Lagerlof Selma - Legendy Chrystusowe.DOC

(582 KB) Pobierz

SELMA LAGERLÖF

Legendy Chrystusowe

Tytuł oryginału
KRISTUSLEGENDER

Przełożyła
MARIA ZARĘBINA

P A X

(MiS)

 

SPIS TREŚCI

 

Święta noc             

 

Widzenie cesarza             

 

Studnia mędrców             

 

Dzieciątko betlejemskie             

 

Ucieczka do Egiptu             

 

W Nazarecie             

 

W świątyni             

 

Chusta świętej Weroniki             

 

Pliszka czerwonogardła             

 

Pan Jezus i święty Piotr             

 

Płomień świecy             

 

 

 

 

 

Ś W I Ę T A   N O C

Gdy byłam pięcioletnim dzieckiem, spadło na mnie wielkie zmartwienie. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek później miałam większe.

Było to wówczas, gdy umarła moja babcia. Do tej pory siadywała każdego dnia w rogu kanapy w swoim pokoju i opowiadała bajki. Nic innego nie mogę sobie przypomnieć, tylko to, że babcia opowiadała od rana do wieczora, a my, dzieci, siedzieliśmy cicho wokół niej i słuchali. Było to wspaniałe życie. Innym dzieciom nie wiodło się tak dobrze jak nam

Niewiele pamiętam moją babcie. Przypominam sobie, że miała białe jak kreda włosy, że chodziła mocno przygarbiona i że siedząc ciągle robiła na drutach pończochę.

Przypominam sobie także, że kiedy opowiedziała jakaś bajkę, kładła zwykle rękę na mojej głowie i mówiła: „A wszystko to jest tak prawdziwe, jak to, że ja widzę ciebie, a ty mnie”.

Pamiętam także, że umiała śpiewać pieśni, ale nie śpiewała co dzień. Była wśród nich jedna o rycerzu i rusałce a miała taki refren: „Dmie zimny wicher, zimno nad morzem”.

Pamiętam jeszcze modlitewkę, której mnie nauczyła, i jeden wiersz psalmu.

Po wszystkich tych bajkach, które mi opowiadała, zostało mi jedynie słabe i mgliste wspomnienie. Jedną tylko pamiętam tak dobrze, że mogłabym ją powtórzyć. Jest to krótkie opowiadanie o narodzeniu Jezusa.

Widzicie, to jest właściwie wszystko, co sobie przypominam o mojej babci! Prócz tego jedno pamiętam najlepiej: jak mi jej brakowało, gdy odeszła.

Pamiętam ten ranek, kiedy kąt kanapy opustoszał i trudno było sobie wyobrazić, jak minie ten dzień. To pamiętam. Tego nie zapomnę nigdy.

Przypominam sobie, że zaprowadzono nas, abyśmy pocałowali rękę zmarłej. Baliśmy się i wtedy ktoś nam powiedział, że to ostatni raz możemy podziękować babci za całą radość, jaką nam dawała.

Pamiętam też, jak bajki i pieśni opuściły dom zapakowane w długiej, czarnej skrzyni i nigdy już więcej nie przyszły z powrotem.

Przypominam sobie, że coś ubyło z naszego życia. Było to tak, jakby zamknięta została brama do całego pięknego, zaczarowanego świata, przez która mogliśmy przedtem swobodnie wchodzić i wychodzić. A teraz nie było nikogo, kto by się znał na tym, jak otworzyć tę bramę.

Przypominam sobie też, że pomału uczyliśmy się bawić lalkami i zabawkami i żyć tak jak inne dzieci. I mogło to nawet wyglądać, jakby nam już zupełnie nie brakowało babci, albo jakbyśmy o niej zapomnieli.

Ale dziś jeszcze po latach czterdziestu, kiedy zbieram legendy o Chrystusie, jakie słyszałam na Wschodzie, ożywa we mnie to niewielkie podanie o narodzeniu Jezusa, które mi moja babcia nieraz opowiadała. I mam ochotę opowiedzieć je jeszcze raz i dołączyć do mego zbioru.

 

Był to pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy pojechali do kościoła prócz babci i mnie. Byłyśmy chyba same w całym domu. Nie zabrano nas, ponieważ jedna z nas była za mała, a druga za stara. Obie też byłyśmy zmartwione tym, że nie będziemy na jutrzni i nie zobaczymy świątecznych świateł.

Ale kiedyśmy tak siedziały w samotności, babcia zaczęła opowiadać.

— Był raz człowiek — powiedziała — który wyszedł w ciemną noc, aby pożyczyć ognia. Chodził od chaty do chaty i pukał do drzwi. „Pomóżcie mi, dobrzy ludzie! — mówił. — Moja żona powiła właśnie dziecko, muszę rozniecić ogień, by rozgrzać ją i małego.”

Ale noc już była głęboka, tak że wszyscy ludzie spali. Nikt mu więc nie odpowiadał.

Człowiek szedł i szedł. Wreszcie ujrzał w oddali błysk ognia. Powędrował więc w tamtą stronę i zobaczył, że na otwartym polu paliło się ognisko. Stado białych owiec leżało śpiąc wokół ognia, a stary pasterz siedział czuwając nad trzodą.

Gdy człowiek zbliżył się do owiec, zobaczył u nóg pasterza śpiące trzy wielkie psy. Obudziły się wszystkie trzy, gdy podszedł, rozwarły szeroko swe pyski, jakby chciały zaszczekać, ale głosu nie było słychać.

Człowiek ujrzał, jak sierść zjeżyła się im na grzbietach, jak ich ostre zęby błysnęły w świetle ognia, jak rzuciły się na niego. Poczuł, że jeden szarpie go zębami za rękę, drugi za nogę, a trzeci chwyta go za gardło. Ale szczeki i zęby, którymi psy miały gryźć, nie chciały ich słuchać i człowiek nie odniósł żadnej rany.

Chciał więc iść dalej, by zdobyć to, czego potrzebował, ale owce leżały ciasno stłoczone, grzbiet przy grzbiecie, tak że nie mógł pójść naprzód. Wtedy wstąpił na grzbiety zwierząt i po nich podszedł do ognia. Ani jedna z owiec nie obudziła się, ani nie poruszyła.

Dotąd opowiadała babcia bez przeszkody, ale teraz nie mogłam się powstrzymać, żeby jej nie przerwać.

— Dlaczego nie poruszyły się, babciu? — zapytałam.

— Dowiesz się za chwilę — powiedziała babcia i ciągnęła dalej swą opowieść.

— Kiedy mężczyzna był już blisko ogniska, pasterz spojrzał na niego. Pasterz był starym i opryskliwym człowiekiem, nieżyczliwym i twardym dla ludzi. Ujrzawszy, że zbliża się ktoś obcy, sięgnął po swą długą, ostro zakończoną laskę, którą zwykle trzymał w ręce pasąc stado, i rzucił nią w obcego. Laska poleciała ze świstem prosto na niego, ale kiedy już go miała uderzyć, odchyliła się w bok, minęła go świszcząc i wypadła na pole.

Tyle babcia zdążyła opowiedzieć, gdy przerwałam jej znowu.

— Babciu, dlaczego kij nie chciał uderzyć tego człowieka? — Ale babcia nie miała mi zamiaru odpowiadać, tylko ciągnęła dalej.

— Wtedy ów człowiek podszedł do pasterza i odezwał się do niego: „Dobry człowieku, pomóż mi i pożycz trochę ognia. Moja żona powiła właśnie dziecko, muszę rozniecić ogień, aby ogrzać ją i małego”.

Pasterz chciał od razu powiedzieć nie, ale kiedy pomyślał, że psy nie zrobiły nic złego temu człowiekowi, że owce nie rozbiegły się przed nim, a jego własna laska nie chciała go powalić, zląkł się trochę i nie śmiał mu odmówić.

„Weź, ile ci potrzeba!” — powiedział do niego.

Ale ognisko już się prawie dopalało. Polan ani gałęzi już w nim nie było, został tylko wielki stos żaru, a przybysz nie miał łopaty ani wiadra, żeby nim nabrać żarzących się węgli.

Widząc to pasterz powiedział znowu: „Weź, ile ci potrzeba!” i był zadowolony z tego, że człowiek nie będzie mógł wziąć z sobą ognia.

Ale ten schylił się, wybrał z popiołu żarzące się węgle gołymi rękami i włożył je sobie w połę płaszcza. I węgle nie parzyły mu rąk, kiedy je nabierał, ani nie paliły jego płaszcza. Poniósł je, jakby to były orzechy lub jabłka.

Tu przerwano opowiadającej po raz trzeci.

— Babciu, dlaczego węgle nie chciały poparzyć tego człowieka?

— Zobaczysz! — rzekła babcia i opowiadała w dalszym ciągu.

— Wtedy pasterz, który był takim złym i opryskliwym człowiekiem, widząc to wszystko począł się dziwić: „Cóż to jest za noc, że psy nie gryzą, owce się nie płoszą, oszczep nie zabija, a ogień nie pali?” Przywołał obcego z powrotem i zapytał go: „Cóż to jest za noc? I skąd się to bierze, że wszystko stworzenie okazuje ci litość?”

Wtedy ów człowiek odpowiedział: „Nie mogę ci tego powiedzieć, jeśli ty sam tego nie widzisz.” I chciał odejść w swoją drogę, żeby jak najszybciej rozpalić ogień i ogrzać żonę i dziecko.

Ale pasterz pomyślał, że nie powinien całkiem tracić z oczu tego człowieka, zanim się nie dowie, co to wszystko znaczy. Podniósł się i poszedł za nim.

Zobaczył wtedy, że człowiek ten nie miał nawet chaty na mieszkanie, a żona jego i dziecko leżały w grocie skalnej, gdzie były tylko nagie, zimne ściany z kamienia.

Pasterz pomyślał, że przecież biedne, niewinne dziecko może zamarznąć na śmierć w tej grocie i chociaż był twardym człowiekiem, wzruszył się i postanowił pomóc dziecku. Zdjął z pleców tobołek, dobył z niego biała, miękką baranią skórę, podał ją obcemu człowiekowi i powiedział, aby ten ułożył na niej dziecko do snu.

W tej chwili, w której okazał, że i on potrafi być miłosierny, otworzyły mu się oczy i ujrzał to, czego przedtem nie dostrzegał, i usłyszał, czego przedtem nie potrafił usłyszeć.

Zobaczył wokół siebie stojący zwarty krąg srebrnoskrzydłych aniołów. Każdy z nich trzymał w ręku lutnię, a wszyscy śpiewali głośno o tym, że tej nocy narodził się Zbawiciel, który odkupi świat z jego grzechów.

Wtedy zrozumiał, iż wszelkie stworzenie tak jest rozradowane tej nocy, że nie może wyrządzić nikomu nic złego.

Aniołowie byli nie tylko dokoła niego, widział ich wszędzie: siedzieli wewnątrz groty, na górze, wzlatywali pod niebiosa, przechodzili gromadnie drogą, a mijając grotę zatrzymywali się, aby popatrzeć na dzieciątko.

Była taka radość, takie wesele, śpiewy i zabawy, a wszystko to widział pasterz w ciemnej nocy, w której przedtem niczego nie umiał dostrzec. Uradowany tym, że przejrzał na oczy, padł na kolana i dziękował Bogu.

Doszedłszy do tego miejsca, babcia westchnęła i rzekła:

— Lecz to, co pasterz zobaczył, my także możemy widzieć, ponieważ aniołowie wzlatują pod niebiosa w każdą noc Bożego Narodzenia. Musimy ich tylko rozpoznać.

Potem położyła mi rękę na głowie i powiedziała:

— Zapamiętaj to sobie, ponieważ to jest tak samo prawdziwe, jak to, że ja widzę ciebie, a ty mnie. To nie polega na świeczkach i lampach, które się zapala, ani nie zależy od księżyca i słońca, trzeba tylko, abyśmy mieli takie oczy, które potrafią widzieć wspaniałość Boga.

 

 

W I D Z E N I E   C E S A R Z A

Działo się to w czasie, gdy August był cesarzem w Rzymie, a Herod królem w Jerozolimie.

I oto pewnego razu wielka i święta noc zapadła nad ziemią. Była to najciemniejsza noc, jaką kiedykolwiek dotąd widziano; zdawało się, że cała ziemia dostała się pod sklepienie lochu. Nie sposób było odróżnić wodę od lądu, groziło zabłądzenie na najlepiej znanej drodze. Nie mogło być inaczej, skoro z nieba nie szedł nawet promyk światła. Wszystkie gwiazdy zostały w domu, a przyjazny księżyc odwrócił swoją twarz.

Równie głębokie jak ciemność były milczenie i cisza. Rzeki stanęły w biegu, nie poruszał się wiatr, nawet liście osiki przestały drżeć. Jeśli się poszło ku morzu, można było zobaczyć, że fala nie uderza już o brzeg, a na pustyni piasek nawet nie chrzęścił pod stopami. Wszystko skamieniało i trwało w bezruchu, by nie zakłócać świętej nocy. Trawa nie odważyła się róść, rosa padać, a kwiaty nie ośmielały się wydzielać słodkiej woni.

Tej nocy nie polowały drapieżne zwierzęta, węże nie kąsały, nie szczekały psy. A co było jeszcze wspanialsze: żadna rzecz martwa nie chciała zakłócić świętości tej nocy dając się użyć w złym celu. Żaden wytrych nie byłby otworzył zamku, żaden nóż nie był w stanie utoczyć krwi.

Tej właśnie nocy w Rzymie niewielka grupa ludzi wyszła z mieszkania cesarza na Palatynie i udała się przez Forum w górę na Kapitol. Poprzedniego dnia zapytali senatorowie cesarza, czy ma coś przeciw temu, aby wznieśli dla niego świątynię na świętej górze Rzymu. Ale August nie od razu dał swoje przyzwolenie. Nie wiedział, czy bogowie mile by to przyjęli, że on miałby świątynię u boku ich świątyń, odpowiedział więc, że wpierw chciałby przez nocną ofiarę wybadać wolę nieśmiertelnych w tej sprawie. To on właśnie w towarzystwie kilku zaufanych szedł, aby dopełnić tej ofiary.

Augusta niesiono w lektyce, ponieważ był już stary i męczyły go wysokie schody Kapitolu. Sam trzymał klatkę z gołębiami, które miał złożyć w ofierze. W jego orszaku nie było ani kapłanów, ani żołnierzy, ani senatorów, jedynie najbliżsi przyjaciele. Przed nim niesiono pochodnie, jakby torując drogę w ciemnościach nocy, a za nim szli niewolnicy niosąc trójnogi ołtarz, węgiel, noże, święty ogień i wszystko, co jest potrzebne do złożenia ofiary.

Podczas drogi cesarz rozmawiał żywo ze swoimi zaufanymi i dlatego nikt z nich nie zwrócił uwagi na nieskończone milczenie i ciszę nocy. Dopiero kiedy doszli do pustego placu na najwyższej części Kapitolu, który był przeznaczony pod nową świątynię, stało się dla nich jasne, że zanosi się na coś niezwykłego.

Nie mogła to być noc, jak wszystkie inne, gdyż w górze na krawędzi skały zobaczyli jakieś bardzo dziwne stworzenie. Sądzili najpierw, że to jest stary powykręcany pień drzewa oliwnego, potem, że to prastary posąg z świątyni Jowisza wywędrował na skałę, w końcu okazało się, że to nie może być nic innego jak stara Sybilla.

Czegoś tak starego, tak spalonego wiatrem i tak olbrzymiego nie widzieli nigdy. Ta stara kobieta była przerażająca. Gdyby nie było cesarza, uciekliby wszyscy do domów, do swoich łóżek.

— To ona — szeptali jedni do drugich — ona, która ma tyle lat, ile ziarn piasku na jej ojczystym wybrzeżu. Dlaczego wyszła ze swej kryjówki właśnie tej nocy? Co zwiastuje cesarzowi i państwu, ona, która pisze swe przepowiednie na liściach drzew i wie, że wiatr zaniesie słowa wyroczni do tego, komu jest przeznaczona?

Byli tak przerażeni, że gdyby Sybilla zrobiła bodaj jeden ruch, rzuciliby się wszyscy na kolana z czołem ku ziemi. Ale ona siedziała tak nieporuszona, jakby była bez życia. Przykucnięta na najwyższej krawędzi skały, przysłaniając ręką oczy wypatrywała w ciemność nocy. Siedziała tam, jakby wyszła na wzgórze, aby lepiej zobaczyć coś, co zdarzyło się hen, daleko. Że też ona mogła coś widzieć wśród takiej nocy!

W tej samej chwili cesarz i jego orszak zauważyli, jak głęboka panowała ciemność. Nikt z nich nie mógł widzieć nic przed sobą na długość ramienia. I jaki spokój, jaka cisza! Ani razu nie usłyszeli nawet głuchego pomruku Tybru. Lecz powietrze chciało ich zadusić, zimny pot oblewał im czoła, a ręce były sztywne i bezsilne. Czuli, że stanie się nagle coś strasznego.

Nikt jednak nie chciał pokazać po sobie, że się boi, wszyscy mówili do cesarza, że to dobry omen: cała natura wstrzymała oddech, żeby pozdrowić nowego boga.

Wzywali cesarza Augusta, aby się spieszył z ofiarą, mówili, że stara Sybilla wyszła ze swej nory z pewnością po to, aby się pokłonić bóstwu opiekuńczemu cesarza.

Ale naprawdę to stara Sybilla tak była zajęta jakimś widzeniem, że nie wiedziała w ogóle o przybyciu Augusta na Kapitol. Przeniosła się duchem w daleki kraj i tam zdawało jej się, że wędruje przez wielką równinę. W ciemności potykała się ciągle o coś jakby kępy trawy. Schyliła się i macała rękami. Nie, to nie były kępy, lecz owce. Wędrowała wśród wielkich stad śpiących owiec.

Teraz zwróciła uwagę na jakieś pasterskie ognisko. Paliło się na środku pola, usiłowała dojść do niego. Pasterze spali przy ogniu, u boku mieli długie ostro zakończone laski, którymi zwykle bronili trzody przed dzikimi zwierzętami. Czy jednak te małe zwierzęta z błyszczącymi oczami i włochatymi ogonami, które się skradały do ognia, nie są szakalami? A przecież pasterze nie ciskają w nich oszczepami, psy śpią dalej, owce nie uciekają, a dzikie zwierzęta kładą się spokojnie do odpoczynku obok ludzi.

To widziała Sybilla, ale nie wiedziała nic o tym, co się działo za nią na szczycie wzgórza. Nie wiedziała, że tam wzniesiono ołtarz, rozżarzono węgle, rozsypano wonne zioła i że cesarz wyjął z klatki jednego gołębia, aby go złożyć w ofierze. Ale ręce miał tak zdrętwiałe, że nie mógł utrzymać ptaka. Jednym uderzeniem skrzydła gołąb uwolnił się i zniknął w górze, w ciemnościach nocy.

Gdy to się stało, dworzanie oglądnęli się nieufnie na starą Sybillę. Uważali, że to ona wywołała nieszczęście.

Czyż mogli wiedzieć, że Sybilla ciągle jeszcze jakby stała przy pasterskim ognisku, przysłuchując się teraz słabemu dźwiękowi, który drżeniem napełniał śmiertelną cichość nocy. Słyszała go chwilę, zanim zauważyła, że nie pochodził on z ziemi, lecz z nieba. W końcu podniosła głowę i wtedy zobaczyła jasne, świetliste postacie płynące w górze, w ciemności. Były to niewielkie grupy aniołów, którzy śpiewając wdzięcznie i jakby szukając czegoś przelatywali tam i na powrót nad szeroką równiną.

Podczas gdy Sybilla przysłuchiwała się anielskim pieniom, cesarz przygotowywał się do złożenia nowej ofiary. Umył ręce, oczyścił ołtarz i wziął drugiego gołąbka. Ale choć teraz starał się jak najbardziej, aby go utrzymać, gładkie ciało gołębia wyśliznęło mu się z ręki i ptak wzbił się w górę, w nieprzeniknioną noc.

Przeraził się cesarz. Padł na kolana przed pustym ołtarzem modląc się do swego geniusza. Wołał do niego o siłę do odwrócenia nieszczęść, które zdawała się zapowiadać ta noc.

Tego wszystkiego zupełnie nie słyszała Sybilla. Słuchała całą duszą anielskich pieni, które brzmiały coraz donośniej. W końcu stały się tak potężne, że obudziły pasterzy. Podnieśli się i wsparci na łokciach patrzyli na błyszczące gromady srebrzystych aniołów poruszające się tam, w górze, w mroku, niby ptaki przelotne, długim, powiewnym szeregiem. Jedni mieli lutnie i skrzypce w rękach, inni cytry i harfy, a ich śpiew brzmiał tak wesoło jak śmiech dziecka i tak beztrosko jak trele skowronka. Słysząc to pasterze zerwali się, by iść do miasta, gdzie były ich domy, i by tam opowiadać o cudzie.

Wspinali się wąską, krętą ścieżką, a stara Sybilla szła za nimi. Naraz stało się jasno tam wysoko na szczycie góry. Zapaliła się nad nim wielka jasna gwiazda, a miasto na wierzchołku góry zalśniło w jej świetle jak srebro. Wszystkie błądzące chóry anielskie pospieszyły tam z radosnym okrzykiem, a pasterze przyspieszyli kroku, tak że prawie biegli. Doszedłszy do miasta ujrzeli, że aniołowie zebrali się nad niską stajnią w pobliżu miejskiej bramy. Była to nędzna szopa z dachem ze słomy, a tylną jej ścianę stanowiła goła skała. Nad nią to stała gwiazda i tam gromadziło się coraz więcej i więcej aniołów. Niektórzy siadali na słomianej strzesze albo spuszczali się na stromą skałę za szopą, drudzy na łopoczących skrzydłach unosili się ponad nią. Wysoko, wysoko w górę rozjaśniał powietrze blask anielskich skrzydeł.

W tej samej chwili, w której gwiazda zapaliła się nad górskim miastem, przebudziła się cała natura i ludzie stojący na szczycie Kapitolu nie mogli tego nie zauważyć. Poczuli, że w powietrzu powiał rześki, ale pieszczotliwy wiatr, że rozkoszne wonie rozchodzą się dokoła. Zaszumiały drzewa, Tybr zaszemrał, zabłysły gwiazdy, a księżyc wyszedłszy nagle na niebo oświetlił świat. Z obłoku zaś zleciały dwa gołąbki i usiadły na ramionach cesarza.

Gdy się ten cud dokonał, podniósł się cesarz pełen dumy i radości, a jego przyjaciele i niewolnicy padli na kolana.

— Ave Caesar! — zawołali. — Twój geniusz dał ci odpowiedź! Ty jesteś bogiem, którego należy czcić na wyniosłości Kapitolu!

A w zachwyceniu tak donośnie oddawali hołd cesarzowi, że aż dosłyszała to stara Sybilla. Ocknęła się z zadumy, wstała ze swego miejsca na krawędzi skały i weszła między ludzi. Zdało się, że ciemna chmura wyszła z czeluści i opadła na wzgórze. Przerażająca była w swojej starości. Postrzępione włosy zwisały wokół głowy w rzadkich kosmykach, stawy miała zgrubiałe, ciało okrywała pociemniała skóra, twarda jak kora drzewna i pokryta zmarszczkami.

Mimo to posuwała się ku cesarzowi potężna i pełna godności. Jedną ręką chwyciła go za przegub ręki, drugą wskazała hen, na daleki Wschód.

— Patrz! — rozkazała mu, a cesarz wzniósł w górę oczy. Otwarła się przestrzeń przed jego spojrzeniem i wzrok pobiegł na daleki Wschód. Zobaczył lichą stajnię pod stromą, skalną ścianą, a w otwartych drzwiach klęczących pasterzy. Wewnątrz stajni ujrzał młodą matkę na kolanach przed małym dzieckiem leżącym na podłodze, na snopku słomy.

Palec ogromnej, kościstej Sybilli wskazywał tam właśnie, na to biedne dziecko.

— Ave Caesar! — powiedziała Sybilla szyderczo. — Tam jest Bóg, którego będą czcić na szczycie Kapitolu!

August cofnął się przed nią jak przed obłąkaną.

Ale w Sybillę wstąpiła moc wieszcza. Przymglone oczy zapłonęły, ręce wyciągnęła ku niebu, głos się zmienił, jakby to nie był jej własny; taki miał dźwięk, taką siłę, że dało się go słyszeć po całym świecie. I jakby czytając w górze miedzy gwiazdami wymówiła słowa:

„Odnowiciela świata czcić będą na Kapitolu.

Chrystusa czy Antychrysta, lecz nie ułomnego człowieka.”

To powiedziawszy przeszła między porażonymi od strachu mężami i schodząc powoli w dół wzgórza, zniknęła.

Następnego zaś dnia August zakazał surowo ludowi wznoszenia mu świątyni na Kapitolu. Zbudował tam natomiast świątynię dla nowo narodzonej Bożej Dzieciny i nazwał ją „Ołtarzem nieba”, Ara coeli.

 

 

S T U D N I A   M Ę D R C Ó W

Szła susza przez starą ziemię judzką, z zapadłymi oczami, nieubłagana, po zeschłych ostach szła i zżółkłej trawie.

Było lato. Słońce świeciło na nieocienione grzbiety gór, najlżejszy powiew wiatru wzbijał gęste chmury wapiennego pyłu ze spopielałej ziemi, stada gromadziły się w dolinach nad wyschłymi potokami.

Chodziła susza na wszystkie strony i badała zapasy wody. Przywędrowała aż do stawów Salomona i westchnęła ujrzawszy, że jeszcze mnóstwo wody znajduje się między skalistymi brzegami. Stamtąd zeszła niżej do słynnej studni Dawida w pobliżu Betlejem, ale nawet tu znalazła wodę. Potem powlokła się ociężałym krokiem ku wielkiemu traktowi, który wiódł z Betlejem do Jerozolimy.

Gdy uszła już prawie pół drogi, zobaczyła studnię Mędrców, położoną tuż na skraju gościńca. Spostrzegła natychmiast, że ta bliska już jest wyschnięcia. Usadowiła się na obramowaniu studni, które stanowiło jeden ogromny, wydrążony kamień, i spojrzała w głąb. Lśniące zwierciadło wody, znajdujące się zwykle tuż w pobliżu otworu, opadło zupełnie, a błoto i muł z dna zmąciły i zanieczyściły wodę.

Studnia ujrzawszy spalone oblicze suszy odbite w zmąconym zwierciadle zapluskała z przestrachem.

— Ciekawam, kiedy będzie z tobą koniec? — powiedziała susza. — Chyba tam w głębi nie znajdziesz już żadnej żyły wodnej, która by ci dała nowe życie. A o deszczu, chwalić Boga, nie ma co mówić wcześniej, jak za jakie dwa, trzy miesiące.

— Możesz być spokojna — westchnęła studnia.— Nic mi już nie pomoże. Na to trzeba by źródła co najmniej z raju.

— Nie opuszczę cię więc, aż wszystko to się skończy — powiedziała susza. Widziała, że starej studni niewiele już trzeba i chciała nasycić oczy widokiem jej powolnego umierania kropla po kropli.

Rozsiadła się z zadowoleniem na ocembrowaniu i cieszyła się słysząc, jak studnia wzdycha tam w głębi. Miała też wielką uciechę widząc, jak spragnieni wędrowcy przychodzili do studni, spuszczali wiadro i wyciągali je z odrobiną zamulonej wody na dnie.

Tak przeszedł dzień cały, a gdy mrok zapadł, susza zajrzała znowu do studni. Na dole połyskiwała jeszcze resztka wody.

— Zostanę tu na noc! — wykrzyknęła. — Nie spiesz się! Gdy zrobi się na tyle jasno, że będę mogła zajrzeć znowu do ciebie, z pewnością będzie już po wszystkim.

I skuliła się na dachu studni, gdy tymczasem nad ziemią judzką zapadła upalna noc, jeszcze straszniejsza i bardziej męcząca niż dzień. Psy i szakale wyły bez ustanku. Odpowiadały im z rozgrzanych stajen spragnione krowy i osły. Gdy na chwile zrywał się wiatr, nie przynosił ochłody, był gorący i duszny, jak ciężkie dyszenie śpiącego potwora.

Gwiazdy za to jaśniały najczystszym blaskiem, a świecący sierp miesiąca rozpościerał zielonobłękitną poświatę nad szarymi wzgórzami. W tym świetle ujrzała susza wielką karawanę nadciągającą ku wzgórzu, na którym położona była studnia Mędrców.

Susza usiadła i zaczęła się przyglądać długiemu pochodowi i na nowo ucieszyła się myślą, że oto ci wszyscy spragnieni, idący do studni nie znajda w niej ani kropli, która by ich orzeźwiła. Szło takie mnóstwo zwierząt i prowadzących je ludzi, że potrafiliby wypróżnić studnię, nawet gdyby była pełna po brzegi. Nagle zaczęło jej się zdawać, że jest coś dziwnego, coś widmowego w tej karawanie ciągnącej nocą. Wszystkie wielbłądy ukazywały się najpierw na wzgórzu, które widniało na horyzoncie. Było to tak, jakb...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin