękę po kwiat i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
Nagle on podniósł głowę i wpatrzył się w tę różową twarzyczkę, w której widział świat cały.
Podawał jej kwiat purpurowy, lśniący rosą poranka i rzekł drżącym, prawie smutnym głosem:
— Kocham cię!
Tę jasną, świetlaną chwilę wspomina biedna kobieta, leżąca w samotnej komnacie. Razem z
tym wspomnieniem spływa do niej woń | kwiatów i dźwięk głosu jego...
Zamyka zmęczone powieki pragnąc łudzić się, że to on jest przy niej i odbiera razem z
duszą echo własnych wyrazów, które wśród kwiatów spłynęły w jej dziewczęce serce.
Konając powtarza: „Kocham cię!..."
* * *
— Trzydzieści pięć mąka, a zielone dwa, to trzydzieści siedem; gdzie jeszcze trzy centy?
— Ależ, proszę pani, jest wszystko; przecież dla siebie nie wzięłam!
— Głupia jesteś! Brakuje trzy centy i miska, z której koty jedzą, zbita. Odkupisz jutro...
— Ja miskę każę zdrutować...
— Jeszcze czego? Zdrutować... Patrzcie ją, jaka mi mądra. Moje koty, jak żyją, z
drutowanej miski nie jadły...
I wygłosiwszy to zdanie wyszła pani z kuchni, trzasnąwszy drzwiami z całej siły.
Kaśka została sama.
Usiadła na zydelku koło stołu, tuż pod stolnicą. Wałek od wałkowania ciasta bił ją po
głowie, ale ona na to nie zważa.
— Trzydzieści pięć mąka, dwa zielone... Gdzież ja resztę podziałam?
I myśli, myśli, aż się spociła, i trąc ręką o czoło, potargała włosy do reszty. Kaśka wie, że
pani nie żartuje. Wczoraj zbiła miskę, na której jadły koty: Sroczka i Krucio, dwa rozkoszne
zwierzątka, jedno ślepe, a drugie sparaliżowane. Chciała dać miseczkę zdruto- wać, ale pani ma
rację. Może by koty nie jadły z miski drutowanej. One takie grymaśne... A jeszcze te trzy centy!
Miły Boże!... Pewnie jej przekupka nie oddała — nic innego.
Kaśka wstaje i zaczyna powoli odsuwać stoły i kuferki. Dziś sobota, musi więc wyszorować
kuchenkę. Trzeba się spieszyć: już ósma, a rondle i samowar także na nią czekają.
Przy tym zbierając wczoraj rozbite skorupki miseczki rozcięła sobie rękę. Zawinąwszy ją
szmatą, zakleiła chlebem, ale ta głupia rana będzie jej z pewnością przeszkadzała.
Byle tylko krew nie płynęła.
Nie idzie jej o ból, ale chciałaby uwolnić się dziś przed dziesiątą.
O dziesiątej zamykają bramę, a ona musi wybiec choć na chwilę, bo o n będzie na nią
czekał. Mają się umówić co do* dnia jutrzejszego. Chciałaby pójść na nieszpory, a potem na
Wysoki Zamek.
Mówiła jej Julka, ta, co jest za kucharkę u pana konsyliarza, że na Wysokim Zamku o wiele
ładniej jest niż na Szkarpach i w Jezuickim ogrodzie. Kaśka chodziła z nim kilkakrotnie na
Szkarpy, ale tam strasznie mieszane towarzystwo, a zwłaszcza za wiele żołnierzy. Ona nie lubi
mundurów.
Nalewając wodę z kotła do szafla rozmyśla, czy wypada jej pierwszej robić propozycję co
do tak dalekiego i kosztownego spaceru.
Kosztować będzie — nie ma co mówić. Przecież trudno o głodzie spacerować. Piękność
przyrody swoją drogą, piwo i precle swoją.
Stoi nad szaflikiem i liczy, ile to wszystko będzie kosztowało. Liczenie to przywodzi jej na
myśl stłuczoną miskę i zgubione trzy centy. Gdyby nie te nieprzewidziane wydatki, mogłaby
przystąpić do połowy kosztów. Dzika rozpacz opanowuje biedną Kaśkę — pełnymi łez oczyma
spogląda po brudnych ścianach kuchenki i z rezygnacją wylewa wodę z szaflika na podłogę. Pełna
dobrej woli unosi kraciastą spódniczkę i przyklęka na ziemi. Jedną ręką chwyta szczotkę tak zwaną
„do szorowania" — a drugą opiera się ha ziemi. Nagle rana jeszcze nie zagojona rozdziera się i
czerwieni grubą szmatę. Kaśka tłumi w sobie jęk i zaciska jeszcze mocniej obwiązkę. Na jej
okrągłej twarzy toczy się kilka łez, które wycisnął ból i smutek z powodu- centów straconych.
Ale to nic! Łzy spadają na flanelowy kaftanik, a dziewczyna z wielką energią szoruje
podłogę. Nie ma czasu — już blisko wpół do dziewiątej, a on będzie o dziewiątej czekał przed
bramą... I pomimo bolącej ręki i przykrości, która gniecie jej biedną głowę, uśmiecha się Kaśka na
samo wspomnienie chwil spędzonych z nim sam na sam, w niedzielę po południu.
A więc to biedne dziewczę szorujące zakrwawioną ręką podłogę, to nędzne stworzenie z
potarganą głową i bosymi nogami kocha także? I ono marzy o przywiązaniu serdecznym przy
świetle dymiącej lampki naftowej ? A więc i do tej duszy przemówił anioł miłości i wypielęgnował
w niej kwiat biały, jasny, promienny? Ona czeka, marzy, śpieszy się, pragnie wydrzeć choć chwilę
szczęścia swej smutnej doli. I te siwe, zda się, bezmyślne oczy szukają innych źrenic, i te
niekształtne usta proszą o pocałunek. Oto biedne dziewczę, nad ciężką pochylone robotą, nie czuje
już bólu, nie myśli o cierpieniu, pragnie tylko jak najprędzej skończyć swój obowiązek, aby
pospieszyć na spotkanie ukochanego. Zranioną ręką przesuwa sprzęty, wyciera podłogę, a teraz
czyści stary, połamany samowar, mieszając krew z roztartą gliną.
Ach! wreszcie już koniec! Kwadrans na dziesiątą bije na zegarze ratuszowym. Przez otwarte
okienko płynie prąd świeżego powietrza; lampka dogorywa, rzucając blade światło na mokrą
podłogę kuchni.
Niedobra ta lampa! Kaśka chciałaby uczesać się trochę i ogarnąć. Zawsze to nie miło, kiedy
dziewczyna zaniedbuje się, bo mężczyźni nie lubią brudnych kobiet. Otwiera szybko kuferek i
wyjmuje z niego czysty perkalowy kaftanik i fartuszek. Spódniczka zostanie, bo teraz ciemno, więc
łat nie widać...
W dogorywających blaskach lampy śmieją się żurnalowe lalki przylepione na dnie kuferka.
Kaśka złożywszy ręce w niemej kontemplacji podziwia tę brunetkę w żółtej sukni i blondynkę w
bogatym dolmanie. Zapomniała na chwilę o ukochanym i zamknięciu bramy; stoi ze spódniczką w
ręku i wpatruje się z wielką przyjemnością w malowane elegantki. Patrzy na nie już blisko dwa lata,
a nigdy nie dosyć; zna najdokładniej, każdy fałdzik ich sukni i uczesanie głowy.
Znalazła te stare żurnale w szafie spiżarnianej i wzięła je po kryjomu, drżąc z obawy.
Pierwsza to i ostatnia kradzież w jej życiu, ale pokusa była zbyt wielka.
Inne dziewczęta mają kuferki wylepione starym obiciem lub kawałkami gazet — ona musi
mieć malowane lalki, bo to daleko szykowniej.
Toteż ten kuferek stanowi całą jej dumę. Nawet kucharka od konsyliarza nie ma lalek w
swojej skrzynce. Są tam wprawdzie złocone litery z jakimś niewyraźnym herbem, zdarte zapewne
ze sztuki tarlatanu, i wielki order kotylionowy z butelką i dwoma widelcami, ale cóż to wszystko w
porównaniu z malowanymi pannami!
Nagle Kaśka budzi się z zadumy. Wpół do dziesiątej!
Za pół godziny zamkną bramę, trzeba się spieszyć. I dziewczyna kładzie drżącymi rękami
kaftanik na nagie ramiona, a do pasa wiąże czysty fartuszek.
Bosa?... Cóż to szkodzi. Nogi ma jeszcze wilgotne i czerwone od ługu i gorącej wody.
Wyciera je w brudny fartuszek i biegnie ku drzwiom. Jest w tej chwili bardzo szczęśliwa. Zobaczy
go za minutkę. Lampa jeszcze nie zgaszona na schodach. Kaśka biegnie szybko, nie trzymając się
poręczy. Nagle, na zakręcie wpada jej coś ciemnego pod nogi. To Sroczka wraz z synem swoim
Kruciem powraca z nocnej przechadzki do domu. Na widok kotów Kaśka zwalnia kroku.
Przypomina sobie stłuczoną miskę i zgubione trzy centy. Zaczyna znów liczyć.
— Mąka dwadzieścia siedem, dwa zielone... nie, nie doliczę się nigdy...
Schodzi do bramy i zatrzymuje się jeszcze.
— Trzeba odkupić miskę — myśli zafrasowana. — Kosztuje najmniej sześć szóstek, bo to
porcylanowa.
Przed bramą czeka na nią wysoki, zgrabny chłopak. Osmolony, brudny, ale przyścipny,
widać mu to z oczów. Stoi tuż przed latarnią i patrzy w sień ciemną... Nad nim czyste, pogodne
niebo, zasiane milionami gwiazdeczek. Światło latarni wydaje się żółtym w porównaniu ze
srebrnym blaskiem porozsiewanych w przestworzu brylantów. Chłopak nie patrzy wszakże w górę,
lecz czeka niecierpliwie na tę powolną dziewczynę, a oczy śle na zwiady. Ona ciągle stoi w bramie
zafrasowana. Liczy bezustannie, a mimo to trzech centów doliczyć się nie może.
Nagle chłopiec porywa się i wchodzi do bramy. Za długo czekał, lada chwila bramę
zamkną. Nie, z tą Kaśką trudno wytrzymać. I spotkawszy ją stojącą wśród bladego światła
zawieszonej u stropu latarki gniewa się za opóźnienie. Ona wszakże nie tłumaczy się, lecz opiera
zmęczoną głowę na jego ramieniu, a do piersi ciśnie bolącą rękę, z której krew się sączy.
— Dlaczego nie przyszłaś wcześniej? — pyta chłopak z wyrzutem. Kaśka nie odpowiada.
Szare jej oczy napełniają się łzami. Ogrom nieszczęścia ją przygniata. Stłuczona miska, trzy centy,
a oprócz tego spadają na nią wymówki kochanka i cisną się jej łzy do oczu. — Widocznie ci do
mnie nie pilno — mówi chłopiec, odsuwając.ją od siebie.
A, tego już nadto! Ona musi powiedzieć, ile nieszczęść spadło aa nią od zeszłej niedzieli,
musi się użalić, bo ją chyba zadusi.
I cichym, smutnym głosem opowiada, jak zgubiła trzy centy, kupiwszy mąkę i zielone i jak
stłukła porcylanową miskę, z której Sroka i Krucio jadły!
— Jak Boga kocham, nic temu nie jestem winna; przekupka pieniędzy mi nie oddała, a
miska stłukła się sama, nawet nie wiem jak.
Tu łkanie przerywa jej mowę. Doszli rozmawiając do drzwi prowadzących na ulicę. Stoją w
nich oboje zwróceni twarzą do gwiazd błyszczących na ciemnym lazurze nieba.
Srebrne promienie odbijają się we łzach drżących na rzęsach dziewczyny.
Stoją tak smutni i zgnębieni. Obliczają straty i wyczekują środka dla pokrycia strat.
Nagle chłopiec obejmuje dziewczynę i przyciąga do siebie — gorący pocałunek osusza łzy i
wywołuje uśmiech na obydwóch twarzach.
Wśród turkotu powracającej z teatru karety drży cichy, namiętny głos spracowanego
rzemieślnika:
— Nie płacz, głupia! Przecież kocham cię...
Ave maris stella, Dei mater alma.
Siostra Maria Rafaelina pochyliła kornie głowę.
Klęczy przed posągiem Matki Boskiej i śpiewa pieśń na Jej chwałę. Zapach bzów i
jaśminów napełnia powietrze.
Mały ogródek należący do klasztoru Panien Wizytek śmieje się rozkoszną zielenią.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin