Arct Bohdan - W pogoni za Luftwaffe.pdf

(354 KB) Pobierz
Arct Bohdan - W pogoni za Luftw
BOHDAN ARCT
W POGONI ZA LUFTWAFFE
Polscy Myśliwcy w pustyniach Tunisu
EDINBURGH 1946
Printed in Great Britain by The Riverside Press, Edinburgh
OD AUTORA
Gdy na pobojowiskach Europy ucichł ryk dział, a tysiące samolotów odpoczywają sennie na
cichych lotniskach, trudno jest czasem uzmysłowić sobie, że nie tak dawno jeszcze, rok, dwa
i trzy lata temu miljony ludzi zmagały się w krwawych bojach, formacje bombowców
zrzucały śmiercionośny ładunek na miasta i osiedla, a niebo czerniło się od walczących,
ścigających się i spadających w płomieniach maszyn. Ludzie zapominają łatwo, może zbyt
łatwo, zajęci swymi codziennymi, szarymi troskami. Któż dziś pamięta dzieje kampanji w
Zachodniej Pustyni, gdzie w długich i ciężkich walkach słynna Ósma Armja wywalczyła
pierwsze w tej wojnie wielkie zwycięstwo. Któż wie, że w końcowej fazie tej kampanji
wzięła udział ekipa polskich pilotów myśliwskich, wynikami swymi potwierdzając i
umacniając światowa opinję o jakości Lotnictwa Polskiego. A było to przecież tak niedawno,
zaledwie dwa lato temu.
Miałem zaszczyt być jednym z członków tej ekipy i po zakończeniu kampanji, gdy
powróciliśmy do Anglji, koledzy wielokrotnie namawiali mnie, bym opisał nasze afrykańskie
przygody i walki. Dałem się namówić, choć nigdy przedtem nie napisałem książki i praca szła
mi początkowo opornie. Mam nadzieję, że czytelnik zrozumie, iż historja ta pisana była przez
pilota, który w prostych słowach starał się przelać na papier prawdziwe zdarzenia i przeżycia.
Książka niniejsza miała również swoje dzieje. Napisałem ją po powrocie do Anglji, w
początkach 1944 roku, gdy, po ukończeniu mej drugiej tury operacyjnej w myśliwskim
dywizjonie, zostałem wysłany na parę miesięcy odpoczynku. Książka była niemal ukończona,
kiedy powróciłem do latania bojowego w lecie tego samego roku i we wrześniu zostałem
zestrzelony nad Niemcami, by ostatnie osiem miesięcy wojny spędzić w niemieckim obozie
jeńców. Praca została automatycznie przerwana i dopiero, gdy uwolniony przez wojska
Sprzymierzonych znalazłem się napowrót w Anglji, mogłem dokończyć rozpoczęte pisanie.
 
I
HISTORJA SIĘ ROZPOCZYNA
Dnia 2 lutego 1943 roku w mesie oficerskiej w Northolt panował od samego rana nastrój
gorączkowego podniecenia. Piloci, gromadząc się w grupki, rozprawiali nad czymś
tajemniczo, a nasz dowódca dywizjonu, Kazio, zapowiedział krótko, że popołudniu zarządzi
dodatkową odprawę pilotów. Pachniało to wszystko nową, niezwykłą awanturą, plotka,
wszechwładna pani wszelkich skupisk ludzkich, głosiła że szykuje się wyprawa do Północnej
Afryki i Fighter Command zbiera ekipę doświadczonych pilotów, to też powitaliśmy wszyscy
z ulgą zapowiedź megafonów, zbierającą pilotów do dispersalu na nowy lot nad Francję.
Odwróciło to naszą uwagę i pomogło przeczekać do popołudniowej odprawy.
Lot był nudny i nieciekawy. Trzy polskie dywizjony wzięły udział w eskortowaniu
Latających Fortec nad wybrzeżem Francji i po dwóch godzinach wylądowały napowrót w
Northolt, nie napotykając żadnej opozycji ze strony nieprzyjaciela. Resztę dnia mieliśmy
wolną od lotów, czekała nas tylko owa podniecająca odprawa.
Punktualnie o godzinie drugiej wszyscy piloci rozsiedli się w mizernym baraku dispersalu,
oczekując na dowódcę. W kilka minut później, Kazio zaspokoił naszą ciekawość:
— Proszę panów — rozpoczął swym niskim, nosowym głosem — Nadeszło pismo z
Dowództwa w sprawie ochotniczej grupy pilotów myśliwskich do Północnej Afryki. Potrzeba
jest 15 pilotów z dużym doświadczeniem bojowym. Wyjazd na trzy miesiące, po których
grupa będzie wymieniona lub wycofana. Warunki: conajmniej roczny pobyt w dywizjonie
myśliwskim i wykonanie conajmniej trzydziestu lotów bojowych. Wyjazd nastąpi w ciągu
kilku dni. Nie mogę panom powiedzieć na którym froncie grupa będzie walczyć, nie znam
również szczegółów pracy ani organizacji. Ewentualni ochotnicy zgłoszą się dzisiaj do mojej
kancelarji. Czy ktoś reflektuje na wyjazd?
Bez chwili wahania podniosłem rękę do góry i szybko rozejrzałem się dokoła. Byłem
jedynym ochotnikiem.
— Zachciało ci się banany prostować — zażartował Krzem, jeden z mych serdecznych
przyjaciół, który następnego roku zginął nad Holandją.
Przywiozę ci małpę, będziesz miał bliźniaka — odparłem krótko. Nowa awantura bardzo mi
się uśmiechała a możliwości napotkania Niemców nad Afryką były niewątpliwie większe niż
w Anglji, gdzie przez kilkanaście lotów nie widziałem ani jednej nieprzyjacielskiej maszyny.
W kancelarji Kazia szybko spisaliśmy potrzebne dane, które Kazio przetelefonował do
Dowództwa, podając przytym i swoją kandydaturę, która niestety została odrzucona na
drugim końcu linji telefonicznej. Dowódca dywizjonu nie mógł opuścić swego stanowiska, ja
zaś byłem wtedy jedynie zwykłym pilotem, którego mogło zastąpić wielu innych, młodszych
kolegów.
Wieczorem przybyło trzech nowych kandydatów. Potężna łapa Karola Pniaka spadła
niespodziewanie na moje plecy, gdy siedząc wygodnie w miękim fotelu mesy, przeglądałem
jakieś ilustrowane pismo.
— Zapisałem się na waszą pierońską listę — oświadczył Karol głębokim basem, słynnym na
całą stację. —Jeszcze, mnie w Afryce na piasku nie widzieli, a chyba szklanka whisky
znajdzie się dla mnie i na pustyni. Jedziemy razem, Bohdan.
Kazek Sporny wychylił swą wykrzywioną gębę z sąsiedniego fotela:
— Pruję z wami, panie Antoś, może się mi jakiś Messerschmitt podsunie pod działka, będzie
weselej, niż tutaj.
Przez uchylone drzwi zajrzała czarna głowa Wacka Króla:
— No co, jedziemy? Możeby tak który z was, na to konto ,,drinka” postawił?
Resztę wieczoru spędziliśmy pracowicie przy barze mesy, snując plany i projekty przy
licznych kolejkach podwójnej whisky.
W ciągu następnych dwóch dni skład grupy został ustalony przez nasze Dowództwo. Jako
oficer łącznikowy z R.A.F. wybrany został podpułkownik Rolski, dowódcą ekipy został
major Skalski, nasz czołowy pilot myśliwski, weteran z walk w Polsce i ,,Battle of Britain”.
 
Pozatym z pośród 60 kandydatów ze wszystkich polskich dywizjonów w Anglji wybrano
czternastu pilotów. Większość z nich to moi przyjaciele i znajomi, z którymi wiele razy
latałem uprzednio na drugą stronę kanału Angielskiego, szukając Niemców nad ich własnym
terenem. Byli to wszyscy wyborowi piloci z wielkim doświadczeniem bojowym, wielu z nich
posiadało już na swym koncie po kilka samolotów nieprzyjaciela. Karol Pniak, Wacek Król,
„Dziubek” Horbaczewski ze swym nierozłącznym przyjacielem Kazkiem Spornym, „Zosia”
Martel, Maciek Drecki, Władek Majchrzyk i Marcin Machowiak byli to ludzie, którym
można na ślepo zawierzyć w powietrzu, wiedząc, że nigdy nie zawiodą. Reszta nazwisk,
Wyszkowski, Kowalski, Popek, Sztramko i Malinowski obijała mi się już przedtem o uszy,
choć ich bliżej nie znalem. Słyszałem jednak, że i oni są starymi wygami, posiadającymi za
sobą po kilkadziesiąt lotów bojowych.
Tydzień minął, nim cała nasza grupa zebrała się na odludnej stacji R.A.F. w West Kirby, by
poczynić ostateczne przygotowania do odjazdu. Każdy z nas zdążył się dobrze zadomowić w
Anglji, naszej wojennej ojczyźnie, to też spędziliśmy ten tydzień, pakując i segregując nasze
skromne bagaże, zostawiając u znajomych zbędne graty i żegnając się z przyjaciółmi podczas
licznych ,,party”. W zimnych barakach West Kirby spędziliśmy pięć długich dni, załatwiając
niezbędne formalności i odwiedzając liczne magazyny stacyjne dla pobrania ekwipunku.
[brakujący tekst]
którym froncie grupa będzie walczyć, nie znam również szczegółów pracy ani organizacji.
Ewentualni ochotnicy zgłoszą się dzisiaj do mojej kancelarji. Czy ktoś reflektuje na wyjazd?
Bez chwili wahania podniosłem rękę do góry i szybko rozejrzałem się dokoła. Byłem
jedynym ochotnikiem.
— Zachciało ci się banany prostować — zażartował Krzem, jeden z mych serdecznych
przyjaciół, który następnego roku zginął nad Holandją.
Przywiozę ci małpę, będziesz miał bliźniaka — odparłem krótko. Nowa awantura bardzo mi
się uśmiechała a możliwości napotkania Niemców nad Afryką były niewątpliwie większe niż
w Anglji, gdzie przez kilkanaście lotów nie widziałem ani jednej nieprzyjacielskiej maszyny.
W kancelarji Kazia szybko spisaliśmy potrzebne dane, które Kazio przetelefonował do
Dowództwa, podając przytym i swoją kandydaturę, która niestety została odrzucona na
drugim końcu Iinji telefonicznej. Dowódca dywizjonu nie mógł opuścić swego stanowiska, ja
zaś byłem wtedy jedynie zwykłym pilotem, którego mogło zastąpić wielu innych, młodszych
kolegów.
Wieczorem przybyło trzech nowych kandydatów. Potężna łapa Karola Pniaka spadła
niespodziewanie na moje plecy, gdy siedząc wygodnie w miękim fotelu mesy, przeglądałem
jakieś ilustrowane pismo.
— Zapisałem się na waszą pierońską listę — oświadczył Karol głębokim basem, słynnym na
całą stację. —Jeszcze, mnie w Afryce na piasku nie widzieli, a chyba szklanka whisky
znajdzie się dla mnie i na pustyni. Jedziemy razem, Bohdan.
Kazek Sporny wychylił swą wykrzywioną gębę z sąsiedniego fotela:
— Pruję z wami, panie Antoś, może się mi jakiś Messerschmitt podsunie pod działka, będzie
weselej, niż. tutaj.
Przez uchylone drzwi zajrzała czarna głowa Wacka Króla:
— No co, jedziemy? Możeby tak który z was, na to konto „drinka” postawił?
Resztę wieczoru spędziliśmy pracowicie przy barze mesy, snując plany i projekty przy
licznych kolejkach podwójnej whisky.
W ciągu następnych dwóch dni skład grupy został ustalony przez nasze Dowództwo. Jako
oficer łącznikowy z R.A.F. wybrany został podpułkownik Rolski, dowódcą ekipy został
major Skalski, nasz czołowy pilot myśliwski, weteran z walk w Polsce i „Battle of Britain”.
Pozatym z pośród 60 kandydatów ze wszystkich polskich dywizjonów w Anglji wybrano
czternastu pilotów. Większość z nich to moi przyjaciele i znajomi, z którymi wiele razy
latałem uprzednio na drugą stronę kanału Angielskiego, szukając Niemców nad ich własnym
terenem. Byli to wszyscy wyborowi piloci z wielkim doświadczeniem bojowym, wielu z nich
posiadało już na swym koncie po kilka samolotów nieprzyjaciela. Karol Pniak, Wacek Król,
„Dziubek” Horbaczewski ze swym nierozłącznym przyjacielem Kazkiem Spornym, „Zosia”
 
Martel, Maciek Drecki, Władek Majchrzyk i Marcin Machowiak byli to ludzie, którym
można na ślepo zawierzyć w powietrzu, wiedząc, że nigdy nie zawiodą. Reszta nazwisk,
Wyszkowski, Kowalski, Popek, Sztramko i Malinowski obijała mi się już przedtem o uszy,
choć ich bliżej nie znałem. Słyszałem jednak, że i oni są starymi wygami, posiadającymi za
sobą po kilkadziesiąt lotów bojowych.
Tydzień minął, nim cała nasza grupa zebrała się na odludnej stacji R.A.F. w West Kirby, by
poczynić ostateczne przygotowania do odjazdu. Każdy z nas zdążył się dobrze zadomowić w
Anglji, naszej wojennej ojczyźnie, to też spędziliśmy ten tydzień, pakując i segregując nasze
skromne bagaże, zostawiając u znajomych zbędne graty i żegnając się z przyjaciółmi podczas
licznych „party”. W zimnych barakach West Kirby spędziliśmy pięć długich dni, załatwiając
niezbędne formalności i odwiedzając liczne magazyny stacyjne dla pobrania ekwipunku
tropikalnego. Około południa piątego dnia całe góry koszul, mundurów khaki, short'ow i
pończoch spiętrzyły się na naszych łóżkach. Na szczycie mego ekwipunku spoczął
majestatycznie wielki korkowy hełm, budzący niekłamany podziw całego towarzystwa.
Widać było naprawdę, że jedziemy w ciepłe kraje. Wyfasowanie pistoletów, manierek,
menażek i całego szeregu pasków i sprzączek oraz obszernego worka, gdzie z trudem
wepchnęliśmy cały ten sprzęt, zakończyło ekwipunek. Na ukoronowanie pobytu w West
Kirby dostaliśmy potężny zastrzyk przeciw żółtej febrze, poczem pułkownik Rolski uchylił
rąbka tajemnicy, oświadczając, że nasza grupa jedzie na Zachodnią Pustynię do lotnictwa
Ósmej Armji gen. Montgomery, gdzie w jednym z dywizjonów angielskich mieliśmy
utworzyć oddzielną polską eskadrę, nazwaną „Polish Fighting Team”. Drogę mieliśmy odbyć
częściowo morzem, w konwoju do Algieru lub Oranu, potem powietrzem do Iinji frontu,
który ciągnął się wtedy na granicy francuskiego Tunisu. Otrzymać mieliśmy samoloty
Spitfire Mark V, maszyny dobrze nam wszystkim znane w Anglji i w owym czasie jedne z
lepszych samolotów myśliwskich świata. Nowiny te zaspokoiły naszą ciekawość i cierpliwie
spędziliśmy resztę dnia, oczekując na wyjazd.
Wiadomość przyszła nagle i niespodziewanie, gdy już szykowaliśmy się spędzić jeszcze
jedną noc w West Kirby. Do baraku wbiegł zadyszany szeregowiec, przynosząc rozkaz
wyjazdu dla całej grupy. Na walizki i worki przystemplowano nam czarną farbą nazwiska,
numery i cały szereg liter i cyfr, odznaczających zaszyfrowane miejsce naszego
przeznaczenia. Jechaliśmy konwojem i wszelkie ostrożności musiały być poczynione, by nie
zdradzić niczego nieprzyjacielskiemu wywiadowi, który łatwo mógłby sprowadzić nam na
kark łodzie podwodne.
W ciemną noc zajechały przed baraki duże służbowe ciężarówki z przygaszonymi światłami.
Załadowaliśmy się na nie wraz z naszymi bagażami i w kilka minut opuściliśmy West Kirby.
Podróż samochodami nie trwała długo. W Liverpool, gdzie spodziewaliśmy się przesiąść
wprost na statek, zajechaliśmy na dworzec kolejowy i ulokowaliśmy się w pociągu idącym na
północ, do Glasgow w Szkocji. Oznaczało to całonocną jazdę koleją i nie wpłynęło
bynajmniej dodatnio na nasze humory. Nad ranem obudziliśmy się głodni, zziębnięci i źli.
— Dobrze nam tak — mruknął Kazek Sporny, wieczny malkontent — Zachciało się wam
bawić w ochotników, do gorącej Afryki się wybierać, a tymczasem musimy wszyscy marznąć
tutaj w Szkocji, która wcale nie leży po drodze, a wogóle nie rozumiem poco jedziemy do
tego Glasgow.
Szczęśliwie podróż szybko dobiegła końca. Na dworcu w Glasgow czekały na nas samochody
i zawiozły wprost do portu. Wyładowano nas przed jakimś niezbyt okazale prezentującym się
statkiem, co wywołało następny protest, tym razem ze strony „Dziubka” Horbaczewskiego,
który nigdy nie był entuzjastą podróży morskich.
— Nie wsiadam na tę krypę — złościł się „Dziubek” — Pudło zatonie, zanim zdążymy
ruszyć z portu.
Nasz statek stał jednak w innym miejscu i prezentował się wcale okazale. Dostaliśmy
wygodne pomieszczenia, dwie kabiny dla oficerów i jedną dla sierżantów i choć na pokładzie
było nieco ciasno ze względu na obecność ponad 3000 wojska, to zato jadalnie były ładne i
przestronne, a pierwszy posiłek napełnił nas zupełnym zaufaniem do zdolności okrętowych
kucharzy.
Cierpliwość nasza miała być wystawiona na jeszcze jedną próbę. Trzy dni spędziliśmy na
pokładzie, a statek bynajmniej nie chciał ruszyć w drogę. Zaczęliśmy się wszyscy niepokoić i
 
niecierpliwić, jeden tylko Stach Skalski, nasz dowódca, nie tracił wrodzonego mu animuszu.
— Wiecie panowie — zaczął, gdy zebraliśmy się trzeciego dnia wieczorem w kabinie, by
spędzić czas przy partji bridge'a, — gdy będziemy na miejscu i zorjentujemy się jak to
wszystko wygląda, musimy uzyskać dobre wyniki. Prujemy na całego, mogą być straty, ale
pilotów mamy doświadczonych i musimy, powtarzam, nastrzelać tylu Niemców, żeby się
Anglikom gęby pootwierały. Poto nas tam wysyłają.
Rozpoczęło to normalną w takich wypadkach dyskusję nad taktyką, atakami i rodzajami
formacji bojowych, gęsto przeplataną opowiadaniami o przebytych walkach. Każdy z nas
niejeden raz spotykał się z Messerschmittami i Focke Wulfami, prawie każdy miał na
sumieniu kilka maszyn niemieckich, a taki Stach to rekordzista — zestrzelił w swej
myśliwskiej karjerze 15 Szkopów, nie licząc prawdopodobnie zniszczonych i uszkodzonych.
— Ten zespół może rzeczywiście coś zrobić — przebiegło mi przez głowę — chłopaki pójdą
na całego, gdy się tylko nadarzy okazja.
Powróciliśmy do rozpoczętego bridge'a i w kabinie zaległa cisza, czasem tylko przerywana
licytacją lub gwałtownym przekleństwem zdenerwowanego gracza. Około jedenastej
wieczorem, gdy zakończywszy grę, wybieraliśmy się do łóżek, a raczej koji przymocowanych
do ścian kabiny, przez statek przebiegło dziwne drżenie.
— Mówiłem wam, że pudło zatonie — wykrzyknął „Dziubek”, gwałtownie przerywając
pracowite zajęcie ściągania butów.
Zlekka zaniepokojeni nadsłuchiwaliśmy w milczeniu. Rozległo się głuche dudnienie i
poczęliśmy się lekko kołysać.
— No, panie Antoś — mruknął po swojemu Kazek — chyba płyniemy, bo już mi się rzygać
chce, panie Antoś.
Rzeczywiście, po trzydniowym wyczekiwaniu ruszyliśmy zwolna z portu wzdłuż ogromnych
doków rzeki Clyde, kierując się na pełne morze.
II
W KONWOJU
Ranek 24 lutego zastał nas na pełnym morzu. Płynęliśmy w konwoju, składającym się z
dwunastu wielkich „troop-carriers” z których każdy był przed wojną statkiem pasażerskim o
wcale pokaźnym tonażu. W bliskim sąsiedztwie płynął polski „Batory”, wyróżniający się
piękną, rasową sylwetką. Wszystkie okręty załadowane wojskiem i obliczyliśmy na oko, że
konwój zawierał około 30000 ludzi. Eskortę mieliśmy poważną, pancernik „Malaya” i osiem
kontrtorpedowców patrolujących dokoła konwoju. Co parę godzin ukazywał się nad nami
samolot, Wellington, lub gruby i pękaty Sunderland z Coastal Command. Dawało to
wszystko poczucie bezpieczeństwa i prędko zapomnieliśmy, że na naszej drodze znajdowały
się zapewne liczne niemieckie łodzie podwodne.
Dwa następne dni tak nas rzucało na statku, że z trudem mogliśmy prowadzić normalny tryb
życia, a co słabsze natury spiesznie oddawały Neptunowi każdorazowy posiłek, widokiem
swym odbierając apetyt innym, bardziej odpornym. Nasz zespół jednak, jak przystało na
starych myśliwców, trzymał się cały czas doskonale, jedynie „Dziubek chodził zlekka
przybladły, a Kazek zwiększył wybitnie ilość niecenzuralnych wyrażeń swego bogatego
słownika. Czas zapełnialiśmy pisaniem listów, które miały być wysiane z pierwszego portu,
pogadankami na temat przyszłych operacji oraz grą w bridge'a lub pokera, bo trzeba wiedzieć,
że polscy piloci, a specjalnie myśliwcy, celują w tych szlachetnych grach i jak nas było
szesnastu razem na statku, tak też szesnastu zajmowało cztery stoliki w wygodnym „sitting
room”, pracowicie rozdając i tasując karty.
Po licznych manewrach i zmianach kursu, przybraliśmy wreszcie kierunek wschodni i pod
wieczór trzeciego marca wpłynęliśmy w cieśninę Gibraltaru. Morze się uspokoiło, było coraz
cieplej i bez żalu schowaliśmy do walizek nasze lotnicze swetry i skórzane kurtki. W
Gibraltarze konwój się rozdzielił, nasz statek w towarzystwie kilku innych „troop-carriers” i
pod eskortą trzech kontrtorpedowców wpłynął na morze Śródziemne, kierując się w stronę
Oranu. Niebezpieczeństwo łodzi podwodnych minęło bez śladu, przez całą podróż nie
mieliśmy ani jednego alarmu, poza ćwiczebnymi i nabraliśmy wszyscy wielkiego respektu
dla brytyjskiej Navy.
Minął jeszcze jeden dzień i wreszcie na zamglonym horyzoncie dojrzeliśmy wyczekiwany
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin