Szpieg w rodzinie - Seba.pdf

(113 KB) Pobierz
Szpieg w rodzinie
Bitwa o Rakiety
Aktorzy:
John Buckingham - Jerzy Kamas
Prof. Jones - Jerzy Bończak
Wilhelm von Thoma - Adam Ferency
Gen. Cruewell - Wojciech Malajkat
Winston Churchill - Jan Nowicki
Lord Cherwell - Wiktor Zborowski
To była długa i krwawa bitwa, a pierwszy strzał padł w listopadzie 1939 roku. Brytyjczycy
zostali ostrzeżeni, lecz zlekceważyli raport, który mógł zaoszczędzić im wielu ofiar.
Był pochmurny listopadowy poranek 1939 roku, gdy kontradmirał Hector Boyes, attaché
morski brytyjskiej ambasady w Oslo przyszedł do pracy. Na biurku leżała duża biała koperta,
na której nie było nazwiska nadawcy. Rozerwał ją i wydobył kilka kartek oraz zaplombowane
pudełko. Obawiał się, że może zawierać bombę, więc na wszelki wypadek postanowił nie
otwierać go, lecz sięgnął po kartki. Były zapisane równym maszynowym pismem po
niemiecku. Dobrze znał ten język, więc zaczął studiować treść. Odnajdywał zadziwiające
informacje o najtajniejszych niemieckich pracach nad radarem, nad zapalnikami
zbliżeniowymi powodującymi wybuch pocisków przeciwlotniczych, gdy znalazły się w
pobliżu samolotu, a także rakietami dalekiego zasięgu, nad którymi Niemcy mieli pracować w
tajnym ośrodku w Peenemünde na wyspie Uznam. To było szokujące. Kontradmirał Boyes,
oficer o wielkim doświadczeniu w marynarce wojennej zdawał sobie sprawę, że autor listu
dysponuje wielką wiedzą techniczną. Fakty, które przytaczał też zdawały się wskazywać, że
pisze prawdę. Na przykład podawał, że podczas nalotu na bazę w Wilhelmshaven we
wrześniu 1939 roku brytyjskie bombowce zostały wykryte przez urządzenie elektroniczne o
mocy 20 kilowatów z odległości 120 kilometrów. Nie do kontradmirała należała ocena tych
informacji, więc nakazał, aby jak najszybciej anonimowy list odesłać do centrali wywiadu w
Londynie, gdzie trafił w ręce naukowego doradcy wywiadu Reginalda Victora Jonesa.
37-letni naukowiec, gdy wybuchła wojna, porzucił pracę dla Admiralicji i zaciągnął się do
wywiadu lotniczego, gdzie jego zadaniem stała się ocena badań prowadzonych przez
Luftwaffe. Nadzwyczajne zdolności sprawiły, że szybko przekazano mu prowadzenie spraw
naukowych całego wywiadu.
Przyjrzał się uważnie zaplombowanej paczuszce. Czy mogła zawierać bombę? Obmacał
delikatnie papier. Nie wyczuwał żadnych przewodów. Przeciął opakowanie scyzorykiem.
Wewnątrz była niewielka szklana kapsuła, zawierająca metalowe elementy. Nie wiedział, co
to mogło być, ale autor listu wyjaśniał, że paczuszka zawiera elektroniczny układ
uruchamiający zapalnik zbliżeniowy pocisków przeciwlotniczych. Jones przesłał ją
natychmiast do laboratorium Admiralicji. Odpowiedź nadeszła szybko: to był elektroniczny
układ zapalnika.
Jones zrobił to, co mógł. Napisał długą opinię i posłał do swoich zwierzchników. Nikt mu nie
uwierzył. Najbardziej zaprzysięgłym przeciwnikiem raportu był John Buckingham, zastępca
dyrektora wydziału badań naukowych Admiralicji. Powiedział:
Buckingham: Mój drogi przyjacielu, to wyraźna prowokacja niemieckiego wywiadu.
Jones nie dał się zbić z tropu.
Jones: Wszystkie informacje, które podaje anonimowy autor wyglądają bardzo poważnie.
Buckingham: A co, chciałby pan, żeby nie wyglądały poważnie? To tak, jak oszust
wyglądający na oszusta.
Jones: Wiele z nich pokrywa się z naszymi informacjami. Na przykład wykorzystanie Ju-88
jako bombowca nurkującego, próby w Rechlinie…
Buckingham: Ma pan jeszcze niewielkie doświadczenie w działalności wywiadu. Powiem,
więc panu, że najstarszy trick polega na mieszaniu informacji prawdziwych z fałszywymi.
Zapewne autorzy tego listu zastosowali taki trick. I jeszcze jedna rada. Analizował pan
treść…
Jones: Oczywiście, bardzo dokładnie.
Buckingham: ...i doszedł pan do wniosku, że niemiecki naukowiec, przeciwnik Hitlera,
postanowił nas ostrzec i wysłał list.
Jones: Dokładnie tak.
Buckingham: A zwrócił pan uwagę na znaczek i stempel? List został wysłany z Oslo, a to
podważa wiarygodność tego pańskiego antynazisty, który z tajnymi materiałami zdecydował
się na podróż do Oslo, aby stamtąd nadać list do naszej ambasady. Niech pan już da sobie z
tym spokój.
Nikt w Ministerstwie Wojny nie chciał na ten temat rozmawiać. Pierwsze ostrzeżenie przed
rakietami balistycznymi, nową bronią XX wieku zostało zlekceważone. Sprawa poszła w
zapomnienie na wiele lat. Dopiero 1989 roku poznaliśmy nazwisko autora listu, który do
historii przeszedł jako raport z Oslo. W tym roku niemiecki fizyk Hans Ferdinand Meyer
opublikował książkę, w której przedstawił wszystkie okoliczności, w jakich napisał list.
Pracował dla firmy Siemens i będąc antynazistą usiłował ostrzec Brytyjczyków. W 1943 roku
został uwięziony w obozie w Dachau. Przeżył i po wojnie wyjechał do Stanów
Zjednoczonych, gdzie wykładał na Cornell University. Nie wiadomo, dlaczego tak późno
zdecydował się ujawnić, że to on był autorem słynnego listu, który mógł zmienić bieg wojny,
gdyby brytyjscy urzędnicy potraktowali go poważnie.
Mijały lata wojny. Wielka Brytania samotnie stawiała opór hitlerowskiej potędze, która w
1940 roku pokonała inne mocarstwo tamtego świata, Francję i zajęła Norwegię, Belgię,
Holandię, Danię, później Grecję i Jugosławię, a wreszcie doprowadziła swoje wojska pod
Moskwę.
Jones nie zapomniał o raporcie z Oslo, w którym po raz pierwszy wspomniano o próbach
rakietowych w tajnym ośrodku w Peenemünde. Czyżby jego zainteresowanie tym rejonem
podtrzymywały raporty wywiadu AK, który bacznie obserwował niemieckie działania i już w
drugiej połowie 1942 roku wysyłał raporty do Londynu? Możemy przyjąć, że tak było, choć
sam Jones nigdy do tego się nie przyznał, ani nie zachowały się żadne dowody. Brytyjczycy
twierdzą, że polskie materiały wywiadowcze z tego okresu zostały zniszczone lub zaginęły.
Tymczasem w Peenemünde Wehrner von Braun, młody, 30-letni naukowiec kierujący
programem rakietowym, odnosił coraz większe sukcesy.
Pierwszy udany start skonstruowanej przez niego rakiety odbył się 13 czerwca 1942 r., ale
rakieta eksplodowała po przeleceniu 1300 m; całkowicie udana próba odbyła się 3
października tego roku, gdy rakieta przeleciała 190 km wzdłuż brzegu Bałtyku i minęła cel
tylko o 4 km. Oznaczało to, że w ciągu kilku miesięcy będą mogli uruchomić seryjną
produkcję rakiet o zasięgu około 300 km. Wystrzeliwane z Francji mogły razić cele na terenie
Wielkiej Brytanii i nie było przed nimi żadnej obrony.
Start rakiety następował po 4 sekundach od rozpoczęcia pracy silnika. 10-tonowy pocisk
wznosił się pionowo, aż zadziałało urządzenie wychylające stery. Wówczas tor rakiety
zakrzywiał się pod kątem około 45 stopni.
Po 25 sekundach lotu rakieta przekraczała prędkość dźwięku. Silnik pracował jeszcze przez
pół minuty. Wyłączał się, gdy rakieta osiągała wysokość 40 kilometrów i prędkość blisko 5,5
tys. km/h. Wciąż wznosiła się, aż na wysokości około 90 km zataczała łuk i jej dziób kierował
się do ziemi. Jej prędkość wynosząca w tej fazie lotu ok. 3,5 tys. km/h sprawiała, że
wyprzedzając dźwięk była niesłyszalna. Dopiero, gdy po przeleceniu ok. 300 kilometrów
trafiała w cel i eksplodowała głowica zawierająca tonę materiału wybuchowego słychać było
wielki huk.
Jeżeli Jones nie otrzymywał meldunków polskiego wywiadu, to bez wątpienia pierwszym
poważnym sygnałem ostrzegawczym byłą rozmowa dwóch niemieckich generałów: Ludwiga
Cruewella i Wilhelma von Thomy, którzy dostali się do niewoli i więzieni byli w Anglii. 22
marca 1943 roku, znudzeni rozpoczęli pogawędkę, jedną z licznych, jakie prowadzili w
leniwie płynącym czasie niewoli. Generał Wilhelm von Thoma w pewnym momencie
poweidział:
Thoma: Pamiętam, jak pokazywałem Hitlerowi rosyjski czołg. Powiedział: "To nie może być
dobra maszyna". Zapytałem, dlaczego tak sądzi. Odpowiedział: "Niech pan spojrzy, jak jest
wykończony. Wszystko takie prymitywne. Nikt, kto dobrze pracuje, nie może pozostawić
roboty w takim stanie".
Cruewell: Dlaczego mi to opowiadasz?
Thoma: To nie Hitler miał rację, lecz Rosjanie. Oni nie tracili czasu na drobiazgi. Dlatego
mieli więcej czołgów niż my. Nasza niemiecka solidność doprowadzi nas do klęski.
Nie wiedzieli, że pokój, w którym przebywali, był naszpikowany mikrofonami.
Cruewell: Nie zrobiliśmy żadnego postępu w broni rakietowej, choć uważam, że mogłaby
mieć duże znaczenie w tej wojnie. Widziałem się z feldmarszałkiem von Brauchitschem na
specjalnym poligonie w Kummersdorf. Mieli tam wielkie rakiety. Mówił, że wznoszą się na
wysokość 15 kilometrów. Trzeba tylko je wycelować. Wyobraź sobie: tylko wycelować w
określony obszar!
Thoma: A jaki zasięg mają te rakiety?
Cruewell: Bez ograniczeń! Major, który pokazywał mi sprzęt, powiedział: "Zaczekajcie do
przyszłego roku, a zabawa się zacznie".
Thoma: Minął rok i jakoś się nie zaczęła.
Cruewell: Nie wiemy tego.
Thoma: Trzymają nas gdzieś pod Londynem i nie słychać wielkich wybuchów, to znaczy, że
te nasze rakiety jeszcze nie startują.
Sytuacja zaczęła się rozwijać coraz szybciej. Z Polski placówka wywiadu AK "Lombard"
uzyskała wgląd w największe tajemnice Peenemünde, a to za sprawą Syna jednego z
konspiratorów, Romana Trägera służącego w armii niemieckiej, który zatrudniony został na
wyspie Uznam, do obsługi urządzeń łączności. Meldunki, jakie w marcu i kwietniu 1943 roku
przesyłali do Londynu mówiły wyraźnie o próbach z "samolotami i torpedami rakietowymi".
Ten błąd wynikał z powszechnego dość wówczas mylenia samolotów i rakiet. Na przykład w
meldunku 8/43 pisano:
"Na wyspie Usedom (czyli Uznam) prowadzona była próbna produkcja nowego rodzaju broni
nazwanej pociskiem torpedowym".
Jones nie zlekceważył tych meldunków. Tym bardziej, że z innego źródła uzyskał
potwierdzenie polskich raportów. Dwaj Luksemburczycy zatrudnieni w Peenemünde
przemycili tajne meldunki, w których opisywali produkowane tam pociski - twierdzili, że
mają one 10 metrów długości. Jones postanowił odwołać się do pomocy zwiadu lotniczego,
aby samoloty zrobiły zdjęcia tajnego ośrodka. Powtórzyła się sytuacja z 1939 roku. Nikt nie
chciał wierzyć w jego rewelacje. Tym razem miał jednak szczęście.
Wysłanie samolotu nad Peenemünde, który mógłby sprawdzić, czy rzeczywiście Niemcy
prowadzą tam próby rakiet, okazało się operacją nadzwyczaj trudną. Nikt z oficerów, którzy
mogliby podjąć taką decyzję, nie dawał się przekonać, że jest to konieczne. Niespodziewanie
Peter Stewart, szef lotniczego zwiadu fotograficznego, zapytał Jonesa, czy to prawda, że
marszałek polny Archibald Wawell, którzy kilka dni wcześnie został wicekrólem Indii, jest
jego wujem. Zaskoczony Jones zaprzeczał, ale widocznie nie dość energicznie, gdyż Stewart
uznał, że tak jest w istocie. To nieporozumienie miało szczęśliwe zakończenie, gdyż można
było odmówić jakiemuś tam doradcy naukowemu wywiadu, a nie siostrzeńcowi wicekróla
Indii. 12 czerwca 1943 roku nad Peenemünde wysłano samolot zwiadowczy. To była połowa
sukcesu.
Oficer analizujący zdjęcia nie zauważył na zdjęciach niczego niepokojącego. Jones nie dawał
się jednak zbić z tropu. On znał raporty polskiego wywiadu i wiedział, czego szukać. Sam
usiadł nad zdjęciami. Przez silne szkło powiększające dostrzegł coś, co mogło być rakietą o
długości około 11 metrów. Wagę ocenił na 20-40 ton. Postanowił nie dać się zwieźć
urzędnikom. Zadzwonił wprost do premiera Winstona Churchilla.
Jones: Panie premierze, informacje, jakie mamy, nakazują szybkie zajęcie się problemem
Peenemünde. Niemcy przystąpili do produkcji rakiet, które mogą być dla nas ogromnym
zagrożeniem.
Churchill: Słyszałem o tym, ale wielu naszych naukowców uważa to za bzdurę.
Jones: Panie premierze, chciałbym panu przedstawić dowody. Proszę mi uwierzyć: warte są
rozważenia.
Churchill: Niech pan przyjdzie na posiedzenie gabinetu 23 czerwca. Będzie również lord
Cherwell. On ma inne poglądy na tę sprawę i chcę, żeby zaprezentował je przy okazji pana
rewelacji.
Jones: Tak jest, lord i ja stawimy się u pana 23 czerwca.
To była bardzo trudna sytuacja. Lord Cherwell, czyli Frederic Alexander Lindemann, był
światowej sławy fizykiem, którego prace zyskały uznanie samego Einsteina. W Oksfordzie
uczył fizyki Jonesa. Od 1921 roku był zaprzyjaźniony z premierem Churchillem, który
powołał go na swojego naukowego doradcę. Co więcej, to Cherwell rekomendował Jonesa na
stanowisko naukowego doradcy wywiadu. I teraz uczeń miał stanąć naprzeciw swojego
mistrza. Jones wiedział bowiem, że Cherwell uważa wszelkie informacje o rakietach za
bzdury. Obydwaj stawili się przed Churchillem.
Churchill: Minister bezpieczeństwa wewnętrznego przesłał mi raport, szokujący raport:
"Wybuch pojedynczej rakiety może spowodować ofiary w wysokości do czterech tysięcy
zabitych i rannych".
Churchill spojrzał pytająco na Cherwella i dodał:
Churchill: A nasz przyjaciel Reginald Jones uważa, że Niemcy lada miesiąc wyprodukują
takie rakiety. Co o tym sądzisz?
Cherwell: Chciałbym wystąpić jako advocatus diaboli - nie wierzę, żeby jedna rakieta
mogłaby spowodować tak dużo ofiar. Wątpię, czy w ogóle Niemcy mają paliwo o
odpowiedniej mocy, aby napędzać tak wielką rakietę. A jeśli chodzi o zdjęcia, to uważam, że
obiekty sfotografowane w Peenemünde to nie rakiety, lecz torpedy, przeznaczone do
zrzucania z samolotów. Zastanawiam się, czy nie są to makiety. Specjalnie pomalowano je na
biało, aby zwrócić na nie naszą uwagę,
Churchill: A to po co?
Cherwell: Aby odwrócić naszą uwagę od innej nowej broni. W ten sposób opóźniliby
wynalezienie środków zaradczych przeciwko tej broni.
Churchill: Panie Jones, chciałbym posłuchać pana argumentów jako człowieka
odpowiedzialnego za składanie wszystkich fragmentów w jedną całość. Chcę prawdy!
Jones zrozumiał, że nie może się już cofnąć. Musiał wystąpić przeciwko swemu
nauczycielowi.
Jones: Nie sądzę, żebyśmy byli zagrożeni atakiem rakiet w ciągu najbliższych miesięcy, ale
czuję, że dowody na istnienie takich rakiet są wystarczająco oczywiste.
Churchill: Stop!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin