BŁAŻEJ DZIKOWSKI
INNE PRZYMIERZA
Kapitanie Marino... Czy pamięta pan, kapitanie Marino? Ciemne, ciemne
morze.
Ja chcę pamiętać. Ciemne morze.
Anno Domini 1205! Bizancjum od roku w rękach łacinników! Jeszcze trwały
walki w kraju, a już Konstantynopol obsiadły jak podniecone muchy okręty
handlarzy, którym mama Wenecja zafundowała tę niespodziankę. Marino był
jednym z nich. Przypłynął w ślad za flotą doży Enrico Dandolo, tego nagle
gorliwego krzyżowca, bo Marino chciał być obrotny i marzył, właściwie to
nie on, żona marzyła, była z biednego domu, o bogactwie.
- To ci dopiero miasto! - wołał podniecony sternik, gdy zawijali do portu,
na którego deskach można było dostrzec stare plamy krwi wżartej się w
drewno. Sternik od dawna barwnie opowiadał kapitanowi i towarzyszom z
załogi o cudach Konstantynopola i dlatego teraz bardzo mu zależało, żeby
się zachwycili. - To ci miasto! Moje oczy nigdy nie oglądały takiego
bogactwa!
- No tak, bardzo ładne - powiedział z uprzejmości Marino, bo sternik co
chwila zerkał na niego pytająco. Nie cieszył się. To nie budynki białe i
złote zbliżały się do niego, ani niewidziane nigdy cuda, ale bieganina,
targowanie się o zdobycze, grzebanie w stosach przedmiotów,
klasyfikowanie, księgowość. Ale w końcu bogactwo nie leży na ulicy.
- To szczęśliwy dzień, szczęśliwy dzień dla kapitana - zawołał. - Deus
vobiscum!
Marino popatrzył na przybyszy. Stali na brzegu przy jego statku, ich
ciężkie buty gniotły trawę, ich szaty powiewały na wietrze. Po raz
pierwszy zobaczył wtedy dwóch templariuszy, ponurych jak cmentarne dęby, z
ciemnymi plamami krwi wokół Krzyża Świątyni na białym materiale na piersi.
Grubego i wysokiego arystokratę z eskortą - nad wiecznie mokrymi wargami,
przypominającymi splecione, drgające ogony jaszczurek cienki blond wąsik.
Wreszcie starca w szarym habicie, któremu towarzyszył uzbrojony sługa.
Zszedł do nich na ląd, a serce ćmiącym bólem mówiło mu, że zaczyna się
coś niedobrego.
- Proszę to obejrzeć - zaszeleścił starzec i wydobył z sakwy rulon,
potężny dokument, rozkaz, na którym Marino poznał pieczęć ślepego doży, i
gorzki śmiech wewnątrz; wiedział, że nie będzie handlu, bogactwa. Jakaś
tam niesprecyzowana nagroda i łaski.
Pachołkowie wnieśli na pokład wielką, drewnianą skrzynię. Przybysze nie
odstępowali jej na krok.
- Nie jesteśmy w pełni zaprowiantowani - powiedział Marino, myśląc o
zawiedzionej żonie, swoim umykającym spojrzeniu, gdy stanie w drzwiach.
Może jeszcze coś zdąży...
- Wypływamy - odpowiedział legat papieski, zrzucając kaptur z łysej głowy.
I nic innego nie można było zrobić.
Rozkaz Doży był prosty: kapitan dowolnego weneckiego statku, któremu
okazano dokument, miał jak najszybciej dostarczyć obcych i ich ładunek do
portu na Tybrze. Gośćmi kapitana byli: świątobliwy biskup Umberto z Ecciny
pełniący funkcje legata Ojca Świętego; rycerze świątyni Hugon de
Tresorfort i Bernard de Banquelay oraz sławny baron Marco de Fiore. Poza
sprawami związanymi z żeglugą i załogą miał okazywać posłuszeństwo
gościom, "z wyłączeniem wszelkich spraw, mogących zaszkodzić Republice".
Statek Marino wypłynął z portu tego samego dnia. Goście zajęli jedną
kabinę, ich obstawa sąsiednią. Pierwszego dnia nie zwracali uwagi na
kapitana, zamknęli się u siebie i rozmawiali. Dopiero wieczorem, dosyć
bezczelnie, wyrazili chęć zjedzenia z Marino na jego własnym statku. Ale
już nie wiedział, czy nadal jest tu pierwszym po Bogu.
Do kabiny, oświetlonej migoczącymi w ciemności świecami, wszedł trochę
spóźniony, bo musiał ustalić trasę żeglugi z najmniejszą liczbą postojów.
Przyjęto go z szacunkiem. Templariusze skinęli głowami, baron Marco
powiedział "O, kapitan, kapitan", a legat, który nie wyglądał najlepiej,
pozdrowił go chwiejnym uniesieniem ręki. Marino usiadł, zauważając ze
zdziwieniem, że wszyscy zasiedli do posiłku uzbrojeni.
- Kapitanie - zaczął legat Umberto - wyrażamy wdzięczność za pańską
gotowość. Trzeba zaznaczyć, że nie jest to misja polityczna ani militarna.
Wszedł pan w skład wyprawy krzyżowej, pobłogosławionej przez Ojca
Świętego...
- I dwukrotnie przez niego przeklętej - mruknął baron.
- I trzeba nosić w sercu... e, poczucie, że wypełniając ją, jest pan
częścią armii Chrystusa, Pana Naszego. Jesteśmy najgłębiej, e, przekonani,
że wszelkie pogańskie zachowania, właściwe marynarzom, w wypadku tego
akurat rejsu muszą być najsurowiej zakazane. Czy... hmm... załoga nie
oddaje się aby żadnym praktykom... eee... zakazanym przez Kościół? - legat
mówił z rosnącym poczuciem niewygody.
Marino zastanowił się. Chciał jak najlepiej odpowiedzieć na pytanie, ale
nie wiedział, jak. Właśnie miał zacząć, kiedy biskup wstał nagle, zielony
na twarzy, wybełkotał "przepraszam panów" i wyszedł szybkim krokiem z
kabiny.
- Już nas ściga przekleństwo Neptuna - zachichotał baron. Obaj
templariusze podnieśli jednocześnie dłonie do ust, wyglądali jak
bliźniacze marionetki, które nieustannie siebie naśladują.
Przez chwilę siedzieli w ciszy.
- Naprawdę czuję się, jakbym siedział tyłkiem na gnieździe węży -
powiedział baron do Marina. Templariusze spojrzeli na niego błyskawicznie
i arystokrata umilkł, zaciskając wilgotne usta ze złością.
Legat wrócił na niepewnych nogach i usiadł za stołem.
- Może zaczniemy jeść? - zaproponował baron, patrząc wyczekująco na
talerze.
Wtedy rozpoczęło się zdumiewające przedstawienie. Siedzący za okrągłym
stołem biesiadnicy wzięli swoje danie i przekazali je sąsiadowi. Legat
dostał talerz barona, Hugon talerz legata, Bernard talerz Hugona, podczas
gdy zdumiony Marino otrzymał talerz Bernarda, a baron Marco zabrał mu
jego.
- No, to jeszcze raz - powiedział baron i roszada zaczęła się na nowo. W
ten sposób każdy dostał cudze danie. Dopiero wtedy wzięli się za jedzenie.
Legat nie chciał.
- Apetyt zawsze ojcu dopisywał - zauważył złośliwie baron.
- Jestem niezdrów - odparł Umberto.
- Proszę jeść, ojcze - powiedział Hugon, i te słowa, jak zawsze, kiedy
ktoś odzywa się raz na godzinę, miały stalową siłę. Legat ugryzł ze
wstrętem chleb.
- Nie będziemy przez ojca głodować - powiedział baron, pakując sobie w
usta kawał ryby.
- Powracając do tematu - zaczął Bernard. - Jesteśmy przekonani, że
bezpieczeństwo wyprawy zależy od właściwego zachowania całej załogi.
Pomijając powody, proszę absolutnie zabronić oddawania się morskim,
pogańskim przesądom pod surową karą.
- Racja, ale kto to mówi - szepnął do kapitana legat.
Powinno mnie to rozwścieczyć, pomyślał Marino. Rządzą się jak u siebie.
Podczas reszty posiłku legat roztrząsał z baronem szczegóły walk w
Konstantynopolu i sytuację polityczną oraz tajemniczą kwestię, czy niejaki
Geoffrey opisuje wszystko prawdziwie, czy okropnie łżąc. Druga opcja
przeważała. Kapitan nie brał udziału w rozmowie, chociaż od czasu do czasu
proszono go o opinię; potakiwał albo kręcił głową wedle kaprysu i
wpatrywał się w blaski świec, igrające na łysinie legata.
Po wieczerzy pożegnał gości i wyszedł na pokład czymś zaniepokojony. Oparł
się w ciemności o burtę i słuchał plusku fal, które roztrącał jego statek,
płynąc wciąż na zachód. Nachodziły go od jakiegoś czasu dziwne myśli,
swoiste rozmarzenie, związane z wpatrywaniem się w ruchomą wodę. Nie lubił
tego; chciał być kapitanem o trzeźwym i zdrowym umyśle. "Będę musiał
trochę odpocząć na lądzie", pomyślał, może dostanie coś od miasta za ten
nietypowy przewóz i spędzi parę miesięcy w dostatku, kupi żonie... coś,
wymyśli na miejscu, nigdy nie wiedział, co ona chciałaby dostać, często
nie trafiał, jak z tą małpką... Ale nie wiedzieć czemu, myśl o wypoczynku
była bardzo odległa, jakby słyszał, co ktoś mówi, a nie sam to myślał. To
nie chodziło o to, że zawsze, kiedy musiał według przepisów wstrzymywać
się z żeglugą, pojawiał się niepokój, był nieswój, drażniły go wszystkie
lądowe sprawy, swędziało miejskie życie i wrzask jarmarków. Tym razem
chodziło o coś innego: decyzja o rezygnacji na jakiś czas, o lądzie
wydawała się śmiesznie nierealna i błaha; zupełnie jakby już zawsze miał
płynąć nocą z dziwnym ładunkiem pod pokładem, z tajemniczymi, surowymi
gośćmi, przy których nie wiedział, co powiedzieć.
Poszedł pogrążyć się w niespokojnym śnie.
Następny dzień oślepiał słońcem. Kiedy nienawykły do żeglugi legat
przestał chorować, dla odmiany począł się bardzo nudzić. Kusił
templariuszy szachownicą z kości słoniowej, ale spotkała go lakoniczna
odmowa. Reguła zakonu zabraniała gry rycerzom świątyni. Baron powiedział,
że nie ceni sobie tak zniewieściałych rozrywek, co tak naprawdę oznaczało,
że nie potrafi. I Marino musiał ustawić na pokładzie stolik i zasiadać do
gry. Zawsze przegrywał.
- Wspaniałe cacko - mówił legat, ujmując w długie, pożółkłe palce pionki i
podsuwając je pod nos kapitanowi. Z jego ust czuć jeszcze było
wymiocinami.
- O, tak - mówił Marino, patrząc na lecące nad stalowymi falami ptaki.
Wylosował czarne figury.
Umberto nie umiał grać w ciszy.
- A ci znowu razem - powiedział, patrząc na stojących na rufie
templariuszy. - Żeby się, hm hm, nie okazało, że ktoś tu ma obyczaje
niezgodne z naturą.
Marino znów nie umiał odpowiedzieć. Trudno mu było skupić się na grze,
reguły ulatywały. Zaczął zastanawiać się, czemu właściwie pionek musi się
ruszać tak, a nie inaczej, dlaczego nie może skakać jak rycerz albo jak
wieża? Skąd te prawa, takie silne, a nie wiadomo, skąd pochodzą, i ludzie,
grający w szachy pod niebami całego świata mają w głowach kolczaste
żywopłoty zasad...
Nie wiedzieć czemu legat wbił sobie do głowy, że Marino próbuje wyciągnąć
od niego tajemnicę ładunku.
- Sprytny z pana lis, kapitanie - śmiał się, zabierając Marino kolejną
figurę. - Kluczy pan, kluczy, a wprost pan nie zapyta. No, ale instantia
est mater doctrinae.
- Tak? - ocknął się Marino.
- Ale nie mogę nic wyjawić - rzekł Umberto, zadowolony z siebie. - To
ogromna tajemnica, sanctum sanctorum. Największy skarb znaleziony w
Konstantynopolu, w ogóle znaleziony gdziekolwiek. Słyszał pan, że markiz,
to znaczy imperator Baldwin wszedł w posiadanie palca Tomasza, tego
samego, który wraził niewierny uczeń w bok Pana Naszego?
- Tak, tak - powiedział Marino. Kształty hebanowych figur mrowiły mu się
przed oczami; rzeźbione głowy, korony, miecze, konie, zbyt dokładnie je
widział, żeby umieć rozróżnić. Zdecydowanie jestem chory; oby wreszcie
skończyła się ta gra.
- A to nie wszystkie mirabilis - uśmiechnął się wyniośle starzec, biorąc
pionka w palce o niezwykle długich, spiłowanych paznokciach, paznokciach
wciągających, bo odbijały twarz Marina, i światy w ich odbiciach zdawały
się mnożyć. - Byłem przy tym, jak strącano greckiego uzurpatora z
niebotycznej wieżycy. Miał, na co zasłużył, nikczemnik, wszystkie członki
zmiażdżone. Mózg i krew rozprysły się tak, że trochę dotarło do mnie z
powietrza. W każdym razie, na kolumnie, uważa pan, znaleziono symbole,
które przepowiadały, że właśnie z niej spadnie pewnego dnia imperator
Bizancjum.
- Uzurpator - powiedział Marino.
- Uzurpator, no tak - zmieszał się legat. - Ale w ładowni pańskiego statku
przebywa rzecz tak święta, że bledną przy niej te cuda, żadna łódź nie
jest godna jej przewozić.
- To zostanie przewiezione potem do Rzymu, prawda? - zapytał, żeby nie być
niegrzecznym.
Legat zaczął chrząkać. Najwyraźniej nie chciał odpowiadać. Przez chwilę
grali, słysząc tylko skrzypienie kadłuba i wiatr. Marynarze kręcili się po
pokładzie; jakoś bezcelowo, pomyślał Marino.
- Jest w Konstantynopolu ogromna i odwieczna jaskinia - zaczął nagle
biskup Umberto. - Lud bałwochwalczo czci ją jako świętą, i zdaje się, że
jeszcze przed narodzinami Pana Naszego poganie urządzali w jej otchłaniach
swoje rytuały. To w niej znaleziono nasz skarb. I to ja wymyśliłem, żeby
urządzić ekspedycję do jej głębin, mam, cha cha, coś z awanturnika.
Jaskinia sięga chyba samego piekła. I to ja pierwszy rozeznałem, co
znaleźliśmy.
- Elenoi! Przekleństwo, Elenoi!
Opowieść legata przerwały podniecone okrzyki, marynarze pokazywali palcami
niebo. Marino wstał i spojrzał na maszt. Na jego szczycie kłębiło się
rojowisko iskier, syczące, niebieskawe płomyki. Kiedyś już to widział, ale
nie pamiętał kiedy. Legat też spojrzał i wydał okrzyk zdumienia.
- Tylko jeden! Zły znak! - zawołał bosman do Marina. Na szczęście legat
nie słyszał, wpatrywał się w maszt z otwartymi ustami.
- To zjawisko... zdarza się czasem na tych wodach - wyjaśnił szybko
Marino. Zamrugał oczami. Ale to przecież nie był ognik tam na maszcie, coś
jakby... pantofel papieża? Nie, co za bzdury, skąd niby wie, że to
pantofel papieża.
- Coś takiego... coś takiego... - powtarzał legat. - Spalimy się?
- Nie - Marino rzucił okiem na templariuszy na rufie. Patrzyli na niego.
Zmieszany, odwrócił wzrok, jakby to on wywołał ogień świętego Elma.
Marynarze zebrali się w grupki i szeptali lękliwie. Marino podszedł do
bosmana.
- Niech natychmiast przestaną!
Bosman spojrzał na niego poważnie małymi oczkami, czarnymi kawałkami żużlu
wbitymi w ciemną i pomarszczoną skórę.
- To przez ładunek. Coś nieczystego siedzi w tej ich skrzyni.
- Bzdury - syknął Marino. - Zagoń ich natychmiast do pracy. Jakiejkolwiek.
Nie patrząc dłużej na niebieski ogień czy też wiszący nad masztem
elegancki pantofel podszedł do burty i swoim zwyczajem utkwił wyblakłe
oczy w linii wody. Czuł rosnący za plecami niepokój. Mój statek, pomyślał
Marino, co on czuje, ma żebra drewniane i pokrycie jest jego skórą, a w
samym swoim sercu trzyma tajemnicę, świętą czy nieświętą tajemnicę.
Kiedy tego wieczoru po bardzo cichej kolacji z gośćmi poszedł na nocny
spacer po pokładzie, usłyszał nagle głos barona.
- Świeże powietrze, mm?
Skinął w odpowiedzi głową.
- To zdrowe, bardzo zdrowe.
O, tak, zaśmiał się w myśli Marino. Marco stanął przy nim w milczeniu.
Czego ten znowu chce?
- Śmieszne to wszystko. Rycerze trzymają na zmianę wartę w ładowni.
- Widać, jest czego pilnować - Marino zastanowił się, z jak daleka słyszy
swój własny głos, suchy jak jesienny liść na wietrze.
- Pytanie, czy pilnować tego przed ludźmi... czy odwrotnie - zaśmiał się
krótko i niepewnie baron.
Znów było milczenie i wiatr.
- W Konstantynopolu... dziwne rzeczy się tam działy... - westchnął w
końcu. Marino nie umiał rozszyfrować wyrazu jego obwisłej, tłustej twarzy.
- Ja nie wiem, jak inni, chciałem, między nami mówiąc, po prostu trochę
zarobić... I zdobyć odpust za pewne rzeczy... o których wolę nie mówić.
Przecież wcale go o to nie prosił.
- Kiedy miasto zaczęło spływać krwią... jakby naprawdę coś chwyciło mnie
za łeb, coś myślało za mnie. To takie dziwne. I wszyscy byli jak opętani,
przez Boga czy Szatana, co za różnica, te jatki, wypełniające się
proroctwa. I nagle Znalezisko... Zupełnie jakby cała ta awantura z
przywracaniem gówniarza na tron Bizancjum była tylko po to. A ci tutaj...
oni sprawiają wrażenie, jakby nadal to ich trzymało. Ta komedia przy
posiłkach, spanie z bronią.
Boi się ich, uświadomił sobie Marino, czuje się obcy i zagrożony, tamci to
są ludzie Kościoła, a za tym sadłem tutaj jest zwyczajny człowiek. Chce
się wygadać, czy o coś poprosi?
- Nie wie pan, kapitanie, ale skrzyni szuka teraz sam imperator. Wściekły
jak wszyscy diabli. A to jest interes między dożą a papieżem. Zupełnie
niepotrzebnie się w to wmieszałem. Ci templariusze, przeklęte maszyny do
zabijania. A ja chcę po prostu żyć w spokoju.
O ho ho, żyć w spokoju.
- Myślę, że chcą się mnie pozbyć - szepnął nagle opętańczo baron. - Jeśli
proponowaliby coś kapitanowi, proszę mi powiedzieć. Sowicie wynagrodzę. I
proszę pamiętać, że ja też mam potężnych sprzymierzeńców.
Po tej groźbie zawahał się, wetknął kapitanowi w dłoń sakiewkę i odszedł
szybko. Marino patrzył bezmyślnie na woreczek z monetami.
Został jeszcze długo na pokładzie. Czuł się źle i miał gorączkę, wiał
silny wiatr. Woda oddalała się, bo statek płynął, ale przecież wciąż była
tutaj, ta sama. I była ciemność w wodzie, była w niej ssąca siła,
przyciąganie. Woda pragnęła, było w niej władcze żądanie, więcej i więcej.
Naszła go raptem chęć nakarmienia wody. Czarna, migocząca, wciąż go o coś
prosiła. Nagle wyjął z kieszeni kamień, który znalazł na przedmieściach
Wenecji, kiedy był dzieckiem, i zabrał ze sobą, zafascynowany jego
kształtem i niebieskimi błyskami na powierzchni. Woził ze sobą kamień jako
pamiątkę i rękojmię szczęśliwego powrotu. Oglądał go, zaciskał
niezniszczalną twardość w dłoni; było mu bardzo gorąco, wiatr przesuwał po
niebie fioletowe chmury. Woda chciała. Nim zdążył się zorientować, co
robi, wyrzucił kamień za burtę. Usłyszał plusk. Kamień zniknął; nigdy go
nie było w świecie na powierzchni, nigdy nie było cichych wspomnień,
ciepłych uczuć, jakie budził. Woda go wzięła. Patrzył za nim w czarną
czeluść za drewnem burty. Falowała. Stał i oddychał szybko, czuł, jak
płuca napinają mu żebra. Mało! Z zapartym tchem pobiegł do kabiny. Wrócił
z przedmiotami, które wpadły mu w ręce: nóż, psałterz, butelka wina...
Wrzucał przedmioty po kolei w wodę z lękiem i fascynacją. Potem sakiewkę
od barona. Bał się tego, co rozpoczął, a co wciągało go coraz bardziej.
Woda wzięła wszystko. Gdyby nie zauważył go marynarz, biegałby tak do
świtu i opróżniał kajutę. A wiedział, że ona chciała więcej, i wiedział,
jakim pluskiem by się to skończyło, co poszłoby na dno, walcząc o
powietrze. Tak wiele rzeczy było już tam, na dole, całe statki, potopieni;
chciała wszystkiego, co gwałciło jej powierzchnię, chciała mieć
towarzystwo w falującej głębi brzucha.
Nagle poczuł całą śmieszność budowli, na której pokładzie stał,
niedorzeczność statków, tych skorup udających stały ląd. To nie było
czyste, to było śmieszne, płynąć statkiem po wodzie, ale nie wiedział,
czemu się śmieje. Prawdą zgodną z naturą jest to, że woda łyka, ciągnie w
otchłań, reszta jest histerią, niezdarnym usiłowaniem. Naśladownictwem
Chrystusa, tego pierwszego żeglarza, który po wodzie chodził, zadając kłam
jej istocie... znieważając ją.
Od tej pory zaczęła się bezsenność. Cieszył się z niej na początku: będzie
zawsze mógł nadzorować to, co dzieje się na statku, bez popadania w
bierność.
Kiedy rano wyszedł na powietrze, niewyspany i z bolącą głową, skierowali
się do niego gwałtownym, huczącym na deskach pokładu krokiem templariusze.
- Kapitanie - powiedział Hugon.
Marino spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem, proszę, nie tak od razu...
- Słyszałem, jak ten marynarz rozprawiał z tamtym o biskupie morskim.
Podobno spotkali go na plaży, był - tu głos zmiękczył się od ironii - rybą
wielkości człowieka i pobłogosławił ich. Bluźnierstwo i bzdura.
- Naprawdę mówiliście o jakimś biskupie morskim? - spojrzał z wyrzutem na
zdziwionych marynarzy, myśląc ze złością, że też musieli mu się trafić
templariusze rozumiejący po włosku.
Odpowiedzią były opuszczone spojrzenia.
- Nie dostaniecie kolacji.
- Pan chyba żartuje! - zawołał ze szczerym oburzeniem Bernard.
Ale Marino odszedł, starał się jak najszybciej usunąć z drogi kłopotom.
Podszedł do stojącego przy sterze bosmana.
- Kapitanie, muszę zauważyć, że ci cudzoziemcy pozwalają sobie na zbyt
wiele na weneckim okręcie - usłyszał.
- Och, na rany Chrystusa... Przecież damy im kolację. Tylko uważajcie z
tymi opowieściami.
- Golą się starannie pewnie po to, żeby jeden drugiego przy całuskach nie
zadrapał - powiedział legat, zerkając na stojących przy drugiej burcie
ponurych templariuszy. Było popołudnie i Marino wymigał się od kolejnych
porażek w szachy, ale staruszek został i zabawiał go rozmową. - Z jaką
prędkością idziemy, kapitanie?
- Nie wiem - odpowiedział Marino.
Umberto miał rozpocząć kolejną opowieść z wyprawy krzyżowej i dusza Marina
załkała z boleścią, kiedy nagle narastający świst uderzył ich uszy.
Kapitan odwrócił głowę i zobaczył nad wodą niebotyczną, ryczącą ścianę,
zbliżającą się w błyskawicznym tempie...
Ale on to widział bardzo powoli, zachłysnęło go piękno białego szkwału,
gdzieś były krzyki załogi, rzucający się na pokład legat i rozrywający...
piratrabarbar